ZBIGNIEW LENGREN
BOREK, TOPEK I AZA
Nasza Księgarnia
1984
Rozdział pierwszy
DZIWNE SPOTKANIE W LESIE
Dorotka szła w stronę lasu wymachując pustym koszykiem. Podskakiwała to na jednej, to na drugiej nodze, tak jak wszystkie małe dziewczynki, gdy są czymś uradowane. Dorotka miała powód do radości, bo wkrótce rozpoczynała nowe, nieznane życie, jako uczennica pierwszej klasy szkoły podstawowej.
W domu na honorowym miejscu, na stoliku pod oknem, leżał nowiutki tornister, a w nim książka do nauki czytania z mnóstwem obrazków, piórnik, pudełko kolorowych kredek i zeszyty w niebieskie linijki.
Dzisiaj w przeddzień rozpoczęcia roku szkolnego, babcia Dorotki przygotowała dla niej niespodziankę. Może niezupełnie niespodziankę, bo wnuczka zdążyła zauważyć na kuchennym stole okrągłą tortownicę i domyśliła się, że to będzie tort, na pewno oblewany czekoladą. Dorotka postanowiła ułatwić babci zadanie i wyszła z domu na spacer do lasu, żeby też zrobić niespodziankę - nazbierać pełen koszyk leśnych jeżyn, które babcia bardzo lubiła.
Szła więc raźno, a właściwie podskakiwała, śpiewając przedszkolną piosenkę, bo szkolnych jeszcze nie umiała...
Leciała mucha koło psiego ucha
pies spał.
Leciała osa koło psiego nosa,
Przyszła Zosia mała, pieska pogłaskała,
pies wstał...
Zaśpiewała jeszcze kilka innych piosenek, powąchała kwiaty rosnące przy drodze i zerwała kilka dużych liści, którymi wyłożyła dno koszyka, i ani się spostrzegła, jak znalazła się na skraju lasu.
Był to piękny stary las nazywany dawniej borem i zapewne dlatego położone opodal niego miasteczko zwało się Przyborze. Przyborze, choć niewielkie, miało ratusz na rynku, park miejski, trzy szkoły i co najdziwniejsze - ogród zoologiczny z egzotycznymi zwierzętami. Przerwijmy jednak opis Przyborza, bo jeszcze będziemy mieli okazję bliżej je poznać, i wróćmy do leśnej wycieczki Doroty, bo od niej zaczną się dziwne przygody bohatera tej książki.
Na skraju lasu rosło wprawdzie kilka jeżynowych krzewów, ale niewiele miały jagód - małe były i jakby zakurzone. Dorotka weszła więc w głąb lasu... Zrobiło się trochę ciemniej i tylko przez konary drzew przedzierały się smugi słonecznego światła, malując na pniach i na mchu złote, świetlne plamy. Małe, leśne ptaki ćwierkały wesoło w krzewach, a z góry dochodziło miarowe stukanie dzięcioła. Tutaj krzaki jeżyn aż czerniły się od dojrzałych jagód. Dorotka zrywała je niezbyt spiesznie i układała w wyłożonym liśćmi koszyku. Oczywiście nie wszystkie, bo część z nich wędrowała wprost do ust.
- Muszę wybierać dla babci tylko ładne jeżyny - tłumaczyła sobie - a te mniejsze to zjem.
Mimo iż mniej więcej co trzecia jeżyna okazywała się niegodna babci, koszyk szybko się zapełnił i Dorotka zbierała się już do powrotu, gdy usłyszała nagle jakiś dziwny dźwięk, jakby skomlenie psa czy innego zwierzęcia. Przestraszyła się nie na żarty, bo przypomniała sobie, jak znajomy babci, pan gajowy Laskowski opowiadał, że w przyborskim lesie pojawiają się czasem dzikie zwierzęta. Już chciała uciekać, gdy skomlenie powtórzyło się i było tak żałosne, że przemogła strach i zaczęła iść w kierunku tego głosu.
„A może - myślała - w lesie zabłądził jakiś mały piesek... Przecież gdybym to ja go znalazła, mogłabym go sobie zatrzymać”.
Podeszła bliżej miejsca, skąd dochodziło skomlenie, rozchyliła gałązki jałowca i wyjrzała na niewielką polanę...
Przy jedynym na polance drzewie leżał na mchu duży, szaropłowy zwierz z jaśniejszą grzywką, podobny do dużego psa owczarka.
„Ojej! Przecież to może być wilk!” - przemknęło przez myśl Dorotce. Gdy minęła pierwsza chwila przerażenia i poczuła, że wraca jej władza w nogach, postanowiła uciekać, ale zwierzak, który zdążył już zauważyć dziewczynkę, zaskomlał tak prosząco, że Dorotka raz jeszcze spojrzała w jego stronę. Teraz dopiero spostrzegła, że zwierzę ma łapę uwięzioną w żelaznym potrzasku przywiązanym do drzewa łańcuchem.
„To na pewno jakiś zły kłusownik zastawił potrzask na sarny - pomyślała Dorotka. - Gdy tylko wrócę do domu, zatelefonuję do pana gajowego Laskowskiego i opowiem mu o tym, co widziałam. A teraz lepiej będzie, jak stąd co prędzej ucieknę... No tak, tylko jak ja wyjaśnię panu gajowemu, gdzie znajduje się to miejsce?... A jeśli kłusownik zabije tego ładnego wilka, żeby mieć z niego futro?...
Wilk, bo to był rzeczywiście najprawdziwszy wilk, popiskiwał teraz cichutko jak mały szczeniak i patrzył na Dorotkę łagodnie swymi żółtawymi ślepiami.
To, co teraz zrobiła Dorotka, było na pewno bardzo nierozważne. Postawiła koszyk na ziemi i ostrożnie podeszła do potrzasku. Chwyciła żelazny przycisk, oparła nogę o sprężynę i mocno sapiąc z wysiłku odciągnęła przycisk nieco ku górze. Wilk natychmiast wyciągnął łapę... ale co było potem, tego już Dorotka zobaczyć nie mogła, bo gdy tylko usłyszała stuk opadającego przycisku, uciekła, co sił w nogach.
Biegła, jak jej się zdawało, dość długo, lecz gdy zdała sobie sprawę z tego, że nikt jej nie goni, usiadła na trawie, żeby trochę odsapnąć.
- Rety! A gdzie mój koszyk? Co ja teraz dam babci?
Już miała zamiar się rozpłakać, gdy usłyszała ciche stąpanie. Ktoś wyraźnie szedł w jej kierunku. Znowu nogi zdrętwiały jej ze strachu. Teraz to już naprawdę nie miała sił do dalszej ucieczki.
To, co po chwili zobaczyła, wyglądało na bajkę. Ten duży, szary wilk szedł ku niej utykając na przednią łapę i niósł w zębach koszyk, jej własny koszyk z jeżynami dla babci.
Dorotka chciała coś powiedzieć, lecz najpierw ze zdziwienia poruszyła ustami, aż wreszcie zaczęła przemawiać do wilka tak, jak się mówi do małego pieska:
- Dobry piesek, dobry. Przyniósł grzecznie swej pani koszyczek...
Wilk postawił przed nią koszyk na trawie, położył się i zaczął lizać zranioną łapę.
- Biedny piesek, łapka go boli... Poczekaj, przewiążę ją wstążką.
Dziewczynka zdjęła niebieską kokardę, która podtrzymywała ogonek z włosów, i zawiązała wstążką zranione miejsce na wilczej łapie.
- Muszę już wracać do domu, mój drogi - powiedziała Dorotka wstając. Schyliła się po koszyk, ale wilk znowu ujął kabłąk koszyka w zęby.
- Co ty robisz? Na co ci mój koszyk? Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że jesteś, jak moja babcia, amatorem jeżyn?
Istotnie, wilk nic takiego nie chciał powiedzieć, bo nie jadał jeżyn. Postanowił po prostu z wdzięczności nieść za dziewczynką koszyk... Może dlatego, że nikt jeszcze nie był dla niego tak dobry, a może dlatego, że był bardzo dziwnym wilkiem o łagodnym usposobieniu i z tego zapewne powodu żył samotnie, z dala od stada.
Rozdział drugi
WILK IDZIE DO SZKOŁY
- Trzeba tu będzie umieścić jakiś napis ze skórek pomarańczowych albo z migdałów - mówiła do siebie babcia, patrząc na tort, świeżo polany czekoladową masą. - Może: „Dorotce” albo dużą jedynkę, co oznaczać będzie pierwszy rok szkolny w pierwszej klasie? Skoczę chyba do sklepu po migdały. Z migdałów najłatwiej robi się napisy.
To powiedziawszy, babcia włożyła kapelusz przed lustrem, chwyciła torebkę i wyszła z domu, zamknąwszy oczywiście drzwi na klucz.
Niezbyt dobrą wybrała porę na pójście do sklepu, bo w tym czasie jej wnuczka wchodziła już do miasta w towarzystwie wilka. Wilk niosąc grzecznie koszyk wyglądał całkiem niegroźnie, a nawet poczciwie, tak że wszyscy przechodnie sądzili, że to duży szary pies niesie za swą małą panią zakupy w koszyku.
Jakaś pani, prowadząca na smyczy jamnika, przystanęła i wskazując swemu pieskowi wilka powiedziała: „Popatrz, Pimpuś, jaki grzeczny piesek. Czy ty byś tak potrafił?” Jamnik posmutniał wyraźnie, bo nie potrafiłby nieść takiego dużego koszyka, był na to za niski. Dosyć miał kłopotu z własnymi uszami, które zawadzały o ziemię, gdy tylko pochylał głowę.
Tak więc, nie budząc żadnej sensacji, Dorotka i jej towarzysz doszli do domu babki.
„Na pewno babcia czeka już na mnie przy oknie” - pomyślała Dorotka i spojrzała w okno, obramowane pięknie dzikim winem. To, co zobaczyła w oknie, nie było jednak babcią, tylko telewizorem.
Następnie ukazał się jakiś człowiek w czapce w kratkę, który najwyraźniej wynosił telewizor przez otwarte okno na parterze (mówiąc miedzy nami, na piętrze by nie mógł, bo babciny domek miał jedynie parter).
Mężczyzna w kraciastej czapce wytaszczył, nie bez trudu, telewizor i zaczął się z nim najspokojniej oddalać.
- Coś podobnego! - wykrzyknęła Dorotka. - Przecież ten człowiek wyniósł telewizor mojej babci! Piesku, zatrzymaj go, bo ja się boję.
Raz jeszcze okazało się, że to był naprawdę dziwny wilk, bo zrozumiał natychmiast, o co chodzi. Postawił na ziemi koszyk i nieco utykając, pobiegł za złodziejem. Dopadł go dosyć prędko i chwycił zębami za poły marynarki. Typ w czapce postawił telewizor na chodniku, podniósł ręce do góry i zawołał:
- Poddaję się, bierz to pudło, tylko puszczaj kapotę! - Wilk nie zamierzał jednak puścić; przysiadł na tylnych łapach i groźnie warczał, targając przy tym w lewo i w prawo marynarkę przerażonego złodzieja. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie zjawił się, całkiem przypadkowo, milicyjny samochód, z którego wysiadł pan sierżant i zapytał:
- Może mi kto wyjaśni, co tu się właściwie dzieje?
- Ten człowiek - powiedziała Dorotka - chciał, jak mi się zdaje, oglądać program na cudzym telewizorze i dlatego wyniósł przez okno telewizor mojej babci.
- Zaraz wyjaśnimy sprawę - rzekł urzędowym tonem pan sierżant. - Sprawdzimy najpierw, czy domniemana babcia jest poza domem.
Drzwi wejściowe były zamknięte, co pan sierżant zanotował w notesie. Następnie podszedł do zatrzymanego złodzieja i usiłował odczepić go od wilka, ale bezskutecznie.
Dopiero gdy Dorotka zawołała: „Puść, piesku, złodzieja!”, wilk wypuścił z zębów nieco nadwerężoną marynarkę i jak grzeczny pies usiadł obok Dorotki.
Na rozkaz sierżanta drugi milicjant, który siedział za kierownicą samochodu, odprowadził do wozu amatora cudzych telewizorów.
- Czy mogłabyś mnie poinformować - zapytał pan sierżant salutując - czyj to pies? Bardzo mnie interesuje ze względu na jego zdolność w obezwładnianiu przestępców. Zatrzymał tego złodzieja w sposób prawidłowy.
- To mój pies - skłamała Dorotka, choć bardzo nie lubiła kłamać, ale bała się, że poczciwego wilka zabiorą do ogrodu zoologicznego.
- A można wiedzieć, jak on się nazywa?
- On się nazywa... On się nazywa Borek - szybko powiedziała Dorotka chyba dlatego, że nic innego nie przyszło jej na myśl, a że spotkała wilka w borze, powiedziało jej się jakoś tak samo: Borek.
- Ładnie! Na ogół psy noszą imiona Cezar, Azor, Burek, a ten całkiem inaczej... Uważam tylko, jeśli mi wolno zwrócić uwagę, że on jest jakby trochę za duży dla tak małej właścicielki. Bardziej pasowałby, na przykład, do służby w Milicji... Jeśliby panienka zechciała nam go odstąpić lub choćby oddać na próbne przeszkolenie...
- Trudno by mi było rozstać się z nim - przerwała Dorotka - bo bardzo się do tego wil... do tego psa przywiązałam.
Teraz już Dorotka nie skłamała, bo naprawdę zdążyła polubić sympatycznego wilka, którego nazwała Borkiem.
- Poza tym - dodała - nie mogę sama decydować o tym bez babci - powiedziała, żeby zakończyć ten temat, a przy tym naprawdę nie wiedziała, czy babcia zgodzi się na nowego, czworonożnego lokatora.
- To zdaje się ta siwa pani w okularach, która nadchodzi - powiedział pan sierżant.
Tak, to była babcia Dorotki. Babcia dostrzegła z daleka wnuczkę w towarzystwie milicjanta i dużymi krokami podążała w ich kierunku, trzymając w jednym ręku torebkę i paczkę z migdałami, a drugą przytrzymując kapelusz.
- Dorotko, mój skarbie! Co tu się dzieje? Milicja, telewizor na chodniku i pies? Co to wszystko ma znaczyć?
Trzeba było cierpliwie wytłumaczyć babci, jak telewizor zawędrował na chodnik, kim jest ten typ w kraciastej czapce, który ze skromną miną siedzi w milicyjnym samochodzie, i jaką rolę w odzyskaniu telewizora odegrał dzielny Borek.
Babcia uścisnęła najpierw wnuczkę, potem odzyskany telewizor, następnie, nieco zdziwionego, pana sierżanta. Na koniec pogłaskała Borka.
- Wszystko to pięknie, kochana wnuczko - powiedziała Babcia, odciągając na bok Dorotkę - ale wyjaśnij mi, dlaczego masz rozpuszczone włosy, a twoją wstążkę ma to psisko na łapie?
- Ach, babciu, to jest długa historia o wilku w lesie, którą opowiem ci później.
- Mam jeszcze prośbę - zwrócił się do babci pan sierżant - jeśli czas pani pozwoli, prosiłbym o przybycie do Komisariatu Milicji celem podpisania protokołu odnośnie odzyskania telewizora... Może jutro?
- Jutro nie będę mogła, bo moja wnuczka idzie po raz pierwszy do szkoły. To wielka uroczystość. Przyjeżdża jej mama, to znaczy moja córka... Moja córka, proszę pana, jest wdową... Mieszka w osadzie położonej o jakieś piętnaście kilometrów od Przyborza. Sam pan rozumie, że dziecko... To znaczy moja wnuczka, a nie moja córka, nie może tak daleko chodzić do szkoły, więc będzie przez rok szkolny mieszkać u mnie. Oczywiście córka, to znaczy matka mojej wnuczki, będzie do nas często przyjeżdżać, ale nie za często, bo musi doglądać ogrodu. Mą w tej osadzie duży ładny ogród. Sam pan więc rozumie...
Pan sierżant niewiele jednak z tego rozumiał, trochę z tego powodu, że mu się poplątała córka z wnuczką, i trochę dlatego, że cały czas przyglądał się Borkowi, który go bardziej interesował.
- Przepraszam, że przerwę - wtrącił - ale jeśli już o szkole mowa, to chciałbym panią zapytać, czy nie zgodziłaby się pani oddać tego psa do nas na przeszkolenie, do Szkoły Psów Milicyjnych?
- Nic nie mam przeciw temu, proszę pana. Ja nie wiem nawet, skąd się ten pies tutaj wziął. Moja wnuczka opowiada na ten temat jakieś bajki, niczym o „Czerwonym Kapturku”.
- Babciu - zawołała prawie z płaczem Dorotka - ja ci wszystko wytłumaczę. - Zrozumiała jednak, że niewiele może zrobić dla zatrzymania Borka. „Może dobrze mu będzie w tej szkole? - pomyślała. - Ja przecież też idę do szkoły i nie będę miała teraz zbyt wiele czasu dla niego”.
Podeszła do Borka, objęła go za szyję i czule szeptała mu w ucho:
- Musimy się rozstać, ale jak tylko będziesz chciał, to zawsze możesz tu wrócić. Opowiem babci, jak odniosłeś mi koszyk z jeżynami, i też na pewno cię polubi... Bądź dzielnym psem, bo ja nikomu nie powiem, że jesteś wilkiem... Niech ci się dobrze wiedzie w tej szkole... Do widzenia, Borku.
Wilk zdawał się rozumieć, co szeptała mu w ucho Dorotka, bo smętnie spuścił ogon i mrugał tak, jakby mu się na płacz zbierało. Wreszcie liznął Dorotkę w policzek dużym jęzorem i podszedł do pana sierżanta.
- O, widzę, że sam kandydat na ucznia wykazuje chęć do nauki w Szkole Psów Milicyjnych - powiedział pan sierżant widząc, jak Borek usiadł obok jego nogi. - Zabieram go więc ze sobą i dam paniom znać, jak się u nas sprawuje.
Potem wsiedli do samochodu i Borek pojechał ku nowym przygodom, o których dowiemy się w następnym rozdziale.
Rozdział trzeci
TOR PRZESZKÓD
Początki nauki w Szkole Psów Milicyjnych nie były dla Borka łatwe. Psy, jego szkolni koledzy, wyczuły od razu pochodzenie Borka i trochę się go bały, choćby dlatego, że był znacznie od nich większy.
Borek robił co mógł, żeby upodobnić się do psa - uczył się szczekać po psiemu, machać ogonem na przywitanie, ale to wszystko wychodziło mu jakoś niezgrabnie. Niekiedy wieczorem, po całodziennych zajęciach, miał ochotę zawyć przeciągle po wilczemu. W czasie porannej zbiórki wystawał zwykle z szeregu, a gdy się cofnął, to znowu słyszał groźny głos pana porucznika prowadzącego zajęcia z musztry.
- Kto tam z tyłu wystaje? Czyj to ogon? Stado baranów, a nie psy milicyjne! - Więc biedny Borek chował ogon i kulił się w sobie, bo wcale nie chciał być baranem.
O ile koledzy szkolni nie wykazywali większej chęci do zaprzyjaźnienia się, to profesorowie - pan sierżant, a nawet pan porucznik, choć bardzo wymagający, odnosili się do niego z sympatią, a nawet nie szczędzili mu pochwał. Mało jednak do tego mieli okazji, bo jakoś, mimo szczerych chęci, przeważnie wpadał w jakieś kłopoty i czuł, że jest uważany za szkolną ofermę.
Prawdziwie po przyjacielsku traktował go jedynie plutonowy Kazio.
Każdy uczeń Szkoły Psów Milicyjnych otrzymuje na wstępie nauki swego opiekuna. Takim właśnie opiekunem Borka został sympatyczny plutonowy służby śledczej, pan Kazio. Od razu polubili się wzajemnie, toteż pierwszą, podstawową umiejętność chodzenia przy nodze opiekuna Borek opanował bez trudu i dostał nawet za to piątkę na pierwszym egzaminie. Trudności zaczęły się dopiero przy „torze przeszkód”.
Tor przeszkód składał się z różnych płotów, przez które trzeba było przeskakiwać, kładek, po których trzeba było przechodzić, i niskich bramek, pod którymi należało się czołgać. Do czołgania służyły też rury leżące na ziemi. Umiejętność pokonywania takich przeszkód może się przecież przydać podczas ścigania przestępcy.
Borek chciał, rzecz jasna, pokazać kolegom, co potrafi prawdziwy wilk. Rozpoczął bieg przez tor przeszkód w ostrym tempie. Przed pierwszą przeszkodą, płotem z desek, wziął rozbieg. W pełnym galopie wskoczył na płot... Rozległ się suchy trzask, a po chwili wszyscy ujrzeli głowę Borka wychylającą się spod połamanych desek. Nie trzeba chyba dodawać, że wyraz „twarzy” naszego bohatera nie dodawał mu powagi. Psy śmiały się, dyskretnie zasłaniając pyski łapami.
- Co to za śmiechy?! Wszyscy biegną dalej! Teraz przejście przez rurę! - wołał pan porucznik.
Borek otrząsnął się z reszty desek i pobiegł za kolegami, którzy przechodzili już dość zgrabnie przez rury. Niestety rura, przez którą chciał się przeczołgać, okazała się nieco mniejsza niż szerokość klatki piersiowej dorosłego wilka i Borek utknął w niej połową ciała tak, że w żaden sposób nie mógł się ruszyć - ani do przodu, ani do tyłu. Teraz już pan sierżant, który trzymał kciuk za Borka, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Na ratunek przybiegł pan Kazio i wyciągnął swego wychowanka za tylne łapy.
- Koniec zajęć! - zawołał porucznik. - Psy maszerują na obiad! Instruktorzy - zwrócił się do podoficerów - pozostają jeszcze na placu dla omówienia ćwiczeń.
Psy popędziły w bezładnym szyku w kierunku stołówki, poszczekując radośnie. Jedynie Borek szedł sam, krokiem ociężałym, tak jakby chciał pokazać, że nie zasłużył na obiad.
Profesorowie zebrali się koło rozbitego przez Borka płotu.
- Obawiam się, kolego - zwrócił się do swego zastępcy sierżanta pan porucznik - że z tego dryblasa nie będziemy mieli pożytku, niezdara, gotów mi porozbijać wszystkie pomoce naukowe.
- Może jest trochę przyciężki, ale silny i ambitny. Sam widziałem, jak zatrzymał na ulicy złodzieja.
- Wypróbujemy go w takim razie w sekcji psów obronnych. Niech atakuje manekin.
Manekinem nazywał porucznik ubranego w grube ochraniacze milicjanta. Zadanie psów polegało na schwytaniu zębami jakiejś części ubioru i zatrzymanie broniącego się manekina.
- No, to jutro od rana - rozkazał porucznik - weźmiecie, plutonowy, grupę psów i tego swojego niezdarę i przeprowadzicie ćwiczenia na atak i zatrzymanie.
- Tak jeeeest! - zawołał gromko pan Kazio, stukając obcasami!
Przebrany za manekina milicjant wyglądał trochę śmiesznie, gdy opędzał się grubymi rękawami od skaczących na niego psów. Atakując warczały głośno i szczerzyły zęby. Dużo było przy tym hałasu i zamętu. Nie było tylko wśród nich Borka. Na próżno pan Kazio wołał: „Bierz go!”, „Borek, łapaj! trzymaj złodzieja!” Jego wychowanek ani myślał o wzięciu udziału w tej zabawie. Śmiesznie przebrany człowiek wydał mu się karykaturą niedźwiedzia i raczej go to wszystko bawiło. Przysiadł na tylnych łapach i chichotał jak rozbawione dziecko.
Plutonowy Kazio był szczerze zmartwiony, bo nadszedł porucznik i od pewnego czasu przyglądał się ćwiczeniom.
- No i co wy na to, plutonowy?
- Melduję, obywatelu poruczniku, że pies jest zbyt łagodny na to zadanie... Ale to bardzo pilny i posłuszny uczeń. Do tego się wprawdzie nie nadaje, ale węch ma znakomity. I mógłby być z niego dobry tropiciel śladów... Kiedyś zgubiłem swój gwizdek służbowy, a on go bardzo szybko odnalazł.
- Może macie i rację, plutonowy... Wypróbujemy jeszcze zdolności tego dziwaka na ćwiczeniach z tropienia. Wiosną, pod koniec roku szkolnego, urządzimy dla wszystkich psów egzamin z poszukiwania zaginionego przedmiotu. Na razie starajcie się obaj, bo to nie kolonie letnie dla dzieci, tylko Szkoła Psów Milicyjnych. Uczeń Borek niech się przykłada do nauki, a jego opiekun niech nie gubi służbowego gwizdka.
Po południu nie było już lekcji. Uczniowie bawili się na rozległym dziedzińcu w jakiegoś psiego berka. Jedynie Borek nie brał udziału w zabawie - stał ze spuszczonym smutnie ogonem przed siedzącym na ławce panem Kaziem. Opiekun czesał go dużą szczotką, czule przemawiając:
- Nie martw się tym torem przeszkód i tą kompromitacją w walce z manekinem. Trudno, nie wyszło, ale my im jeszcze pokażemy, co potrafisz... Byle do wiosny.
Rozdział czwarty
NOWY PRZYJACIEL
Szybko minęło kilka miesięcy od rozpoczęcia roku szkolnego Dorotki w szkole podstawowej i Borka w Szkole Psów Milicyjnych.
Dorotka umiała już czytać i pisać, liczyć do stu, a nawet dodawać bez pomocy palców. Najbardziej podobały jej się pogadanki o przyrodzie. Na jednej z takich pogadanek pani nauczycielka zapytała dzieci, jakie znają leśne zwierzęta. Dzieci wyliczały przeważnie zające i wiewiórki i tylko Dorotka wymieniła wilka, a nawet narysowała go kredą na tablicy. Rysunek był trochę niezgrabny, ale jak się domyślacie, wilk Dorotki podobny był do Borka.
Borek w swojej szkole też zrobił postępy w nauce. Nie zdarzały już mu się takie pechowe przypadki, jak w pierwszych dniach na fatalnym torze przeszkód. Pan porucznik kazał wzmocnić płoty dodatkowymi deskami i specjalnie dla Borka sprowadził szerszą rurę do ćwiczeń z czołgania się. Oczywiście z biegiem czasu Borek opanował nowe umiejętności, jak chwytanie w powietrzu z podskoku rzucanych patyków i chodzenie po drabinie. Po drabinie chodził od razu bardzo dobrze, ale z chwytaniem w powietrzu miał pewne trudności. Jego koledzy nie mieli z tym żadnych kłopotów, bo przecież każdy pies umie to od dziecka.
Wreszcie, z początkiem wiosny, nadszedł dzień, w którym odbywać się miał zapowiedziany przez kierownika szkolenia egzamin z poszukiwania ukrytych w terenie przedmiotów.
Na łące przyległej do zagajnika, za którym płynęła rzeka, zebrały się wszystkie psy ze swymi opiekunami. Siedziały poważne i skupione „przy nodze”, lekko tylko zdradzając zdenerwowanie.
- To nic trudnego - uspokajał Borka plutonowy Kazio - przy twoich zdolnościach z łatwością znajdziesz ten przedmiot. Mogę ci powiedzieć, że będzie to moja rękawiczka. Obwąchaj ją uważnie. - Także i inni opiekunowie podtykali swym psom pod nosy dłonie w rękawiczkach. Psy z przymkniętymi oczami wciągały nosami powietrze, ucząc się jeszcze raz dokładnie zapachu rąk swych panów.
Nagle rozległ się przeciągły gwizdek, a potem głos pana sierżanta:
...
Rudy1950