Anna Applebaum Między Wschodem a Zachodem.docx

(332 KB) Pobierz

Annę Applebaum

Między Wschodem a Zachodem.

Przełożyła Ewa Kulik-Bielińska

WARSZAWA 2001             

Tytuł oryginału

BETWEEN EAST AND WEST.

ACROSS THE BORDERLANDS OF EUROPĘ

Copyright © Annę Applebaum 1994 Chapter-opening maps © John Flower

Projekt okładki

Zombie Sputnik Corporation

Redakcja

Wiesława Karaczewska

Redakcja techniczna Elżbieta Babińska

Korekta Michał Załuska

Łamanie Monika Lefler

ISBN 83-7255-894-9

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa

Zakłady Graficzne im. KEN S.A.

85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska l

Radkowi

Wstęp

Przez tysiąc lat geografia pogranicza wyznaczała jego los. Pogranicze leży na płaskiej równinie, wciśniętej między cywilizacje Europy i Azji. Wschód Polski, zachód Rosji; brak gór, mórz, pustyń i wąwozów zawsze ułatwiały ich podbicie. Przed pięcioma wiekami armia konna mogła przejechać od zamku nad Bałtykiem do twierdzy nad Morzem Czarnym, nie napotkawszy na drodze żadnej naturalnej przeszkody, większej niż rwąca rzeka czy dziki bór. Nawet dziś szpieg podążający na wschód z Warszawy do Kijowa nie spotka niczego, co mogłoby go zatrzymać. Odległości są olbrzymie, ale wieści do króla, chana, wielkiego księcia czy cara zawsze łatwiej było przesłać tędy, niż w bardziej górzystych częściach Europy, ponieważ tak niewiele stało na drodze posłańca.

Słabe ukształtowanie terenu przyciągało najeźdźców, a najsłynniejsi -i najgroźniejsi - przybywali zawsze ze wschodu. Jeszcze długo po najeździe Mongołów w XIII wieku imię Złotej Ordy wymawiano szeptem, równie długo utrzymywała się sława Turków, którzy od XVI do XVIII wieku raz po raz napadali na te ziemie. Z północy przybyli najeźdźcy siejący największe zniszczenie - łupieżczy Szwedzi, którzy w potopie 1655 roku spustoszyli ten rejon całkowicie, a także Rosjanie, którzy mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęli swoje wypady na pogranicze. Najbardziej nieoczekiwanymi agresorami okazali się najeźdźcy z południa: mołdawscy książęta, którzy w XVI wieku zażądali dla siebie nowych terenów, czy podpalający wioski siedemnastowieczni kozaccy buntownicy. Ci, którzy rządzili najdłużej, zawsze przybywali z zachodu. Od XII wieku wielkie połacie pogranicza znajdowały się we władaniu Polaków i Litwinów, podczas gdy Krzyżacy kontrolowali część ziem nad Bałtykiem, rządząc tam tak długo, że ich niemieccy potomkowie uwierzyli, iż Prusy Wschodnie zawsze będą do nich należeć.

Najeźdźcy przychodzili i odchodzili, za każdym razem pozostawiając coś po sobie: ślady w architekturze, literaturze i religii, słowa i idiomy, chłopców o piwnych oczach i płowowłose dziewczęta. Utrzymały się pogańskie, litewskie nazwy rzek i lasów, podobnie jak miłość do tureckich dywanów i niemieckich narzędzi. Czasami zmiany były większe. Pod koniec XVIII stulecia duża część szlachty litewskiej, białoruskiej i ukraińskiej porzuciła własny język i przeszła na polski. W XIII wieku Krzyżacy zakończyli pierw-

8 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM

szy holocaust w tym regionie, wycinając w pień rdzenne plemię Prusów i zastępując je Niemcami.

Jednakże przez większość czasu polonizacja, germanizacja i rusyfikacja, próby nawrócenia ludności na katolicyzm, krucjaty na rzecz wznoszenia cerkwi prawosławnych i plany przekształcenia kościołów w meczety nie ujednoliciły regionu. Pogranicze było po prostu zbyt rozległe i puste, najeźdźcom zbyt trudno było utrzymać na nim władzę. Fale najazdów stworzyły za to dziwne hybrydy: katedrę z minaretem w Kamieńcu Podolskim czy miasto Troki, w którym wyznawcy pięciu religii (katolickiej, prawosławnej, żydowskiej, muzułmańskiej i karaimskiej) wznieśli kiedyś domy modlitwy wokół jednego jeziora. Przez większość dziejów pogranicza mieszkańcy tego regionu - chłopi, drwale, nawet szlachta - różnili się między sobą. Każde miasto miało inne lokalne legendy, w każdej wsi śpiewano inne pieśni na inne melodie.

Ponieważ najeźdźcom nie udało się narzucić jednolitych standardów, można nawet powiedzieć, że do niedawna na pograniczu nie istniały żadne narody, a przynajmniej żadne państwa narodowe we współczesnym sensie tego słowa. Była szlachta i najeźdźcy - Polacy i Rosjanie, Niemcy, Tatarzy i Turcy - którzy zamieniali się niekiedy rolami, jedni podbijali drugich, by sami następnie zostać podbici. Byli chłopi: Estończycy i Liwowie mówiący językami bałtyckimi, Mazurzy i Kaszubi posługujący się własną gwarą oraz liczni potomkowie plemion słowiańskich - Wołynianie, Podołanie, Poleszucy, Galicjanie, Bracławianie - znani teraz jako Ukraińcy lub Białorusini, którzy mieli podobne słowa na słońce, niebo i ziemię, lecz na ten sam napój mówili „czaj", jeśli mieszkali na wschodzie, lub „herbata", jeśli mieszkali na zachodzie regionu. W miastach i wsiach mieszkali Żydzi, było ich tu więcej niż w jakiejkolwiek innej części świata: żydowscy kupcy i krawcy, biedni Żydzi i bogaci Żydzi, Żydzi, których język i zwyczaje religijne różniły się w zależności od regionu, podobnie jak języki i zwyczaje ich słowiańskich sąsiadów. Wśród tych wszystkich narodów rozrzucone były również kolonie Ormian, Greków i Węgrów, Tatarów i Karaimów, potomków jeńców wojennych, kupców, heretyków i kryminalistów. Przez tysiące lat ludy pogranicza mówiły swoimi językami i modliły się do swoich bogów, podczas gdy fale najeźdźców przetaczały się ponad nimi, mieszały, znikały i znów przetaczały.

Wraz z wiekiem XIX nadeszły pierwsze zwiastuny zmian. Nowe idee narodu i narodowości zaczęły przenikać na Wschód, najpierw z napoleońskiej Francji, a następnie ze świeżo zjednoczonych Niemiec, podkopując dawne tradycje, włączając w pojęcie narodu nawet tych, którzy nie byli szlachtą. Gdyby w XVIII stuleciu spytano chłopa z pogranicza o narodowość, prawdopodobnie odpowiedziałby „katolik" lub „prawosławny" albo po prostu „tutejszy". W wieku XIX jednak dzieci „tutejszych", bez względu na to, jakim mówiły dialektem, zaczęły przenosić się do miast, gdzie stawały się Polakami, Rosjanami, Niemcami, Litwinami, Ukraińcami lub Białorusinami. Liczba „tutejszych", ludzi bez narodowości, zaczęła powoli maleć.

Ten proces potrwałby jeszcze jakiś czas, gdyby nie nieoczekiwany rozpad pod koniec pierwszej wojny światowej trzech pogranicznych imperiów: carskiej Rosji, Austro-Węgier i Cesarstwa Niemieckiego. W powstałej próżni garstka zupełnie nowych państw wraz z paroma starymi, które długo pozostawały pod rządami in-

WSTĘP • 9

nych, proklamowała niepodległość: Czechosłowacja i Jugosławia, Węgry i Polska, Litwa, Łotwa, Estonia i Rosja Radziecka. Żadne z nich nie wytyczyło granic, wszystkie zgłaszały pretensje do terytorium sąsiadów. „Skończyła się wojna olbrzymów - napisał Churchil. - Zaczęła się wojna pigmejów".

Podczas konferencji pokojowej w Paryżu, zakończonej traktatem wersalskim, państwa Zachodu podjęły się wytyczenia na nowo granic regionu zgodnie z tym, co w owym czasie uważano za racjonalne zasady. Narody o wystarczającym poczuciu własnej odrębności miały otrzymać państwowość, te zaś bez świadomości narodowej miały być wcielone do innych. Ustalono reguły, przeprowadzono plebiscyty, uczyniono wyjątki dla historii lub dla korzyści własnych.

Na koniec wszakże granice wytyczono siłą. Podczas pięciu lat rosyjskiej wojny domowej o Ukrainę walczyło aż jedenaście armii: od wojsk niepodległej Republiki Ukraińskiej i białych Rosjan - po bolszewików i Polaków. Podczas wojny 1920 roku między niepodległą od niedawna Polską a świeżo ukonstytuowaną Rosją Radziecką milion żołnierzy przemaszerowało tam i z powrotem półtora tysiąca kilometrów, a w końcowej bitwie - ostatniej wielkiej bitwie kawalerii w historii Europy - dwadzieścia tysięcy konnicy przypuszczało na siebie szarże, połyskując szablami.

Granice, które wyłoniły się z bitew i negocjacji, nie zadowalały nikogo. Niemcom nie podobał się skrawek Polski leżący między Prusami Wschodnimi a Niemcami właściwymi; Litwini byli wściekli, że Polacy zażądali Wilna, ich Yilniusa. Ukraińcy, podobnie jak garstka Białorusinów, nadal pragnęli mieć własne państwo. Niektóre z tych pretensji przyczyniły się do wybuchu drugiej wojny światowej: ambicje terytorialne pchnęły Niemców do napaści najpierw na Czechosłowację, a potem na Polskę. Zamiast połączyć siły do walki z Niemcami Polacy, Litwini i Czesi kłócili się i spierali przez całe lata trzydzieste i nie przyszli sobie z pomocą także podczas wojny.

Ponieważ to spory graniczne i waśnie narodowe dały Hitlerowi pretekst do rozpoczęcia wojny, nic dziwnego, że pozostały one w pamięci przywódców alianckich, kiedy wojna zbliżała się ku końcowi. Racjonalne przesłanki i wytyczenie granic na podstawie traktatu nie zdało w przeszłości egzaminu, mówili sobie, wojny terytorialne są już nie do przyjęcia. Trzeba znaleźć lepsze, skuteczniejsze rozwiązania, oczyścić zabałaganione rejony Europy Wschodniej. Roosevelt, Churchill i Stalin zaczęli omawiać ten problem, niekiedy nie całkiem wprost, gdy spotkali się po raz pierwszy w 1943 roku na konferencji w Teheranie. Istniał precedens, o którym wszyscy wiedzieli: po pierwszej wojnie światowej Turcy wysiedlili ponad milion Greków z terytorium Turcji, a Grecy deportowali taką samą liczbę Turków. Grecy, Turcy, krowy i kury podróżowali po Europie w zatłoczonych pociągach. „Choć to przykra operacja - zanotował Harry Hopkins, jeden z doradców Roose-velta - tylko w ten sposób można utrzymać pokój".

Churchill wyraził cichą zgodę. Jeśli chodzi o Stalina, te same metody wypróbował już w Rosji, między innymi na etnicznych Niemcach, Tatarach i Finach karel-skich, przedstawił więc prosty plan; zaproponował, że zatrzyma te tereny, które zajął w 1939 i 1940 roku: państwa nadbałtyckie i wschodnią Polskę, jak również czechosłowacką Ruś Zakarpacką oraz rumuńską Bukowinę i Besarabię, a także że deportuje każdego, kto już tam nie przynależy. Choć ziemie te przejęte zostały w wyniku inwazji i zmowy - na mocy tajnego paktu Ribbentrop-Mołotow, zawar-

l O • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM

tego między Związkiem Radzieckim a hitlerowskimi Niemcami - Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zgodziły się oddać Stalinowi to, co chciał.

W 1945 roku na konferencji poczdamskiej Stalin zażądał Kónigsbergu (Królewca) i północnej części Prus Wschodnich; i tak nie został tam żaden Niemiec, oświadczył kłamliwie, wszyscy uciekli. Rosja potrzebuje niezamarzającego portu na Bałtyku, a ludziom radzieckim należy się po długiej wojnie choćby skrawek Niemiec; to pozwoli im odczuć, że odnieśli prawdziwe zwycięstwo. Pozostali alianci zgodzili się. Wybrzeże bałtyckie znalazło się więc w posiadaniu Stalina, choć mieszkały tam nadal miliony Niemców, a zatoka w zimie zamarza. Związek Radziecki wysunął się tak daleko na zachód, jak to tylko możliwe.

W 1945 roku dzieło porządkowania narodów pogranicza było już w połowie zakończone. Hitler wymordował większość miejscowych Żydów. Radzieccy oficerowie wysłali na Syberię i do Azji Środkowej milion polskich urzędników, właścicieli ziemskich i żołnierzy oraz pół miliona Ukraińców i tyle samo mieszkańców krajów nadbałtyckich. Po wojnie deportacje trwały nadal, zataczając coraz szersze kręgi, aż przerodziły się w największy w historii ruch narodów. Polaków, którzy zostali na południowej Litwie, na zachodniej Białorusi i na Ukrainie - w sumie kilka milionów ludzi - wysłano na ziemie niemieckie - na Śląsk, Pomorze i do południowych Prus Wschodnich. Niemcy z tych terytoriów ewakuowani zostali do Niemiec Zachodnich. Bałtów, Ukraińców z zachodniej Ukrainy i niechętnych rządom radzieckim Mołdawian wywieziono na Syberię. Z Bukowiny usunięto Niemców i Rumunów, a nacjonalistów rusińskich wywieziono z Rusi Zakarpackiej, wschodniej prowincji Czechosłowacji.

W następnych latach językiem urzędowym na terenach przejętych przez ZSRR stał się rosyjski, a rosyjskie prawosławie jedyną, z trudem tolerowaną religią. Wszędzie tam, gdzie spadła liczba ludności, na miejsce osób deportowanych sprowadzeni zostali rosyjscy osadnicy. Radzieccy historycy usunęli z podręczników Polaków i Niemców, jakby nigdy ich na tych ziemiach nie było. Kónigsberg stał się Kaliningradem, ulice zmieniły nazwy, a ludzie nazwiska. Rumuni w Mołdawii stali się Mołdawianami i nauczyli się pisać cyrylicą. Alfabet łaciński został zakazany.

Pomysł był prosty, cudownie prosty. Stopniowo wszystkie subtelne odmiany dialektów, jakimi mówiono na pograniczu, wszelkie narodowe odmienności w stroju i zwyczajach rozpłyną się w zalewie rusyfikacji. Różnice ulegną zatarciu: Stalin zakładał, że pogranicze wchłonie Rosja. Można nazwać to czystką etniczną, używając sformułowania ukutego później w innym kontekście, lub kulturowym ludobójstwem. W każdym razie akcja się powiodła. Zachód odwrócił oczy i nie zauważył, że pas ziemi ciągnący się od Kónigsbergu nad Bałtykiem do Mołdawii i Odessy nad Morzem Czarnym w krótkim czasie zmienił się nie do poznania.

Region ten bywał już wcześniej podbijany, ale imperium sowieckie rzuciło głębszy cień niż którykolwiek z jego poprzedników. Całe narody zostały zapomniane: po upływie kilku dziesięcioleci Zachód nie pamiętał już, że za wschodnią granicą Polski było coś innego niż „Rosja". Kijów uważano za miasto rosyjskie, Litwę za rosyjską prowincję. Wyglądało to tak, jakby liczne i różnorodne narody tego regionu po prostu rozpłynęły się w bagnach Prypeci, rozległych, błotnistych moczarach Białorusi. Tożsamość narodowa tych ziem nie dawała się już jasno zdefiniować. W Londynie i Paryżu historia pogranicza zepchnięta została do

WSTĘP • 11

zakurzonych księgarń, języki tego regionu wygnano do małych pisemek, a przybyli stamtąd emigranci wycofali się do małych klubów i kościołów. Po czterdziestu latach wyblakła nawet pamięć o wielobarwnym, wieloetnicznym pograniczu.

Po raz pierwszy ujrzałam owo pogranicze podczas gorącego lata, tuż pod koniec okresu nazwanego później „okresem stagnacji" w ZSRR. Półtora dnia pociąg, do którego wsiadłam w Leningradzie, jechał na południe przez Rosję i Ukrainę, zatrzymując się od czasu do czasu w małych miasteczkach, przy nędznych stacyjkach kolejowych, gdzie w kiosku na ponurym peronie można było kupić oranżadę i zeschnięte herbatniki. Pamiętam, że czułam się szczęśliwa i wolna: właśnie opuszczałam ten kraj, wracałam do domu, zostawiając za sobą Leningrad, nakazy i zakazy obowiązujące mnie przez dwa miesiące, które spędziłam tam jako studentka. Ale pamiętam też frustrację, jaką odczuwało się zawsze, podróżując po Związku Radzieckim. W owym czasie podróże cudzoziemców ograniczone były do niektórych tylko miast, specjalnych dróg, określonych tras kolejowych. Popijałam herbatę ze szklanki i patrzyłam przez okno. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o płaskim, zaniedbanym wiejskim krajobrazie, jaki rozciągał się wzdłuż torów kolejowych. Było to dla mnie terytorium zakazane, niedostępne jak Księżyc.

I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, moje życzenie się spełniło. Pociąg stanął na dużo większej stacji. Przyjechaliśmy do miasta Lwów na południowo-zachodniej Ukrainie. Z głośników usłyszeliśmy zaskakującą zapowiedź: pociąg będzie stał pięć godzin, konieczne są naprawy. Pasażerowie mogą wysiąść. Czułam się tak, jakby powiedziano mi, że mogę wejść w ramy obrazu; wyskoczyłam z wagonu i pognałam przez stację w zakazany krajobraz.

Dwie godziny później stałam na cmentarzu*. Ściemniło się i zaczął padać zwiastowany letnią duchotą deszcz. Wszędzie wokół mnie tłoczyły się, ułożone przypadkowo koło siebie, tysiące pomników zawiłej historii Lwowa. Odgarnęłam chwasty z płyty jednego z grobowców i ujrzałam wyryty poniżej epitafium symbol „K.u.K." - Kaiserlich und Koniglich, cesarsko-królewski - symbol Austro-Węgier. Nieopodal opierały się o siebie, jakby w pokucie za jakąś zapomnianą zbrodnię, nagrobki z białego marmuru z pięknymi polskimi napisami. Niektóre z pomników nagrobnych były ukraińskie, opatrzone greckokatolickim krzyżem, często z portretem zmarłego. Były też nowsze, radzieckie groby, zwieńczone czerwoną gwiazdą, oraz stare kamienie nagrobne, zbyt zniszczone, żeby odczytać napisy. Tyle narodów, pochowanych obok siebie, niemal jedne na drugich, tylu różnych ludzi, rozpychających się wzajemnie w walce o przestrzeń - wydawało mi się wówczas, że cmentarz odsłania tajemną historię, przesłoniętą przez nudę radzieckiego krajobrazu i uciążliwe przepisy. Wróciłam do pociągu, a następnego ranka obudziłam się na Węgrzech. Trzymając wciąż w ręce paszport, którego poprzedniej nocy zażądała ode mnie straż graniczna i po obejrzeniu go zwróciła bez słowa, patrzyłam przez okno na pole żółtych słoneczników.

Choć parę dni później opuściłam Europę, Lwów wciąż nie dawał mi spokoju. Lwów, Lwów, Lwiw: był radziecki, ale również ukraiński, polski, niekiedy żydowski, w zależności od tego, kogo pytałam. Nie znałam żadnego innego takiego miej-

* Chodzi o Cmentarz Łyczakowski we Lwowie (przyp. red.).

12 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM

sca - może poza Kobryniem, gdzie urodził się mój dziadek. W dzieciństwie słyszałam czasami, że pochodził z Polski, a czasami, że z Rosji. Kiedy jednak poszukałam jego miasta na mapie, znalazłam je w regionie zwanym Białorusią. W Polsce znajdowało się w okresie międzywojennym, należało do Rosji tylko w XIX wieku. To była niespodzianka: nie przypuszczałam, że moja solidna, ustatkowana rodzina jest związana z miejscem o zmiennej, niepewnej tożsamości. Dużo później, w 1989 roku, przeniosłam się do Warszawy, gdzie przeżyłam hiperinflację, pierwsze demokratyczne wybory i cztery zmiany rządu w tyluż latach: widziałam niemal tylu premierów, ilu pamiętałam amerykańskich prezydentów. Warszawa dała mi przedsmak niestabilności i gdy tylko mogłam, wróciłam do Lwowa.

Podczas swojej następnej podróży wiosną 1990 roku ujrzałam miasto prawie niezmienione. Wciąż były tam: cmentarz, brukowane kostką ulice, stare domy i schludny rynek, które pamiętałam z krótkiej wizyty. Ale tym razem na bulwarze w centrum miasta, pod niebiesko-żółtą ukraińską flagą, stały stare kobiety i rozprawiały o losie Stepana Bandery* - partyzanckiego dowódcy, który w latach trzydziestych i czterdziestych walczył o niepodległość Ukrainy - i sprzedawały metalowe odznaki w kształcie trójzębu, godła Ukrainy. Młodzi długowłosi mężczyźni

0 niezdrowej cerze śmiali się i żartowali, oferując drukowane kiepską farbą gazety o tytułach w rodzaju „Wolna Ukraina" i „Demokratyczna Ukraina". Przed gmachem opery grupa mężczyzn zaciekle waliła młotami w cokół pomnika Lenina. Kiedy wróciłam nazajutrz, Lenina już nie było. Nudny radziecki krajobraz, który widziałam kiedyś przez okno pociągu, zmienił się na zawsze.

To, co działo się we Lwowie, określano na Zachodzie mianem „fali nacjonalizmu", która ponoć „przetaczała się" przez Europę Wschodnią i były Związek Radziecki. Grupa publicystów rozpisywała się o niebezpieczeństwach odrodzenia narodowego w miejscach takich, jak Ukraina czy Litwa, gdzie ostatni, na poły niezależni przywódcy, byli marionetkami hitlerowskich Niemiec i gdzie granice staną się na pewno przedmiotem sporów. Politycy twierdzili, że niepodległość niero-syjskich republik radzieckich doprowadzi do destabilizacji i upadku Związku Radzieckiego, a następnie powstania zaciekle dążącej do odwetu Rosji. George Bush, odwiedzając Kijów latem 1991 roku, wychwalał pod niebiosa radzieckiego przywódcę Michaiła Gorbaczowa i radził Ukraińcom, żeby porzucili niebezpieczne nacjonalistyczne ciągoty. „Niech żyje Związek Radziecki!" - zawołał. Jednakże wbrew jego życzeniom, wbrew życzeniom amerykańskiego Departamentu Stanu, brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i niemal wszystkich w Zachodniej Europie, Ukraina, a wraz z nią republiki bałtyckie, Białoruś, republiki kaukaskie i azjatyckie i tak wybiły się na niepodległość.

Postsowiecki nacjonalizm z pewnością okaże się niebezpieczny, destabilizujący i niewygodny dla dyplomatów. Ale trzeba też powiedzieć o nim coś więcej. Mi-

* Stepan Bandera (1908-1959) - ukraiński działacz narodowy, od 1929 członek Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN); od 1940 na czele rozłamowej frakcji OUN, tzw. banderowców, rzecznik współpracy z Niemcami. Po nieudanej próbie proklamacji niepodległości Ukrainy w czerwcu 1941 roku osadzony przez Niemców w Sachsenhausen, gdzie przebywał do lutego 1945. Po aresztowaniu stał się przywódcą obozu politycznego, zdecydowanego na walkę zarówno z Niemcami, jak

1 Rosjanami. Po wojnie został przywódcą OUN oraz członkiem Ukraińskiej Głównej Rady Wyzwoleńczej. Zamordowany w Monachium przez agenta KGB (przyp. red.).

WSTĘP • 13

mo wszystko to, co niektórzy nazywają nacjonalizmem, inni zwą patriotyzmem, a jeszcze inni wolnością. Stabilność, tak umiłowana przez międzynarodowych mężów stanu, była również swoistym więzieniem. W XIX stuleciu nacjonalizm uważano za część składową liberalizmu, blisko i nierozerwalnie związaną z demokracją. W nacjonalistach widziano demokratycznych bohaterów, ucieleśnienie wszystkiego, co postępowe i sprawiedliwe. W byłym Związku Radzieckim po 1989 roku nacjonalizm wciąż uważany był powszechnie za ruch postępowy, a narodowi przywódcy, przynajmniej na początku, postrzegani jako rzecznicy wielu ludzi, których głos w przeszłości tłumiono. Jakkolwiek na to spojrzeć, każdemu okresowi „odwilży" w Związku Radzieckim - zarówno w latach dwudziestych, jak sześćdziesiątych - towarzyszyło odrodzenie narodowe. Nacjonalizm, który odżył po upadku imperium radzieckiego, pociągał za sobą również odrodzenie kulturalne; swobodę mówienia w języku ojczystym, czytania rodzimej literatury, odkrywania prawdy o historii swego narodu.

Każdy, kto wierzył w demokrację i reformy gospodarcze, wiedział również, że postsowiecki nacjonalizm jest praktycznie nieunikniony. Alexis de Tocqueville pisał, że racjonalny patriotyzm pojawia się wtedy, kiedy człowiek rozumie, jaki wpływ na jego dobrobyt ma dobrobyt jego kraju; wie, że prawo pozwala mu przyczynić się do wytworzenia tego dobrobytu i jest zainteresowany pomyślnością swego kraju, najpierw jako rzeczą dla niego pożyteczną, a potem jako czymś, co sam stworzył. Żeby demokracja mogła zakorzenić się w postsowiec-kim świecie po wielu dekadach (a raczej wiekach) tyranii, ludzie muszą utożsamić się ze swoim rządem, muszą wierzyć, że pomyślność ich kraju przyniesie pomyślność również im samym. Obywatele dawnych republik radzieckich powinni głosować na lokalnych i narodowych przywódców, którzy będą reprezentować ich, a nie dalekich Rosjan w Moskwie. Ażeby nowe parlamenty i nowe systemy prawne uzyskały wiarygodność, nie mogą być jedynie radzieckimi instytucjami o nowej nazwie.

Ktokolwiek pragnął pokoju w postsowieckim imperium, zdawał sobie również sprawę, że nacjonalizm w jego najłagodniejszej formie jest koniecznością. Choć to prawda, że republiki Związku Radzieckiego - pozornie - żyły ze sobą w przyjaźni, ta przyjaźń również była fikcją, wymuszoną przez terror, kłamstwa i od dawna znaną w Rosji zasadę „dziel i rządź". Zasadę tę interpretowano w ZSRR tak: spraw, aby małe narody się nienawidziły, a będą miały mniej energii, żeby buntować się przeciw dużemu; spraw, aby mniejszości nie znosiły większości, a nie będą mogły się zjednoczyć, by powstać przeciw władzy rosyjskiej. Zniesienie terroru, wyprostowanie kłamstw, zintegrowanie mniejszości wymagało dokładnie takiego przeanalizowania historii, jakiego domagali się nacjonaliści. Pozwolenie Rosjanom, by rządzili tak jak przedtem, nie rozwiązałoby żadnego z narodowych konfliktów, lecz jedynie pozwoliło im ropieć.

Równie oczywiste było to, że epoka radziecka nie może zostać wymazana: nienawiść, sztucznie zaszczepiona w ciągu siedemdziesięciu lat panowania systemu, pozostała zarówno w rosyjskich kolonizatorach, jak i nierosyjskich koloniach. Rosjanie, przeniesieni, niekiedy siłą, niekiedy dobrowolnie, do Estonii czy Łotwy, nie mogli zostać stamtąd wyrzuceni czy deportowani. W większości wypadków człowiek, który przez czterdzieści lat mieszka w danym mieście, czuje, że ma do

14 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM

niego takie samo prawo, jak ten, którego rodzina mieszkała w nim lat tysiąc, choć on sam przez czterdzieści mieszkał gdzie indziej.

Niebezpieczni, niepodległościowi, a może jedno i drugie, w każdym razie nacjonalistyczni przywódcy, którzy doprowadzili do upadku Związku Radzieckiego, odwoływali się - z jednej strony - do przeszłości, czasem bardzo odległej, żeby uzasadnić swoje czyny i uprawomocnić roszczenia, z drugiej - patrzyli także w przyszłość, w nadziei, że drogą edukacji i represji, demokracji lub wojny stworzą w końcu nowe państwa ze starych narodów. Mogli wypracować dobro lub zło, wzniecić zamęt lub ustanowić pokój, ale ja przecież wróciłam tam po to, żeby przekonać się, jak ich nowe idee wpłynęły na ludzi, których - jak twierdzili - reprezentują. Ludzi, którzy kiedyś nazywali siebie „tutejszymi". Wróciłam w dniach gasnącej władzy radzieckiej, niedługo po tym, jak pierwsze takie podróże stały się możliwe. Podróżowałam od Bałtyku po Morze Czarne, od Kaliningra-du po Odessę, wzdłuż zachodnich granic tego, co było niegdyś Związkiem Radzieckim, przez Prusy Wschodnie, zachodnią Białoruś, zachodnią Ukrainę, Ruś Zakarpacką, Bukowinę, Besarabię.

Nie była to łatwa podróż. Nie ma przewodników po tych regionach ani oczywistych atrakcji turystycznych. Większość pięknych kamienic i budynków ucierpiało w wyniku co najmniej stuletniego zaniedbania. Podróżowanie po tych terenach wymaga nie tylko umiłowania sztuki, architektury czy naturalnego piękna, ale pasji detektywistycznej; na pograniczu istnieje wiele warstw cywilizacji, lecz nie układają się one schludnie jedna na drugiej. Zrujnowany średniowieczny kościół znajduje się w miejscu pogańskiej świątyni, nieopodal masowego grobu, otoczonego przez nowoczesne miasto. Na wzgórzu stoi zamek, u jego stóp katolicka świątynia, a cerkiew obok ruin synagogi. Podróżny spotkać może człowieka, który urodził się w Polsce, wychował w Związku Radzieckim, a teraz mieszka na Białorusi, nie opuściwszy przy tym nigdy swojej wioski. Żeby przedrzeć się przez te warstwy, należy uciec się do czegoś w rodzaju archeologii audiowizualnej, wyobrazić sobie, jak wyglądało miasto, zanim wzniesiono na rynku pomnik Lenina, kościół przerobiono na magazyn i zmieniono nazwę głównej ulicy. W rozmowach z ludźmi trzeba wsłuchiwać się w półtony, niedomówienia, zgadywać, co nasz rozmówca powiedziałby na ten sam temat pięćdziesiąt lat temu, rozumieć, że jego przynależność narodowa mogła być wówczas inna, wiedzieć, że posługiwał się nawet innym językiem.

Kiedy tam dotarłam, region ten przez ponad czterdzieści lat pozostawał w okowach władzy radzieckiej i czasami wyglądało to tak, jakby przeszłość wciąż przygniatała teraźniejszość. Zdarzały się dni, gdy się wydawało, że nikt nie potrafi mówić o czymś, co nie jest tragiczne, jakby wszystkie wspomnienia przepełnione były uczuciem goryczy. Ale bywały też dni inne, dni, kiedy zupełnie niespodziewanie spotykałam kogoś, kto postrzegał przeszłość nie jako ciężar, lecz zapomnianą historię, którą teraz trzeba opowiedzieć; były dni, kiedy znajdowałam stary dom, stary kościół lub coś tak niezwykłego, jak wspomniany cmentarz we Lwowie; coś, co nagle odsłaniało przede mną tajemną historię miejsca lub narodu. To była część tego, czego szukałam: świadectwo, że przedmioty piękna przetrwały wojnę, komunizm i rusyfikację; że odmienność i różnorodność zwyciężyć mogą narzucony uni-formizm, a ludzie potrafią przetrwać każdą próbę wykorzenienia ich z tradycji.

FEDERACJA ROSYJSKA

i Kaliningrad

PRELUDIUM

Choć może się to wydać dziwne, nie mogłam znaleźć prostej drogi z Zachodu do Kaliningradu. Wpatrywałam się w mapy. Kaliningrad leży tuż na północ od granicy z Polską i na mapach nadal widnieje stara droga, prowadząca doń z Warszawy. Dla mnie była jednak bezużyteczna - po wojnie przejście graniczne zamknięto dla ruchu cywilnego. Od dawna nie jeździły pociągi, które kursowały niegdyś na trasie z Berlina. Nie wchodził w rachubę również przelot samolotem -w owym czasie w obwodzie kaliningradzkim lądowały wyłącznie maszyny wojskowe.

Przez czterdzieści lat nie można było tam dotrzeć także od strony morza, nawet z Gdańska, portu spoglądającego na Kaliningrad, niczym zazdrosna bliź-niaczka, z drugiej strony wspólnego kawałka Bałtyku. Od czasu drugiej wojny światowej Kaliningrad pozostawał miastem zamkniętym, bazą marynarki wojennej; nie wpuszczano tam cudzoziemców, nawet Polaków. Jako rosyjskojęzyczna enklawa między Polską a Litwą, obwód kaliningradzki - północna połowa terenów zwanych niegdyś Prusami Wschodnimi - słynął ze swoich strategicznych posterunków wywiadowczych, środków podwyższonego bezpieczeństwa i dużej koncentracji kadry oficerskiej marynarki wojennej. Dla Kaliningradu polski Gdańsk, z jego hałaśliwym związkiem zawodowym, dysydentami i czarnym rynkiem, był podejrzanym sąsiadem. Uznałam, że połączenie morskie między tymi miastami zniknęło na zawsze, i zaczęłam planować swoją podróż „od tyłu": za-

16 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM

mierzałam najpierw polecieć na wschód, do Moskwy lub Wilna, a następnie wrócić pociągiem na zachód, do Kaliningradu.

W rzeczywistości istniała inna droga. Przez czterdzieści lat prawie nie wymieniano nazwy „Kaliningrad", tak utajnione były wojskowe bazy w mieście, aż tu pewnego dnia, zaraz po zniesieniu zakazu wstępu dla cudzoziemców latem 1991 roku, w gdańskim porcie pojawił się po prostu mały blaszany kiosk, reklamujący jednodniowe wycieczki turystyczne.

- Ech - parsknął sprzedawca biletów, Polak, wzruszając ramionami. Był starszym człowiekiem o oczach pełnych złości. - Jakiś Niemiec zrobił interes. -Wskazał kciukiem w stronę zatoki. - Jakiś Niemiec zrobił interes z jakimś Ruskiem. Ot, komuna.

Nie chciał nikogo obrazić. Po prostu tak to już było. Jeśli Polak prowadził interes, który miał coś wspólnego z Rosjanami, musiał mieć dobre układy, im lepsze, tym lepiej dla niego.

- Ile kosztuje wycieczka?

- Pięćdziesiąt marek.

- Mogę zapłacić w złotówkach?

- Pięćdziesiąt marek.

- A w dolarach?

- Pięćdziesiąt marek - powtórzył po raz trzeci niezmienionym tonem.

- Czemu mam płacić w markach niemieckich za podróż z Polski do Rosji? Kasjer znów wzruszył ramionami.

Może była to historyczna sprawiedliwość; bądź co bądź, Gdańsk był kiedyś niemieckojęzycznym miastem, zwanym Danzig, a Kaliningrad niemieckojęzycznym miastem, zwanym Kónigsberg. Zapłaciłam pięćdziesiąt marek. Statek miał wypłynąć o północy.

Z tyłu dwóch podróżnych nie sposób było odróżnić. Obaj mieli skórzane kurtki, ciemne dżinsy, grube wełniane swetry, schludnie wygolone karki i krótko ostrzyżone kędzierzawe blond czupryny. Dopiero gdy odwrócili się do mnie twarzami, zobaczyłam, że ona ma w uszach dwa srebrne kolczyki, a on tylko jeden: tak oto podkreślono różnicę płci.

- Zostawiliśmy w porcie kajaki - powiedział mi chłopak. Mówił po angielsku z twardym akcentem. - Mam nadzieję, że nic im się nie stanie.

Staliśmy na pokładzie, patrząc na oddalający się brzeg. Było ciemno, ale światła stojących na redzie statków rzucały nikły blask na wodę. Ponad dachami na-brzeżnych magazynów sylwetki wielkich dźwigów stoczni Gdańska i Gdyni odcinały się na niebie niczym prehistoryczne ptaki.

- Macie krewnych w Kónigsbergu? - spytałam dziewczyny, używając dawnej nazwy miasta.

Pokręciła głową i rzuciła szybko, jakby ją o coś oskarżano:

- Nie, nie, jesteśmy z Monachium.

Powiedziała, że obejrzeli dokumentalny film o historii Kónigsbergu i chcieli zobaczyć miasto na własne oczy. W szkole nie dowiedziała się o nim niczego, tyle tylko, że kiedyś tę część wybrzeża bałtyckiego zamieszkiwali Niemcy i że już ich tam nie ma. Dlaczego tak się stało - jaki los spotkał miliony ludzi - tego nikt ni-

PRELUDIUM • 17

gdy jej nie powiedział, słyszała jedynie aluzje. I nie chciała, a przynajmniej powiedziała mi, że nie chce, wiedzieć zbyt wiele o tym, co się wydarzyło.

- Widzisz, jeśli będziemy o tym za dużo mówić, ludzie mogą pomyśleć, że jesteśmy rewanżystami - wyjaśniła. - Nie chcemy być oskarżeni o rewanżyzm.

Roześmiałam się. Ale to nie miał być żart. Niemiecka para spojrzała na siebie ze zdziwieniem. Dziewczyna odwróciła się ode mnie do chłopaka.

- Nie martw się - pocieszyła go. - Kajakom nic się nie stanie.

Wróciłam do kajuty.

Był to stary radziecki statek, ale jego wnętrze przyozdobiono zgodnie z wyobrażeniami Polaków o gustach niemieckich turystów. Wszędzie poutykane były plastikowe modele statków i plastikowe rozgwiazdy. Na środku stołu, spowite strzępami rybackich sieci, stały olbrzymie kufle do piwa, leżał szklany róg jednorożca i miniaturowe koło ratunkowe, pomalowane na jaskrawopomarańczowy kolor. Dumne proporczyki polskich i niemieckich miast: Katowic, Krakowa, Hamburga, Brunszwiku, Łodzi, Essen, Bad Kreuznach, wisiały na ścianach pokrytych grubą warstwą lakieru.

Jeden z urzędników w mundurze polskiej straży granicznej przeglądał paszporty pasażerów. Zastosowana przez niego metoda miała swe źródło zarówno w komunistycznej etyce pracy, jak i w postkomunistycznym lekceważeniu zasad bezpieczeństwa. Brał każdy paszport w wielkie mięsiste dłonie i wpatrywał się bez przekonania w fotografię. Przerzucał kartki, niekiedy zatrzymywał się, żeby odczytać miejsce urodzenia albo obejrzeć niezwykłą wizę. Co jakiś czas, gdy znajdował ładną, czystą stronę, przybijał na niej wielką pieczęć, czerpiąc widoczną satysfakcję z głośnego klaśnięcia stempla o papier. Wszystkie paszporty, ostemplowane i nieostemplowane, wrzucał do kartonowego pudełka.

Obok niego stał kapitan, Rosjanin, i z dumą dotykał palcami swojej nowej eleganckiej czapki. Od czasu do czasu szeptał strażnikowi do ucha prawdopodobnie coś bardzo zabawnego. Strażnik odrzucał do tyłu głowę, otwierał wielką szczękę i ryczał ze śmiechu. Obaj wyglądali na bardzo zadowolonych z siebie, jakby czekał ich lukratywny interes. Przyszło mi do głowy, że ten statek byłby świetną przykrywką dla przemytników.

Pasażerowie, Niemcy, Polacy i Rosjanie, skupieni w grupkach, trzymali się jak najdalej od siebie. Polacy stali nad „barem", długim drewnianym stołem z kilkoma butelkami na jednym końcu. Niemcy, zbici w ciasnym kręgu, rozmawiali między sobą z przejęciem ściszonymi głosami. Rosjan było tylko dwóch. Obaj opierali się o boczną ścianę kajuty i obaj ubrani byli w identyczne dresy.

- Nie jesteśmy turystami - wyjaśnił jeden z nich. - Jesteśmy sportowcami z Krasnojarska. - Z dumą pokazał mi skórzany futerał, wypełniony szpadami.

Niemcy, Polacy, Rosjanie: odkąd Krzyżacy położyli pierwszy kamień pod budowę murów Konigsbergu, te trzy narody walczyły o panowanie nad wybrzeżem bałtyckim i ziemiami położonymi na południe i wschód od wybrzeża. Przez stulecia traciły następnie ludzi, bogactwo i siły, próbując podporządkować sobie ten obszar. Tak w przypadku Polski, jak i Niemiec, wysiłki, by rządzić całym pograniczem, doprowadziły do klęski i rozbiorów, a imperialne zakusy Rosji również obróciły się przeciw niej.

18 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM                                                                |:

Jednak nic nie wskazywało na to, by któryś z moich współpasażerów odegrał jakąś rolę w wielkiej walce narodowej - teraz czy kiedykolwiek w przyszłości. Położyłam się więc na koi i przer...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin