Ślub z Jamesem Deanem.pdf

(598 KB) Pobierz
116854341 UNPDF
CINDY GERARD
Ślub z Jamesem Deanem
(The bride wore blue)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niebo było błękitne jak kocyk niemowlęcia, wiał lekki wietrzyk. Był to idealny dzień na
latanie, choć jeśli chodzi o J. D. Hazzarda, do tego celu idealny był właściwie kaŜdy dzień.
– Prawda, Hershey? – zwrócił się o potwierdzenie do swego czteroletniego,
czekoladowego labradora, który uwielbiał latanie, pizzę i gonitwę za wiewiórkami, w tej
właśnie kolejności.
Hershey, ze śmiesznie zwisającym z pyska językiem, spojrzał posłusznie na swego pana i
z powrotem wysunął nos przez okienko.
– Prawda – uznał J. D., mając na uwadze własne odczucia.
Szybko jednak stracił entuzjazm, przypomniawszy sobie cel tego konkretnego lotu.
Zacisnął mocno usta. Z tej akurat roboty, do której zgłosił siebie i swą zasłuŜoną,
czteromiejscową cessnę, chętnie by zrezygnował. Szukanie kłusowników nie było tym, co
lubił najbardziej.
Wypatrywanie poŜarów, patrolowanie Iron Rangę czy udział w akcjach ratunkowych,
proszę bardzo. Ale polowanie na kłusowników to inna sprawa. A ten konkretny gang był
najgorszy. Jego członkowie byli chytrzy, przebiegli i zupełnie bez skrupułów. J. D. chętnie by
ich powiesił, zanim dla zysku zabiją kolejnego czarnego niedźwiedzia.
– Ale najpierw musisz ich znaleźć – powiedział sam do siebie ponuro. Nagle usłyszał
jakiś dziwny szum w silniku i zrozumiał, Ŝe nie będzie to jeszcze tego dnia.
Zmarszczywszy brwi, uznał, Ŝe pora zakończyć lot, a po wylądowaniu koniecznie
sprawdzić wahacz. Spojrzawszy w dół, rozpoznał znajomą zatoczkę i postanowił jeszcze ją
okrąŜyć.
– Przez wzgląd na stare, dobre czasy – stwierdził i na jego twarzy pojawił się tęskny
uśmiech. Wspomnienie pewnego lata poprawiło mu humor.
JuŜ dawno nie zaglądał na ten koniec Legend Lakę. W dzieciństwie często błagał ojca o
kluczyki do łodzi, Ŝeby móc popłynąć wzdłuŜ północnego wybrzeŜa i odwiedzić Zatokę
Błękitnych Czapli.
Czy to moŜliwe, Ŝe było to przed piętnastu laty? Diana Ross i Lionel Ritchie z utworem
„Endless Love” królowali wtedy na listach przebojów, a J. D. był beznadziejnie zakochany –
w najdłuŜszych nogach i najpiękniejszych brązowych oczach znanych Bogu, człowiekowi czy
wyobraźni.
– Nie miałeś u niej najmniejszych szans – rzekł sam do siebie, przypominając sobie
Maggie Adams, zachwycającą szesnastolatkę, która w ogóle nie zwracała na niego uwagi.
Wtedy. Nic dziwnego, był tak pewny siebie i napalony.
– BoŜe, aleŜ z ciebie był idiota – ocenił sam siebie z niesmakiem.
Kolejny trzask w silniku przywrócił go do rzeczywistości. Pora wracać do bazy. Jeszcze
jedno nostalgiczne spojrzenie na zatoczkę i...
– A to co? – mruknął, kiedy w dole, na pomoście, zauwaŜył leŜącą postać.
Ostro zawrócił, zmuszając słabnący silnik do wysiłku, opadł niŜej i potwierdził to, co mu
116854341.001.png
się wcześniej wydawało.
To była kobieta. I to, o ile dobrze widział, bardzo piękna.
LeŜała na pomoście i opalała się. Jednoczęściowy neonowo-niebieski kostium opinał ją
jak druga skóra. A jej nogi... Cholera. Czy ktoś widział kiedyś takie nogi? Nawet z tej
wysokości wydawały się nie mieć końca. Ostatni raz, kiedy widział takie nogi...
Ta myśl aŜ go poraziła. Ostatni raz, kiedy widział takie nogi, naleŜały one do Maggie
Adams.
– To niemoŜliwe, Hazzard – tłumaczył samemu sobie, choć podniecenie przyprawiło go o
oszalałe bicie serca. – PrzecieŜ z ciebie Ŝaden szczęściarz. To nie moŜe być ona.
Zapomniałeś, ile lat minęło?
Wbrew rozsądkowi ogarnęła go jednak nadzieja. Niezatarty, idealny obraz Maggie jak
Ŝywy stanął mu przed oczami.
W kaŜdym razie idealną i doskonałą wydawała mu się, kiedy był pewnym siebie
siedemnastolatkiem i przeŜywał istną burzę hormonalną, ilekroć znajdował się obok niej i
podziwiał gęste kasztanowe włosy, brązowe oczy i długie, niesamowite nogi.
O BoŜe, te nogi. Choć minęło juŜ tyle czasu, wciąŜ o nich śnił i marzył. Ostatni raz
widział je przed piętnastu laty, dokładnie na tym samym pomoście. Dziś libido przekonało
jego mózg, Ŝe znów je widzi.
Obrzucił wzrokiem zatokę, sprawdził siłę i kierunek wiatru i postanowił lądować. Nie
mógł odlecieć, nie przekonawszy się, czy oczy go nie omyliły.
– Trzymaj się, Hershey – rzekł, zaskoczony podnieceniem, które go ogarnęło. Jak na
męŜczyznę tak doświadczonego w stosunkach z kobietami, było to co najmniej dziwne. –
ZłoŜymy tej damie – kimkolwiek ona jest – wizytę.
Daleki, natrętny, podobny do brzęczenia komara dźwięk zakłócił ciszę, którą jeszcze
przed chwilą tak się cieszyła. Na próŜno próbowała go zignorować.
To samolot, stwierdziła z niechęcią. Choć jezioro leŜało z dala od jakichkolwiek szlaków
lotniczych, na niebie często pojawiały się prywatne czy wynajęte hydroplany. śaden jednak
nie pojawił się jeszcze tak blisko.
Westchnęła z irytacją i niechętnie otworzyła oczy.
Oślepiło ją słońce, więc po omacku zaczęła szukać przeciwsłonecznych okularów na
wyblakłych deskach pomostu. Znalazła je, nie podnosząc się, włoŜyła na nos i spojrzała w
niebo.
Bez trudu wypatrzyła samolot. Mały, jednosilnikowy hydroplan. śe był blisko, to za mało
powiedziane. Był bardzo blisko, bardzo nisko i, co stwierdziła ku swemu przeraŜeniu, słysząc
krztuszący się silnik, miał coraz większe kłopoty.
– Wielki BoŜe – szepnęła, gwałtownie siadając. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe.
Silnik nie przestawał się krztusić.
Samolot był juŜ bardzo nisko.
Za szybko, za szybko, myślała z przeraŜeniem, patrząc, jak białe skrzydła i srebrny
kadłub spadają z nieba, przechylając się pod bardzo niebezpiecznym kątem.
– Usiądź – szepnęła błagalnie do pilota, zrywając się na równe nogi. MruŜąc oczy w
116854341.002.png
odbijającym się od wody słońcu, wstrzymała oddech. Bała się patrzeć. Bała się teŜ nie
patrzeć.
Serce podeszło jej do gardła, kiedy samolot podskoczył, potem jeszcze raz, i w końcu jak
wielki, biały ptak osiadł na roziskrzonej, spokojnej powierzchni zatoki.
Odetchnęła z ulgą i z podziwem pokiwała głową. DuŜo czasu w swym Ŝyciu spędziła w
samolotach pasaŜerskich, ale oprócz zapinania pasów bezpieczeństwa i modlitwy o
szczęśliwy start i lądowanie, nie miała zielonego pojęcia o lataniu. Wystarczyło jej to jednak,
by wiedzieć, Ŝe pilot tego samolociku dokonał cudu.
Kiedy samolot wpłynął głębiej w zatokę i nie tylko rozpoznała numery na jego ogonie,
ale i zauwaŜyła, Ŝe jedynie sznur i metalizowana taśma trzymają wszystkie jego części w
kupie, miejsce podziwu zajął gniew.
Idiota. Nikt, kto miał kiedykolwiek do czynienia z wodą, nie odwaŜyłby się latać na takim
zabytku. Gołym okiem było widać, Ŝe ten hydroplan czasy świetności ma juŜ dawno za sobą.
Tylko mieszkaniec tych okolic mógł się na coś takiego zdobyć. Znała ich dobrze i
uwaŜała za zupełnie odmienną rasę ludzką.
Choć trzymała się od nich z daleka i miała ograniczone kontakty z silnym,
awanturniczym ludem tych okolic, podczas swego juŜ dwumiesięcznego pobytu w tym
miejscu przekonała się, Ŝe nie ma łodzi, którą by nie popłynęli, góry, na którą by się nie
wspięli, czy niebezpieczeństwa, któremu nie stawiliby czoła.
Polubiła tych ludzi. śałowała tylko, Ŝe nie rozumie ich całkowitej pogardy dla
bezpieczeństwa.
A czemuŜ to ten samolot zmierza wprost do mego pomostu? pomyślała gniewnie. W
zatoczce jest sześć innych domków. Wszystkie bliŜej niŜ jej. W kilku byli ludzie. Niektóre
miały telefon, którego ona celowo nie posiadała. Przyjechała tu przecieŜ, by oderwać się od
wszystkiego.
– TakŜe od idiotów w samolotach – mruknęła, coraz bardziej zła.
Dlaczego ten człowiek podpływa do mojego pomostu?
To pytanie powracało jak natrętna mucha. Tak się przejęła zagroŜeniem, w jakim znalazł
się pilot, Ŝe o swoim własnym bezpieczeństwie zupełnie zapomniała. Pozwoliła się
zaskoczyć.
Próbowała się uspokoić i trzeźwo ocenić sytuację. Rolfe’owi na pewno nie wpadłoby do
głowy, by jej tu szukać. Nie wie o istnieniu tego domku. Nikt o nim nie wie i nie orientuje się,
Ŝe ona tu jest. Zatarła za sobą wszelkie ślady. Gdy ktoś ją znajdzie, to tylko wtedy, kiedy ona
uzna, Ŝe juŜ pora – a to jest bardzo mało prawdopodobne. Być moŜe nawet nigdy nie nastąpi.
Obserwowała podpływający bliŜej samolocik. Przekonywała samą siebie, Ŝe to pewnie
jakiś tubylec, który wybrał się na przejaŜdŜkę i wpadł w kłopoty. Uświadomiła sobie, Ŝe
wobec tego jej reakcja była przesadna. Ma do czynienia z tutejszym prostakiem, jak oni
wszyscy chętnie igrającym ze śmiercią, bo wyraźnie brak mu szarych komórek. ZłoŜyła ręce
na brzuchu i czekała, aŜ unoszący się na fali samolocik podpłynie do pomostu.
Kiedy lewa płoza samolotu głośno uderzyła w pomost i silnik zamilkł, postanowiła, Ŝe
wpierw powie pilotowi, co o nim myśli, a potem kaŜe mu iść do diabła. Była juŜ do tego
116854341.003.png
gotowa, kiedy nagle otworzyły się drzwi kabiny i ujrzała siedzącego w niej męŜczyznę.
Co do tego, Ŝe pochodzi z tych stron, nie było najmniejszych wątpliwości. To bez
wątpienia potomek owych krzepkich Finów i Szwedów, którzy prawie przed stu laty osiedlili
się w tej pięknej i dzikiej okolicy. Jego skandynawskie pochodzenie było tak wyraźne, Ŝe
zanim zdjął lotnicze okulary i spojrzał na nią, wiedziała, Ŝe jego oczy są niebieskie.
Niebieskie to za mało powiedziane, musiała przyznać, kiedy instynktownie spojrzała w
nie głęboko. Niebieskie to niedomówienie. Kiepskie określenie dla takiego niesamowitego
odcienia. W jego oczach połyskiwało niebo. Niebo, woda i inne barwy najpiękniejszego
letniego dnia.
Jego wzrost i postać teŜ ją zaskoczyły. Zsunął okulary na czoło, błysnęły włosy koloru
najdroŜszego złota, silna, opalona ręka chwyciła za drzwiczki i męŜczyzna wydostał się z
niewielkiej kabiny.
Stanął pewnie na płozie, za nim wyskoczył ogromny brązowy pies. Zwierzę natychmiast
zauwaŜyło pomost, przeskoczyło na jego deski i, pędząc ku pobliskim drzewom, omal jej nie
przewróciło.
– Hershey! – krzyknął karcąco męŜczyzna. Kiedy pies nie zareagował, uśmiechnął się
przepraszająco i wskazał głową w kierunku, w którym zniknęło zwierzę. – Przykro mi – rzekł.
– Zazwyczaj lepiej się zachowuje. Zdaje się, Ŝe nie mógł się juŜ doczekać przerwy na
drzewko.
Przybrała pozycję obronną, nie chciała, by wygłupy psa czy wygląd męŜczyzny wpłynęły
na jej stosunek do nich.
– Jeśli wasze lądowanie przeraziło go tak bardzo jak mnie, dziwię się, Ŝe nie wyskoczył
wcześniej.
– Co takiego? A, o to chodzi – powiedział, rzucając okiem na silnik samolotu. – To
drobnostka.
Wtedy się do niej uśmiechnął. Otwarcie. Pięknie. I uśmiechał się dalej, kiedy tak stała, z
trudem powstrzymując się, by nie odpowiedzieć na jego uśmiech.
To wszystko było bez sensu. Przeraził ją, owszem, ale jego zachowanie ani trochę się jej
nie podobało. Choć był swobodny i wesoły, cały czas patrzył na nią taksującym spojrzeniem
znawcy kobiet.
Przyglądając mu się ze zmarszczonymi brwiami, uznała go za pewnego siebie
zarozumialca. Obserwowała, jak szuka czegoś pod siedzeniem, i starała się uporządkować
swe myśli.
Jego całkowita otwartość i bezpośredniość wykluczała fakt, Ŝe przysłał go Rolfe. Było w
nim coś szczerego. A subtelność nigdy nie była mocną stroną Rolfe’a. Gdyby dowiedział się,
gdzie jest, natychmiast sam by po nią przyjechał.
Ten męŜczyzna na pewno nie jest niczyim sługusem. Czarny podkoszulek i obcisłe,
znoszone dŜinsy podkreślały tylko jego siłę. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu,
blond włosy i wyglądał jak jakiś nordycki bóg, pewien swej mocy i wpływu na kobiety.
Jego szczęki były mocne, kwadratowe, usta pełne i szerokie. Kiedy zeskoczył na pomost,
trzymając w ręku wielką rolkę srebrzystej taśmy, na jego twarzy nadal malował się ten sam
116854341.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin