2225.txt

(420 KB) Pobierz
Tadeusz Konwicki
Rzeka podziemna,
                podziemne ptaki
        
        
        
                      Tom
        
                Ca�o�� w tomach
        
        
        
        
        
        
         Polski Zwi�zek Niewidomych
         Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
                Warszawa 1991






        
        
        
        
        
        
        
        
        
        
          T�oczono pismem punktowym 
        dla niewidomych
        w Drukarni PZN,
        Warszawa, ul. Konwiktorska 9
        pap. kart. 140 g kl. III-B�1
        Przedruk z wydawnictwa 
        "Alfa", 
        Warszawa 1989
        
        
        
        
          Pisa� J. Podstawka
          Korekty dokona�y:
        E. Chmielewska
        i K. Kruk
          Ja:
        
          Lec�, p�yn�, wisz� nad 
        oceanem. Widz� pod sob� 
        zamarzni�ty granatowy staw bez 
        brzeg�w, przewiany sypkim 
        �niegiem podobnym do talku, 
        gdzieniegdzie przeziera seledyn 
        wodorost�w, gdzie indziej 
        majaczy szaro�� korzeni drzew, 
        co dawno umar�y. Tylko patrze�, 
        a tu zza ob�ych horyzont�w 
        nadbiegn� ch�opcy z �y�wami. 
          To nie staw, to ocean 
        wzburzony, spieniony, poryty 
        ogromnymi falami. St�d wydaje 
        si� tafl� lodu, a fale 
        zastyg�ymi kopczykami �niegu. Ale 
        gdyby zni�y� lot, us�ysza�bym 
        dziki ryk morza, �oskot 
        przewalaj�cych si� fal, wielkich 
        jak pi�trowe domy, j�k wiatr�w, 
        co zbieg�y si� tu ze wszystkich 
        stron �wiata. 
          Ten krajobraz pode mn� nie 
        zmienia si�. Wisz� w strasznej, 
        og�uszaj�cej ciszy. Gdzie� 
        daleko, prawie nad horyzontem, 
        pojawiaj� si� stadka p�katych 






        ob�ok�w, chwil� przypatruj� si� 
        mnie albo w�ciek�ym �ywio�om pode 
        mn�, wreszcie kryj� si� z 
        powrotem za horyzontem, gdzie 
        jest ich kryj�wka albo 
        przysta�, w kt�rej zacumowane 
        czekaj� na rozkazy. Ziemia jest 
        niema, s�o�ce jest nieme, 
        wszech�wiat jest niemy. 
          Kiedy zechc�, w oddali, na 
        kraw�dzi zakrzywionego 
        horyzontu, ukazuje si� l�d. 
        Czasem szybko, kiedy indziej 
        powoli zbli�a si� do mnie, a 
        w�a�ciwie uni�enie podp�ywa, 
        rozci�ga si� pode mn� jak 
        harmonia i widz� o�nie�one 
        wzniesienia, g�ry, g��bokie 
        doliny ze �ladami dr�g, po 
        kt�rych jeszcze nikt nie 
        chodzi�. 
          Wtedy przechylam si� na lewy 
        bok i bior� kurs w stron� 
        s�o�ca, kt�re natychmiast 
        przemienia ocean w rzek�, co 
        niesie na swym grzbiecie z�oto 
        jesiennych li�ci. Wtedy robi si� 
        cieplej, s�o�ce grzeje i spod 
        s�o�ca nadbiegaj� podmuchy �aru. 
        Ten �wiat pode mn� jest moj� 
        w�asno�ci�. Ten �wiat jest moj� 
        planet�. 
          Potem jest uj�cie wielkiej 
        rzeki i ogromna wyspa po lewej 
        stronie, a przy uj�ciu le�y ��d� 
        zakotwiczona do ska� podwodnych. 
        Ale to nie ��d�, to kawa� l�du, 
        co teraz sta� si� wysp� o 
        kszta�cie wrzeciona, a kiedy� 
        by� dolin� w dalekich moich 
        stronach i p�niej przez bog�w 
        albo demony zosta� zepchni�ty na 
        morze i z�e wiatry zagna�y go a� 
        tu, i b�dzie dryfowa� dalej 
        przez wieki, tysi�clecia, 
        wieczno��. 
          Obijam si� jak �ma o czarne 
        �ciany niesko�czono�ci i stale 
        wracam do tego kawa�ka ziemi 
        podobnego cz�nu, i czekam, 
        kiedy wybrzmi� jak d�wi�k, kiedy 
        zgasn� jak ostatni promie�. Z 
        dalekich zak�tk�w pr�ni 
        rozszerzaj�cej si� gwa�townie 
        s�ysz� j�ki, p�acz bog�w 






        rodz�cych si� i gin�cych, bog�w 
        mniejszych, wi�kszych i 
        najwi�kszych. Wszystkie istoty, 
        stwory i si�y nadprzyrodzone 
        modl� si� o nieistnienie. 
          A mo�e ich przekle�stw, wo�a� 
        i szloch�w nie rozumiem. Mo�e 
        tylko wst�pi�em na wy�sze pi�tro 
        niewiedzy i ten sam strach co 
        dawniej, ale zwielokrotniony, 
        spotwornia�y, ten sam dobrze 
        znajomy strach w nowym nasileniu 
        �ciga mnie, gna przez mro�ne 
        pustkowia, zabija i nie mo�e 
        zabi�. 
          I ja wracam tu na moment, 
        kt�ry jest mgnieniem albo 
        wieczno�ci�, jeszcze jedn� 
        kr�tk� wieczno�ci�, wracam do 
        tego czy��ca albo mo�e do 
        wodopoju, krynicy orze�wiaj�cej 
        dla grzesznych dusz. Wi�c wracam 
        tu wiedz�c, �e po ma�ej 
        niesko�czono�ci znowu st�d 
        odejd�, czy raczej uciekn�, i 
        b�d� t�skni� do b�lu, m�ki, 
        grzechu.
          Czekam tyle ju� wieczno�ci na 
        zrozumienie, na poznanie prawdy 
        najwi�kszej, na ukojenie w 
        jasno�ci. Jestem psem, dzikim 
        psem przestrzeni rozkurczaj�cej 
        si� w m�ce albo w rozkoszy. To 
        ja ujadam w uroczyskach mi�dzyga 
        laktycznych, to ja wyj� do tej 
        najwy�szej gwiazdy, kt�ra 
        powinna by�, ale kt�rej mo�e nie 
        ma. 
          Przez t� wysp�, co jest 
        cz�ci� mojej ojcowizny, idzie 
        uko�nie krzywa droga. 
        Kamienista, poros�a z boku 
        starymi trawami, ze �ladami k�, 
        co pracowicie me��y piach. 
        Pielgrzymuj� t� drog� do swojej 
        doliny, to znaczy do tego 
        zakl�ni�cia ziemi, kt�re mnie 
        wyda�o z koj�cej, b�ogiej 
        nico�ci na �wiat, na 
        niesko�czone istnienie, na 
        wieczny l�k przed sob�. 
          Droga zbiega si� z torami 
        kolejowymi, kt�re zardzewia�y 
        tego lata. Widz� po prawej 
        stronie Puszkarni�, zapad�� 






        g��boko w skorup� ziemsk�, 
        przykryt� rozlewiskami, obros�� 
        wielkim jak duchy dzikim kminem, 
        przes�oni�t� starymi jak ta 
        dolina drzewami. P�niej ukazuje 
        si� z�ocisty kamie� M�yna 
        Francuskiego w dywanie dzikiej, 
        intensywnej, w�ciek�ej zieleni. 
        Ten m�yn to wielka fisharmonia. 
        Jego g�os d�wi�czny, metaliczny, 
        troch� brz�cz�cy, jego g�os jak 
        mormorando wn�trza ziemi, ten 
        g�os nigdy nie milknie, ani w dzie�, 
        ani w nocy, ani w czasie 
        spokoju, ani w okresach wojen, 
        ten g�os wype�nia pustk� doliny, 
        brzmi w uszach przez wieki, w 
        uszach �ywych i martwych. 
          Od m�yna biegnie bia�a, 
        posypana m�k� droga przez 
        Belmont do miasta. I t� drog� 
        zawsze idzie z miasta albo do 
        miasta cz�owiek z wielkim 
        krzy�em na plecach. Z krzy�em 
        nie nowym, zszarza�ym, u do�u 
        nawet pokrytym mchem. Z krzy�em 
        noszonym przez wielu ludzi. 
        Przez ca�e generacje ludzi we 
        wszystkich czasach i na 
        wszystkich kontynentach. Ale ten 
        cz�owiek nie jest Chrystusem, 
        stare duchy, s�dziwe zjawy 
        m�wi�, �e to jego brat bli�niak, 
        kt�ry nigdy nie wyemigrowa� do 
        Ziemi �wi�tej i tu zosta� na 
        zawsze. 
          Jak d�ugo wracam. Ile wiek�w, 
        tysi�cleci trwa m�j powr�t. Jak� 
        zastan� ziemi� i jaka b�dzie 
        dolina. Kt�re to ju� �ycie rodzi 
        si� i umiera na tym odludziu 
        galaktycznym. Czy wyzbyto si� 
        b�lu, czy oduczono si� cierpie�, 
        czy zapomniano mi�o��. Ja wracam 
        i nie umiem wr�ci�. Jestem coraz 
        bli�ej. Jeszcze raz jestem 
        blisko, jeszcze raz wyci�gam 
        r�k�, jeszcze raz wyt�am wzrok, 
        kt�rego nie mam. Co� mnie 
        strasznie �ciska za serce, kt�re 
        skrusza�o i rozpad�o si� w py� 
        przed milionami lat, przed 
        chwil�, przed mgnieniem. Strach 
        za mn� i przede mn�. Co to jest 
        wieczny strach. Wieczny strach 






        to wieczna niewiedza. To l�k 
        przed tajemnic�. Jeszcze jedn� 
        tajemnic� we wszech�wiecie 
        tajemnic. 
          Wchodz� na tory, id� po 
        podk�adach. Powietrze faluje nad 
        rozgrzanymi szynami przykrytymi 
        cieniutk�, rudaw� rdz�. Mo�e w 
        tej chwili wyruszy� poci�g z 
        miasta i ja mu ust�pi� drogi, 
        zejd� na �cie�k� pe�n� szutru 
        splamionego smarami. Poci�g 
        przetoczy si� nade mn�, a ja 
        b�d� wypatrywa� w oknach moich 
        bliskich, znajomych albo raz 
        kiedy� spotkanych przypadkowo i 
        na zawsze zapami�tanych. 
        Zadzwoni�y rz�si�cie druty 
        biegn�ce brzegiem nasypu do 
        tarczy sygnalizacyjnej. Odwracam 
        si�, rzeczywi�cie tarcza jest 
        uchylona i zezwala na przejazd 
        poci�gu. Ale przecie� to inny 
        kierunek, przecie� tamt�dy mo�e 
        nadbiec poci�g z tego 
        niewielkiego miasteczka, gdzie 
        si� kiedy� urodzi�em, gdzie 
        przyszed�em na �wiat w innej 
        erze, w kolejnym 
        zmartwychwstaniu ma�ego globu 
        wisz�cego na kruchej sieci 
        promieni niewielkiej gwiazdy. 
        Ale chyba nie nadbiegnie stamt�d 
        poci�g i ta tarcza zostanie tak 
        przechylona w ge�cie 
        przyzwolenia a� do nast�pnego 
        ko�ca �wiata. 
          Przeskakuj� z podk�adu na 
        podk�ad. Staram si� i�� 
        rytmicznie, jak to zapami�ta�em 
        z dzieci�stwa swego albo tych 
        ludzi, z kt�rymi prze�y�em 
        tysi�ce ich �ywot�w. Niebo jest 
        spopiela�e od upa�u, doko�a w 
        rowach zaro�ni�tych bujnym 
        zielskiem graj� pasikoniki. Po 
        tym niebie, jak kropla rt�ci 
        p�ynie gdzie� na p�noc 
        staro�wiecki samolot. I to 
        przecie� pami�tam z mego albo z 
        cudzego �ycia. 
          Ju� jestem blisko. Widz� 
        stacyjk� i �wirowane perony. Po 
        bokach,...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin