Piers Anthony - Xanth 01 - Zaklęcie Kameleona T. 2 (m76).txt

(284 KB) Pobierz
Anthony Piers



Zaklęcie Kameleona

Część 2
























10

W nocy ułożyli cegły. Niektóre pokruszyły się, bo niedosta­tek słońca nie pozwolił im dostatecznie się wypiec, ale więk­szość była zadziwiająco mocna, Bink nadsłuchiwał odgłosów straży, czekając na to, co nazywali przerwą. Wtedy wszedł na górę cegieł, uchwycił brzegi kraty i pchnął.
Naprężając mięśnia nagle zdał sobie sprawę, po co Fanchon domagała się zasłony do toalety. Nie chodziło jej o ukrycie jej własnej nieatrakcyjnej anatomii, lecz cegieł, aby przechowały się do tej chwili, chwili ucieczki. A on się nie domyślił.
Odkrycie to dodało mu sił. Pchnął mocniej i krata podniosła się niespodziewanie łatwo, Fanchon wspięła się za nim i podsta­wiła nocnik pod krawędź kraty.
Brr! Może kiedyś ktoś wymyśli nocnik, który będzie pachniał różami! Ala nocnik wystarczył. Podtrzymał kratę, gdy Bink ją puścił. Było wystarczająco dużo miejsca, żeby wydostać się na zewnątrz, Bink wypchnął Fanchon, a potem sam się przecisnął. Żaden ze strażników ich nie zobaczył. Byli wolni.
- Eliksir jest na statku - szepnęła Fanchon, wskazując w ciemność. 
- Skąd wiesz? - zapytał Bink.
- Minęliśmy go po drodze na przekształcenie. To była jedyna do­brze strzeżona rzecz. I widać katapultę na jego pokładzie.
Niewątpliwie miała oczy otwarte. Brzydka czy nie, miała gło­wę na karku. On nie pomyślał, żeby tak dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć.
- Ale nie będzie łatwo dostać eliksir - ciągnęła dalej. - Sądzę, że trzeba będzie zabrać cały statek. Znasz się na żegludze?
- Nigdy w życiu nie byłem na niczym większym, niż łódź wiosłowa, może poza jachtem Iris, ale to nie była rzeczywistość, pewnie dostanę choroby morskiej.
- Ja też - zgodziła się. - Jesteśmy szczurami lądowymi, więc nigdy nas nie będą tu szukać. Chodź.
Było to niewątpliwie lepsze, niż być zamienionym w bazylisz­ka.
Podkradli się plażą i weszli do wody. Bink obejrzał się nerwowo i zobaczył światło, przesuwające się w stronę lochu. 
-Pośpiesz się! - szepnął. - Zapomnieliśmy położyć kratę na swoim miejscu; od razu zobaczą, że uciekliśmy.
Oboje byli przynajmniej dobrymi pływakami. Zdjęli ubrania - co się z nimi stało podczas przekształcania, kolejny nie wyjaśniony aspekt magii - i płynęli cicho w stronę łodzi żaglowej przycumowanej ćwierć mili od brzegu. Czarna otchłań wody przerażała Binka; jakie potwory zamieszkiwały wody Mundanii?
Woda nie była zimna, a wysiłek związany z pływaniem pomógł mu się rozgrzać, lecz w końcu zaczął odczuwać zimno i zmęczenie Fanchon czuła to samo. Łódź nie wydawała się byś daleko, gdy się patrzyło z lądu. Płynięcie to zupełnie inna sprawa. Nagle w okolicach lochu wybuchła wrzawa. Wokół dziury zapłonęły światła - poruszały się jak świetliki - ale nie wywoływały pożaru. Bink poczuł przypływ nowych sił. 
- Musimy się tan szybko znaleźć - sapnął.
Fanchon nie odpowiedziała. Koncentrowała się na pływaniu. Płynęli bez końca. Bink tracił siły i ogarniał go pesymizm. Ale w końcu dotarli do okrętu. Na pokładzie stał żeglarz – jego sylwetka rysowała się w świetle księżyca - i patrzył w stronę brzegu. Fanchon podpłynęła do Binka. 
- Ty - na drugą stronę - sapnęła. - Ja odciążę jego uwagę.
Odważna dziewczyna. Żeglarz mógł do niej strzelić. Bink pracowicie przepłynął wzdłuż burty, aby znaleźć się po przeciwnej stronie. Okręt miał około 40 stóp długości, dużo jak na standardy Xanth. A jeśli to, co Trent mówił o Mundanii, było choć trochę prawdą, to musiały tam być o wiele większe okręty.
Sięgnął do góry i położył rękę na krawędzi burty. Usiłował sobie przypomnieć nazwę tej części statku, ale nie potrafił. Miał nadzieję, że wachtę pełnił tylko ten jeden żeglarz. Musiał podciągnąć się powoli po okrężnicy - bo tak to się nazywało - tak, aby nie zakołysać łodzią.
Fanchon, znakomicie wyliczając czas, zaczęła hałasować, jak gdyby się topiła. Żeglarze podeszli do nadburcia – było ich czterech - i Bink dźwignął się, jak mógł najciszej. Rozmasował zdrętwiałe, niczym ołowiane mięśnie. Jego mokre ciało plusnęło o pokład, a statek pochylił się trochę pod jego ciężarem, ale żeglarze stali jak przyklejeni do drugiej burty, oglądając przedstawienia.
Bink podniósł się na nogi i prześlizgnął się w stronę masztu. Żagle były zwinięte, więc było to kiepskie ukrycie, zobaczą go, jak tylko zaświecą lampę w jego stronę.
Musiał więc działać pierwszy. Nie czuł się dobrze przygotowany do walki, ręce i nogi miał ociężałe i zamarznięte, ale nie było wyjścia. Z bijącym sercem zakradł się za plecy żeglarzy. Przechylali się przez nadburcie, usiłując dostrzec Fanchon, która wciąż hałasowała jak opętana. Bink położył, lewą rękę na plecach najbliższego żeglarza, a prawą chwycił za spodnie. Dźwignął go silnie i żeglarz wyleciał za burtę z okrzykiem przerażenia.
Bink natychmiast odwrócił się do następnego chwytając go i spychając w ten sam sposób. Żeglarz zwracał się w stronę swojego krzyczącego towarzysza, ale za późno, Bink dźwignął go i żeglarz wyleciał. Prawie wyleciał - jedną ręką złapał się balustrady, Bink walił go po palcach aż w końcu oderwał je od relingu i mężczyzna wpadł do wody, ale stracił czas i rozmach. Teraz pozostałych dwóch żeglarzy rzuciło się na Binka. Jeden chwycił go za szyję, próbując go udusić, a drugi zaczaił się od tyłu. Co radził mu Crombie, żeby zrobić w takiej sytuacji? Bink skupił się i przypomniał sobie. Chwycił żeglarza, ugiął kolana i dźwignął go. Poskutkowało znakomicie. Żeglarz przeleciał nad jego ra­mieniem i upadł na pokład. Jeszcze jeden zbliżał się, wywijając pięściami. Trafił Binka z boku w głowę. Teraz Bink upadł na po­kład, a żeglarz rzucił się na niego. Co gorsza, Bink zobaczył, że jeden z pozostałych wspina się z powrotem na pokład. Poderwał się na nogi, aby odeprzeć przeciwnika, lecz było to tylko częściowo skuteczne. Krzepki żeglarz przygniatał go, drugi szykował się przyjść z odsieczą.
Stojąca postać podniosła nogę. Bink nie mógł się nawet ruszyć; żeglarz mocnym chwytem obezwładnił mu ręce, a jego ciało było przyciśnięta do pokładu. Noga zamachnęła się i uderzyła głowę przeciwnika.
Żeglarz potoczył się na bok z jękiem. To wcale nie takie przyjemne dostać kopniaka w głowę. Ale dlaczego kopiący nie trafił celu, skoro był tak blisko? Wszystkie latarnie powpadały do wody wraz ze swoimi właścicielami; może to była pomyłka spowodowana ciemnościami.
- Pomóż mi przerzucić go przez krawędź - powiedziała Fanchon. - Musimy zająć ten statek.
A on ją wziął za żeglarza, mimo że była goła! No cóż, można znowu zrzucić winę na niedostateczne oświetlenie. Światło Księ­życa jest urocze, ale w takiej sytuacji...
Jednak dwaj pozostali żeglarze znów przełazili przez okrężnicę. Wiedzeni zgodnym impulsem Bink chwycił ramiona byłego przeciwnika, a Fanchon jego nogi. 
– Raz, dwa, trzy i hop! - sapnęła
Dźwignęli go prawie jednocześnie. Żeglarz poleciał do góry, a potem spadł na swoich dwóch towarzyszy. Wszyscy trzej przelecieli przez burtę i wpadli do morza. Bink miał nadzieję, że byli wystarczająco przytomni, by moc pływać. Czwarty leżał na pokła­dzie najwyraźniej nieprzytomny.
- Wciągnij kotwicę - rozkazała Fanchon. - Ja wezmę pych - smukła w świetle księżyca sylwetka pobiegła do kabiny.
Bink znalazł łańcuch kotwiczny i pociągnął go. Łańcuch, jak na złość, stawiał opór, bo Bink nie wiedział, jak go wprawić w ruch, ale w końcu mu się udało.
- Co ty zrobiłeś temu facetowi - zapytała Fanchon, klękając obok leżącego żeglarza.
- Rzuciłem go, Crombie pokazał mi, jak to się robi.
- Crombie? Nie pamiętam.
- Żołnierz, którego spotkałem w Xanth. Złapała nas burza gradowa. I ja poszedłem po Dee, ale... Och, to jest bardzo skomplikowane.
- Rzeczywiście, mówiłeś mi o nim - przerwała. - Dee? Poszedłeś po nią? Dlaczego?
- Uciekła w burzę, a przecież ona mi się podobała - żeby za­trzeć wrażenie czegoś, co mogło ją, tak wrażliwą, urazić dodał pośpiesznie: - Co się stało z resztą żeglarzy? Utonęli?
- Pokazałam im to - powiedziała, wskazując na groźnie wyglądają­cy bosak - więc popłynęli do brzegu.
- Lepiej ruszajmy stąd. Jeśli uda nam się rozszyfrować żagle,
- Nie, prąd nas wypchnie. Wiatr wieje w złą stronę. Tylko byśmy sobie zaszkodzili, próbując bawić się żaglami, kiedy nie wiemy nawet, jak to się robi.
Bink popatrzył w stronę drugiego statku. Zapalono na nim światła. - Ci żeglarze nie popłynęli do brzegu - powiedział. - Poszli do sąsiadów. Zaraz tu będą po nas, pod żaglami.
- Nie mogą - powiedziała. - Mówiłam ci - wiatr. Lepiej poszukajmy eliksiru.
- Dobrze.
Zupełnie o nim zapomniał. Gdyby nie to, mogliby pobiec lądem i zaszyć się gdzieś w Mundanii. Jak miałby jednak żyć ze świadomością, że kupił swoją wolność za cenę pozostawienia Xanth oblę­żonego przez Złego Czarownika? 
- Wyrzucimy go za burtę.
- Nie!
- Ale ja myślałem...
- To będzie zastaw. Jak długo go mamy, tak długo oni na nas nie napadną. Będziemy na zmianę stać na pokładzie, trzymając fiolkę nad wodą tak, żeby nas widzieli. Jeśli cokolwiek się wydarzy...
- Wspaniale - zawołał. - Nigdy bym na to nie wpadł.
- Po pierwsze, musimy najpierw znaleźć nasz zastaw. Jeśli wybraliśmy zły statek i jeśli oni umieścili katapultę na jednym, a eliksir na drugim...
- To nie będą nas ścigać - powiedział.
- Będą, będą. Katapulta jest im też potrzebna. A przede wszyst­kim potrzebują nas.
Przeszukali statek. W kabinie na łańcuchu siedział potwór, jakiego Bink dotychczas nie widział. Nie był duży, ale był okropny. Jego ciało było całkowicie pokryte włosiem,  białym w czarne plamy. Miał też cienki ogon, miękkie czarne uszy, mały nos i lśniące białe zęby. Jego cztery nogi uzbrojone były w grube pazury. Zawarczał wściekle, gdy Bink się do niego zbliżył, ale był przykuty za szyję do łańcucha, a łańcuch do ściany tak, że jego wściekłe skoki hamowały stalowe więzy.
- Co to jest? - zapytał Bink ze zgrozą.
Fanchon zastanowiła się. 
- Myślę, że to wilkołak. 
Teraz stworzenie wydało mu się trochę znajome. Przypominało wilkołaka w jego zwierzęcym stadium.
- Tu, w Mundanii?
- Może jest spokrewnione. Gdyby miało więcej głów, byłoby podob­ne do cerbera, ale z jedną głową, to chyba jest pi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin