Kuprin Aleksander - Fiołki (opowiadanie).rtf

(20 KB) Pobierz

Aleksander Kuprin - Fiołki

 

Początek maja. Trzysta młodych kadeckich serc dygoce od dziwnych, śmiesznych i wzruszających uczuć podniecenia, ambicji, rozpaczy, śmiertelnej trwogi, nadziei na ślepe szczęście, smutku, tępej uległości wobec losu... życie stało się niezwykłe, odkąd wyszło ze zwykłych ram surowego wojskowego drylu, rozbijającego na komendy i sygnały każdą chwilę dnia i nocy... Ławki wyniesiono z klas do długich sal rekreacyjnych i rozstawiono je według uznania sąsiadów, którzy w zimie kłócą się jak para katorżników skutych krótkim łańcuchem, a teraz są uprzedzająco grzeczni, ustępliwi i nadskakujący jak para zakochanych. A w innym miejscu można zobaczyć, jak pięć lub sześć ławek połączyło się razem, tworząc zamknięty wielokątny kształt bastionu ze ścianką utworzoną przez niewzruszone tyły. Tam zasiada egoistyczny zespół mrówek, pracujący wspólnie i głuchy na prośby bezdomnych koników polnych.

I cały dzień kują i kują. Jedni, zakrywszy palcami oczy, uszy, a nawet nos, jak uczący się pływać, kiwają się pełni lęku. Najlepsi uczniowie trzymają się twardo i pewnie, ale i oni pobledli i zmizernieli w ciągu tych gorących dni. Dobrze wiedzą, że zdadzą śpiewająco, ale mimo to dręczy ich trwożna i zawistna myśl: “A nuż źle pójdzie? A nuż będę nie pierwszy, lecz drugi?..."

Kochane dzieci, prymusi, ozdobo korpusu, dumo rodziców. Nie jesteście gorsze ani lepsze od innych dzieci. I cóż znaczy pierwszeństwo i czcza ambicja w porównaniu z tym, że jeszcze jedna wiosna młodości przeszła obok was? Oczywiście nadejdą następne wiosny, którymi później w wolnych chwilach będziecie się komfortowo i spokojnie upajać, świadomie smakując ich uroki na południu i pomocy, we wszystkich stronach świata. Ale nigdy już nie wróci właśnie ta, ta jedyna wiosna, gotowa bujnie i szczodrze wedrzeć się w wasze bystre oczy, rozdęte nozdrza, czujne uszy, chciwe, spostrzegawcze, dziewicze, niczym nie skalane umysły, wtargnąć i na wieki pozostawić tam szlachetne ziarno ziemskiej radości i urody.

Tego samego zdania jest również siódmoklasista Dymitr Kazakow. Ściślej mówiąc, wie tyle o wpływie przyrody na duszę ludzką co źrebak skaczący po zielonej łące, żuraw pląsający i śpiewający na polanie wśród bagien namiętną pieśń miłosną, roczny lis, który po raz pierwszy ze swej nory lękliwie, ostrożnie wciąga wiosenne przejmujące powietrze, łagodny oswojony wielbłąd, który na wiosnę staje się nagle straszny w swym miłosnym szaleństwie.

Po prostu wiosna ze swymi czarownymi woniami, zachwycającymi widokami i buntowniczymi snami zasnuła duszę Dymitra niepojętym znużeniem i łaskoczącą, szaloną radością, od której chce się płakać i śmiać, i nie wiadomo, co począć ze sobą na przemian z niezmiernego, przejmującego szczęścia i błogiej tęsknoty. Czyż Kazakow potrafiłby odpowiedzieć sam sobie na pytanie, dlaczego zeszłego lata, gdy przebywał w swym majątku, jemu, solidnemu szóstoklasiście, który prawie jawnie palił, mówił basem i najlepiej z wszystkich kolegów przyciągał się jedną ręką do łęku - zdarzyło się ulec szalonemu chłopięcemu pragnieniu i pomknąć dzikim galopem po wysokiej, zroszonej wieczornej trawie, podrzucając głową, brykając, piszcząc i upijając się ostrymi zapachami piołunu, powoju, rumianku i koniczyny? I dlaczego nocą podczas gwałtownej burzy wyskakiwał z domu zupełnie nagi, bosy, pośpiesznie wsadzał nogę w strzemię kołobiegu i sam jeden pod chlaszczącym deszczem wzbijał się wysoko ku czarnemu niebu, ku grzmotom i błyskawicom, drżąc z szalonego zachwytu, nieokreślonego wyzwania, z płomiennego triumfu młodego ciała?

Również i tej wiosny cały jest we władzy tajemniczych rojeń, niespokojnego zamętu i drażniącego pulsowania życia. I jak się tu uczyć? Zresztą nigdy nie był wciągnięty zanadto w to jarzmo. Nie wszystko jedno, czy się ma przeciętne wyniki, czy trochę poniżej przeciętnej? Przed egzaminem można wziąć się w garść i sporo nadrobić. Ale teraz żyje zauroczony, jakby odurzony nieznanym narkotykiem. Budzi się, biegnie do okna, siada na parapecie i jakby po raz pierwszy, z wielkim zdumieniem, nie mówi do nikogo, ale odczuwa aż do głębi: oto błękitne niebo, lekkie, przezroczyste obłoki i trawa, i drzewa tam daleko za budynkami. I tak przez cały dzień chodzi apatyczny po ogromnym, wydeptanym wieloma tysiącami nóg placu korpusu. Kładzie się na mizernej, marnej niskiej trawie i niczym nadprzyrodzonemu zjawisku długo przygląda się zdumiony zapobiegliwej, zagadkowej krzątaninie mrówek, łańcuchowi splątanych drobnych biedronek, powoli pełzających miedzy źdźbłami trawy. Dziesiątki razy z rzędu czyta to samo zdanie i w ogóle nie może zrozumieć, co ono znaczy. Odrzuciwszy książkę, kładzie się na wznak, patrzy w bezdenne niebo, aż ruch fantazyjnych obłoków sprawia, że sam zaczyna powoli płynąć gdzieś w nieskończoną przestrzeń wraz ze swymi ulotnymi myślami.

Wreszcie nadchodzi to, co najbardziej rozkoszne, niepokojące, najbardziej zachwycające: wieczór. Ściemniło się. Ledwo płonie łagodna zorza. Zielony zmierzch. Czarne i wyraźne kontury budynku z ich obcymi teraz, pustymi, nie oświetlonymi oknami. Białe postacie kolegów poruszają się jak zaklęte. Każda gałązka jest zdumiewająco wyraźna na tle nieba jaśniejszego od ziemi. Buczą niewidoczne chrabąszcze. Z oddali dobiega melodyjna pieśń, łagodny śmiech i rozmowa. Najpowszedniejszy dźwięk dolatuje jakby z innego świata. Wszystko to jak korzenne wino przenika do każdej kropli krwi i powoduje lekki zawrót głowy. Któż to przemierza teraz całą ziemię, niewidzialny i niesłyszalny? Czyj oddech podnosi ci włosy na głowie i muska policzki? Dlaczego nagle zapiera ci oddech i zasycha w gardle, a w oczach stają łzy? Jakiż cud musi się zdarzyć teraz, za chwilę, za sekundę?

Już czas. Wzywają do spania. Nietoperze nisko, z ukosa przecinają powietrze czarnymi zygzakami, niekiedy zahaczając niemal o twarze... Pójdę tam, w smutne, szare ściany, i beze mnie, beze mnie pod ciemnym niebem dokona się wielkie misterium!...

Pojutrze są ostatnie, najstraszniejsze egzaminy - z matematyki, ale właśnie dziś jest taki cudowny poranek, jakby na niebie obchodzono imieniny. Dymitr zdecydowanie wrzuca grubego Bremikera pod ławkę: Dziś zwieje i powłóczy się po starym dworskim parku, do którego nie wolno wchodzić. Nikogo nie zabierze ze sobą, nikogo! Pójdzie zupełnie sam. Przy śniadaniu ściąga zręcznie spod ręki zagapionego służącego dodatkowy kotlet i wcisnąwszy go miedzy dwie kromki czarnego chleba, wsuwa do kieszeni. Może spóźni się na obiad, ale komuż z kierownictwa przyjdzie do głowy teraz, w tak niespokojnym i gorącym okresie, sprawdzać, czy wszyscy są obecni.

Trudna jest droga do parku. Na rogu starego, pamiętającego jeszcze czasy Piotra I, ziemnego Wału Ćwiczebnego sterczy dyżurny stróż bez dwóch palców, pan Pniewski, złośliwy służbista i stary donosiciel. Nie spuszcza bezbarwnych, ołowianych, ale czujnych żołnierskich oczu z jedynej dróżki, którą się można przemknąć: przez wyrwę w wale, potem z górki na pazurki koło zimowej ślizgawki, potem jeszcze kilkadziesiąt kroków otwartą przestrzenią do stawu, gdzie nad zielonym, gęstym jak boćwina stawem rosną nieprzeniknioną ścianą krzywe stuletnie wierzby! Tam już cię nie dostrzeże.

Wierny kolega postanawia oszukać czujnego stróża. Z fałszywą szczodrością wpycha panu Pniewskiemu uprzednio przygotowaną poranną bułkę. Pniewski ma liczną rodzinę i każdy kęs się w niej liczy. Potem zarzuca się podstępny, ale niezawodny haczyk: “Na jakiej wojnie i w jakim boju pan Pniewski stracił dwa palce prawej ręki?" Początkowo pan Pniewski spogląda nieufnie. Już nieraz połykał tę kuszącą przynętę. Ale twarz pytającego jest tak dobroduszna, w poczciwych naiwnych oczach jest tyle żywego współczucia, a i sama treść opowiadania o tym, jak pan Pniewski, polski szlachcic, kiedyś urodziwy, silny chłop i doskonały pracownik, stał się kaleką - jest tak niezmiernie bliska jego sercu, że - chaps - i rybka połknęła haczyk.

A tymczasem Kazakow pędzi pod naturalną osłoną rozłożystych wierzb szybciej niż stepowy wiatr. Nie może zwolnić biegu aż do samego końca stawu i zatrzymuje się dopiero przy pagórku, na którym stłoczyły się ciasno krzewy dzikiego bzu, wilczej jagody i wiciokrzewu. Tutaj odpoczywa i przechodzi koło zapomnianej kuźni, koło porzuconej oranżerii, z ocalałymi tylko gdzieniegdzie zmatowiałymi szkłami, przeskakuje lekko rów z wodą i schodzi nad wąską, ale głęboką rzeczkę.

Woda w rzece wydaje się czarna jak atrament od krzaków, które obstąpiły ją gęsto z obu stron i kąpią w niej swe zwisające długie gałęzie. I cuchnie z powodu bliskości wielu fabryk. Ale nie ma innego wyjścia. Rozebrawszy się z niezwykłą szybkością, Kazakow bez namysłu, z rozbiegu wskakuje do wody, dotyka nogami obrzydliwego, śliskiego, mulistego dna, smagnięty okrutnym chłodem na moment traci oddech i zręcznie, po kozacku przepływa rzeczkę tam i z powrotem bez odpoczynku. I gdy ubrawszy się wspina się wolno w górę, z lubością czuje zadziwiającą lekkość w każdym mięśniu, jakby ciało straciło ciężar, i zda się, że wystarczyłby nieznaczny wysiłek, żeby się unieść nad ziemię i wzbić w powietrze jak wielki ptak.

Wreszcie wchodzi pod wysokie namioty parkowej alei. Stare lipy, rówieśniczki Piotra Wielkiego, który podarował kiedyś ten park wraz z dworkiem ulubionemu wielmoży, są tak bajecznie, tak niewiarygodnie wysokie, że mimo woli każdy czuje się pod nimi mały. Panuje tu wieczny zielony półmrok, wilgotny chłód. Jedynie od czasu do czasu gdzieniegdzie błyszczą, falują i drgają na ziemi podwójne słoneczne krążki, jakby ktoś kapryśną ręką rzucał z góry złote monety. I Kazakow idzie szeroką, cichą, majestatyczną aleją jak przez pustą, bezludną, zimną świątynię, do której wszedłby przypadkiem w gorące popołudnie. Oto marmurowa, wyżłobiona przez czas głowa lwa, tocząca z paszczy do płaskiej czaszy cienką srebrną strużkę wody. Dymitr podstawia usta i z lubością łyka zimny, rozkoszny płyn.

Ale gdy odrywa usta, z których padają jasne krople, niespodzianie czuje zadziwiający aromat - wytworny, delikatny i zachwycająco skromny. Idąc jego śladem, odwracając głowę w różne strony, wciąga powietrze rozdętymi nozdrzami jak pies na polowaniu, schodzi w dół, do wilgotnego, mokrawego jaru, dokąd cienkim strumyczkiem spływa woda przepełniająca czaszę. Cudowne odkrycie. Cała oaza naszych miłych, ciemnych, malutkich północnych fiołków, aromatycznych jak nigdzie na świecie.

Ostrożnie, pełznąc na kolanach, zrywa kwiaty, starając się ich nie zmiąć, z instynktownym smakiem robi niewielki bukiecik, owija go okrągłymi, wilgotnymi liśćmi, w końcu związuje nitką, wyrwaną zębami ze szkolnej chustki.

Ale gdy ponownie wspina się w górę i wchodzi na zarośniętą trawą drogę, niezwykły, czarujący widok zmusza go do zatrzymania się w niemym zachwycie, nieledwie z lękiem. Środkiem alei powoli idzie ku niemu, a właściwie płynie w powietrzu, nie dotykając ziemi nogami, kobieta. Cała w bieli, na tle gęstej ciemnej zieleni przypomina cudem ożywiony marmurowy posąg, który zszedł z piedestału. Jest coraz bliżej, jak nadchodzący błogi i groźny cud. Wysoka, lekka i smukła, ma piękne kwitnące ciało. Ręce ze swobodnym wdziękiem spływają wzdłuż bioder. Jak korona królewska leżą wokół jej głowy ciężkie błyszczące złote warkocze, a ktoś niewidzialny sypie z góry na białą postać i złote ślizgające się płatki. Jest już o dwa kroki od niego... Każdy szczegół jej młodzieńczej twarzy jest szlachetny i prosty jak genialna melodia. Spojrzenie wielkich oczu niezwykle łagodne, radosne. A ich kolor dziwnie przypomina kwiaty, które drżą w ręku osłupiałego chłopca.

Oto ona z promiennym uśmiechem zatrzymuje się i jak dźwięki wiolonczeli brzmi jej soczysty, głęboki głos:

- Jakie piękne fiołki... Czy pan je tutaj zerwał?,.. Ileż ich, i jakie śliczne!

- Tutaj... - odpowiada jakiś obcy głos z piersi Dymitra. I nie on, a ktoś inny, zasnuty różową mgłą, podaje kwiaty i mówi:

- Proszę je wziąć, jeśli się pani podobają... Będzie mi bardzo...

Ze wzruszenia ściska go coś w gardle. Serce bije burzliwie. Oczy prawie napełniają się łzami. A księżniczka z bajki rozumie go. Twarz jej, rozjaśniona delikatnym uśmiechem, płoni się lekko. Mówi łagodnie: “Dziękuję" - i to zwykłe słowo dźwięczy jak trąby w uroczystym chórze anielskim. I pełnym wdzięku ruchem przypina skromny fioletowy bukiecik do piersi, tam gdzie poprzez lekką kremową koronkę różowi się ciało. Wyciąga do Dymitra śliczną, ciepłą rękę, której uścisk jest mocny, miękki i przyjazny. I wraz z wonią fiołków chłopiec czuje jakiś nowy, jedwabisty, ciepły, rozkoszny aromat.

Potem rozmawiają o głupstwach, których Dymitr nigdy sobie już nie przypomni. Pozostaną w pamięci tylko fragmenty: na uczelni, na którą wstąpi po ukończeniu korpusu kadetów, ona bywa co roku na balu w czasie ferii Bożego Narodzenia, a dzisiaj wieczorem wyjeżdża za granicę. Pyta, jak on się nazywa i imię Dymitr brzmi w jej ustach niezwykle harmonijnie.

Pierwsza go żegna. Patrzy na złoty zegareczek, znów wyciąga do niego boską rękę i mówi: “Do widzenia. Bardzo mi było miło poznać pana". Tak, tak, tak! Właśnie tak powiedziała - “do widzenia". I jak zjawa znika w bocznej alei.

Wieczorem w sypialni Dymitr długo leży w łóżku, nie mogąc zasnąć. Mocno przyciska ręce do piersi i z gorącą wdzięcznością szepcze: “Boże! Boże!..." Słowa te wyrażają naiwne, ale wielkie błogosławieństwo dla wszystkiego: ziemi, wody, drzew, kwiatów, niebios, zapachów, ludzi, zwierząt i dla wiecznej błogości, wiecznej urody kobiecej... A potem długo płacze radosnymi, pogodnymi łzami, które nie powtórzą się nigdy w jego życiu. I niezależnie, od tego, jak się ułoży to życie ze wszystkimi wzlotami i upadkami, przyjaźnią i wrogością, miłością i nienawiścią - nawet kiedy już zapomni imiona i twarze kochających go kobiet, z wdzięcznością i z uczuciem szczęścia uśmiechnie się na wspomnienie fiołków przypiętych do piersi księżniczki z bajki. Przypadło mu bowiem w udziale doznanie przez moment prawdziwej miłości, na którą składa się to wszystko: niewinność, poezja, piękno i młodość.

 

Przełożyła Henryka Pikulska

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin