Eugeniusz D�bski Wydrwiz�b Jechali od �witu, wolno, st�pem, miarowo, nudno, a� dzie� doczo�ga� si� do po�udnia, przewali� przez upalny szczyt i zacz�� pod��a� ku ch�odniejszej porze. Na razie jeszcze s�o�ce �wiec�c z ty�u skraca�o cienie, wi�c kopyta koni uderza�y we w�asne ciemne sylwetki na dobrze utrzymanym trakcie, leniwe ob�oczki kurzu chwil� wisia�y w powietrzu, a potem os�abione upa�em i zniech�cone, bo je�d�cy ju� odjechali, opada�y oczekuj�c na mocniejszy wiatr i innych konnych, kt�rym mo�na by bez przeszk�d wpa�� do ust i p�uc. Jeden z w�drowc�w, wysoki, szczup�y w kapeluszu, spod kt�rego wysuwa� si� pojedynczy gruby warkocz i oci�ale spoczywa� na plecach, zerkn�� na towarzysza i u�miechn�wszy si� pod nosem powiedzia�: - W takich k�pach lip - Brod� wskaza� kierunek: przed nimi droga zanurza�a si� w zagajniku - lubi� tryska� �r�de�ka. Pami�tam kilka... - Przewr�ci� oczami i cmokn�� z rozkosz�. - Woda w nich lodowata i pachnie miodem. Drugi konny, ci�ej zbudowany i nieco ni�szy, z kawa�kiem lekkiej dery narzuconym na g�ow� i kark, przyjrza� si� uwa�niej zagajnikowi przed sob�, wzruszy� ramionami. Prychn��. - Dobrze by by�o - wychrypia�. �okciem wytar� pot sp�ywaj�cy z czo�a do oczu. - Spali si� wszystko... Mia� na my�li - jak zrozumia� pierwszy je�dziec - uprawy. Rzeczywi�cie, je�liby kto� przyjrza� si� polom po obu stronach drogi zauwa�y�by, �e w r�wnych, pozostawionych przez lemiesze bliznach ledwie tli si� zielone �ycie. Ro�liny wzesz�y kiedy� ochoczo, wiosna by�a soczysta, wilgotna, wczesna, ale zaraz potem korzenie spi�y prawie ca�� wod� i kie�ki niemal zatrzyma�y si� w rozwoju. Powsta� mi�y dla oka r�wny dywanik ulistnionych �odyg, jeszcze - mimo panuj�cej suszy - zielonych. Wysoki zachichota� chrapliwie, odkaszln�� i splun�� niemrawo w bok. - Niby� w�drowiec, Cadronie, niby obie�y�wiat, a... Co to tam z but�w wy�azi? - zakpi� ochryple. - Palce mi wy�a�� przede wszystkim. - Na dow�d Cadron wysun�� nog� ze strzemienia i wyprostowan� uni�s� do g�ry. Podeszwa natychmiast opad�a w d� trzymaj�c si� tylko gdzie� w okolicach obcasa. Zamajta� stop�. - Niczym pies, co si� nagania� za suk�. - I zako�czy� kln�c bez szczeg�lnego zapa�u: - �eby to ch-chudy b�k... U�miechn�li si� obaj, ale niemrawo, p�ytko i sucho. S�o�ce pali�o. Cadron jak kr�lik poruszy� wargami zbieraj�c wilgo� z zakamark�w ust. Zamierza� splun��, ale si� rozmy�li�. - Nic nie ujmuj�c twojej, Hondelyku, wiedzy - Pochyli� si� w siodle, opar� o ��k skrzy�owanymi �okciami - ale strumienia tam by� nie mo�e... - M�wi�em o �r�dle - przerwa� mu Hondelyk. - Za��my si�, kto ma racj� nie czy�ci przez dekad� koni, co? - Stoi. Cadron tr�ci� konia pi�tami i oci�ale zak�usowa�. Hondelyk zachichota� bezg�o�nie i r�wnie� ponagli� konia. Zreszt� oba wierzchowce zawietrzy�y nerwowo i samoistnie przyspieszy�y kroku, Cadron obejrza� si� z niepokojem i widz�c szeroki u�miech na twarzy towarzysza zakl�� pod nosem. Wpadli niemal r�wnocze�nie w cie� rzucany przez roz�o�yste stare dostojne w nieruchomym powietrzu lipy. Wysoko�� je�d�ca przekracza�y leszczyny, z puszysto-futrzanymi ��tymi fiutkami zwisaj�cymi nieruchomo. Powietrze by�o tu ch�odne i pachn�ce lipami. Pszczo�y zaciekle uwija�y si� omal nie zderzaj�c ze sob�. - Jakbym przeskoczy� z balii z wrz�tkiem do koryta z lodem - st�kn�� Cadron �ci�gn�wszy cugle. - Ju� to mi wystarczy... - A mnie - Hondelyk omin�� go i pojecha� przodem rzucaj�c przez rami�: - �e nie b�d� si� zajmowa� ko�mi. Trakt rozga��zia� si�, g��wna droga wiod�a na przestrza� przez ch�odn� k�p�, a w�sza odnoga odchodzi�a w bok, w lewo od drogi, prowadzi�a w d� i teraz nawet ludzkie kiepskie nosy, teraz na dodatek wysuszone, wyczu�y b�ogi zapach wody. Cadron zachrypia� rado�nie, zerwa� der� z g�owy i wymachuj�c ni� nad g�ow�, pohukuj�c pogna� pomi�dzy drzewa i krzewy. Hondelyk powstrzyma� si� od krzyk�w, ale nie zwleka�. Zarzucili wodze na ga��� drzewa i rzucili si� do korzeni ogromnej lipy, w wykrocie pod korzeniami ciemno l�ni�a misa sporej sadzawki. Cadron pierwszy dopad� wody, zwali� si� na kolana i zanurzy� g�ow� a� do uszu w wodzie. Hondelyk nieco wolniej, ale zrobi� to samo. �apczywie �ykali ch��d i wilgo�, Cadron wysun�� na chwil� g�ow�, grzmi�cym g�osem odkaszln��, przetar� twarz, odetchn�� kilka razy. Zerkn�� na konie, ale uzna�, �e musz� - cho� bardzo si� niecierpliwi�y - jeszcze chwil� odetchn��. Hondelyk r�wnie� podni�s� g�ow�, chcia� co� powiedzie�, ale zakrztusi� si� i dopiero mocne trzy uderzenia w plecy przywr�ci�y mu od- dech. Otar� usta i za�zawione oczy. - Uoech!.. - Ano - potwierdzi� Cadron. Wsta� i chwyciwszy le��cy na ziemi kapelusz Hondelyka szybko zaczerpn�� nim wody i zanim wyartyku�owany zosta� protest podszed� do koni i pocz�stowa� je kilkoma �ykami wody. Gdy �apczywe pyski zacz�y domaga� si� wi�cej powa�nie zacz�� im t�umaczy�, �e mog� si� nabawi� suchoty. Odepchn�� natr�tne g�owy i odwr�ci� si� do Hondelyka, ale nie zd��y� nic powiedzie� - oba konie jak na komend� tr�ci�y go g�owami i niemal wepchn�y do sadzawki. Rozz�oszczony odwr�ci� si� i wrzasn��: - Powiedzia�em - napij si� �apczywie i zdechniesz w kr�tkich abcugach! Chcesz tego, chcesz? - Oba konie zakiwa�y rado�nie g�owami. - Durnie i tyle... Wr�ci� do �r�d�a i usiad� ci�ko na ziemi krzy�uj�c nogi. Hondelyk si�gn�� do przewieszonej przez rami�, zrobionej z zakwaszonej na czarno sk�ry torby i wyj�� fajk� i kapciuch z tytoniem. Rzuci� torb� Cadronowi, ale zaledwie tamten j� z�apa� us�yszeli d�wieczne i zdecydowane: - Nie ruszajcie si�, je�li chcecie wypali� te fajki! Zamarli. Krzaki od strony lipy-�r�dlanki rozchyli�y si� i wyskoczy� z nich chudy jak trzcinka m�odzian ubrany w jaskrawy czerwony kubrak na czarnej koszuli i obcis�e r�wnie� czarne spodnie. Na g�adko wygolonej twarzy, mo�e nawet jeszcze nigdy niegolonej go�ci� gro�ny wyraz, malowany przy pomocy �ci�gni�tych grub� kresk� malowanych brwi i zaci�ni�tych pe�nych warg. Wysoki dziewcz�cy g�os wskazywa� na m�ody wiek niespodziewanego go�cia r�wnie wyra�nie jak jego g�adkie oblicze i figura. Dla wzmocnienia efektu potrz�sn�� kr�tko �ci�tymi w�osami i wysun�� do przodu trzymany w r�ku przedmiot: grubo�ci przedramienia kr�tki dr�g z przyczepionym do ko�ca kawa�kiem zgi�tego w p� i �ci�ni�tego metalowego paska. Cadron omal nie wybuchn�� �miechem, ale zobaczy�, �e z �o�a dr�ga wystaje be�t i prze�kn�� rodz�cy si� ironiczny �miech. M�odzian ostro�nie przest�pi� przez pr�ty leszczyny i nie przestaj�c celowa� w w�drowc�w podszed� bli�ej. Grot strza�y kilka razy podni�s� si� do g�ry. - No? - ponagli� m�odzieniec. - Co no? - zapyta� Cadron. - Mamy ci odda� sakiewki, rozebra� si� do naga czy powiesi�? M�odzian otworzy� usta i znieruchomia� na chwil�. Jeszcze raz ponagli� ruchem broni. Ale ruchy mia� niepewne i rozterk� w oku. Hondelyk strzeli� kr�tkim spojrzeniem w towarzysza: "To nie rabu�, nie r�b niczego gwa�townego". - Poka�cie r�ce! Nadgarstki, to znaczy... - zadysponowa� napastnik. Przyjrza� si� uwa�nie czterem przegubom, chrz�kn�� z zak�opotaniem. - Nie jeste�ie �li, panowie? Wybaczcie. - Pochyli� dziwn� bro�, przykucn�� i po�o�y� j� na ziemi. - Kr�ci si� tu w okolicy podobno banda niejakiego Watholsa. Maj� na przegubach znaki, co maj� ich chroni� przed schwytaniem. Wybaczcie, czu�em, �e nie macie z nimi nic wsp�lnego, ale - jak to si� m�wi - strze�onego... Jestem Malepis. - Nie mamy cienia pretensji - powiedzia� Hondelyk nie zwracaj�c uwagi na imi� i nie wymieniaj�c swojego. Niemal nie odrywa� oczu od le��cej na �ci�ce broni.- Dziwne to - wskaza� brod� or� m�odziana. Nagabni�ty u�miechn�� si� i wskaza� bro� przyzwalaj�cym gestem. - To co� jak arbalet - powiedzia�. - M�j ojciec to wymy�li�. Znakomita, bo si� sk�ada i wygl�da tak... - Zr�cznym ruchem wyszarpn�� be�t, szcz�kn�� czym� i nagle gro�na bro� przybra�a posta� dziwacznego, ale zupe�nie niegro�nie wygl�daj�cego grubego kija. - Por�czniejsza, prawda? - Bez w�tpienia - przyzna� Hondelyk. Poruszy� r�k�, jakby chcia� wzi�� do r�ki bro�, ale powstrzyma� si�. - Jak si� nazywa ten padefon? - Nie ma nazwy, bo jest tylko jedna - m�odziak u�miechn�� si� szeroko. - Ja nazywam j� tu�ka, bo tatuniek j� wykoncypowa�. Cadron zachichota�. "Tu�ka!" parskn�� �miechem. - Wdzi�czna nazwa - skwitowa� Hondelyk. - Sprzedasz? Malepis zmarszczy� brwi i zastanawia� si� chwil�. - W�a�ciwie... Mog�. Tatu... - zerkn�� na Cadrona i zaj�kn�� si�. - O-ojciec ju� prawie sko�czy� drug�. - Dziesi�� lent�w? - Dobrze - zgodzi� si� skwapliwie Malepis. Uwa�nie wpatrywa� si� w palce Hondelyka wy�awiaj�ce z sakiewki monety i odliczaj�ce dwadzie�cia p�lentowych monet. Przej�wszy kwot� podrzuci� je i zr�cznie schwyta� w jedn� r�k�. - Wi�cej ni� w dwa miesi�ce zarabiam na z�bach. Mo�e kupicie jeszcze jedn� dla towarzysza? - Nie, dzi�ki! - zaprotestowa� szybko Cadron. - Ja nie mam takiego p�du do zbierania wszystkiego czym si� mo�na skaleczy�, i nie b�d� si� na staro�� uczy� ...
kobazyl