Ĺšcigany - Richards Emilie.rtf

(538 KB) Pobierz
Emilie Richards

Emilie Richards

Ścigany

PROLOG

W różowym świetle zachodzącego dnia wieże strażni­cze Zakładu Karnego w High Ridge sprawiały wrażenie wieżyczek baśniowego zamku. Mężczyzna z naszywką Pe­tersen 94729, przymocowaną nad kieszenią roboczej ko­szuli khaki, wiedział swoje. High Ridge nie było ani zam­kiem, ani tym bardziej scenerią baśni. Było piekłem, po prostu i zwyczajnie piekłem, w którym skazani próbowali przechytrzyć lub udobruchać diabła albo umierali w da­remnym trudzie.

Więzień 94729 był pojętnym uczniem. Trzy miesiące pobytu w High Rigde nauczyły go wszystkiego, co niezbędne. Problem w tym, że nauczył się zbyt wiele, a czasami bezpieczniej jest nic nie wiedzieć, niż wiedzieć za dużo.

Obserwował strażników opuszczających wartę na dwóch najbliższych wieżach. Zakończył się więzienny dzień pracy, było po kolacji i pewnie też dobiegło końca wieczorne odliczanie więźniów. A zatem po tej stronie rozległego kompleksu High Ridge nie pozostał już nikt, kogo by trzeba pilnować, przynajmniej oficjalnie.

Odgłos kroków postawił wysokiego jasnowłosego więźnia w stan pogotowia.

- Niech cię szlag trafi, Josiahu Gallagherze - zaklął głośno.

Wsunął jedną rękę do kieszeni, drugą przejechał po starannie utrzymanej brodzie, którą chlubił się w więzieniu, gdzie ogoleni na zero mężczyźni stanowili regułę. Broda świadczyła o jego wysokiej pozycji w High Ridge, pozycji, którą mógł stracić, gdyby się w porę nie zorientował.

- Gadasz do siebie, Petersen? - Żujący gumę strażnik przystanął, oparł się o framugę drzwi i z zainteresowaniem spoglądał na Carla Petersena, gdy ten wracał do komputera od okna, które wychodziło na zagajnik niskich sosen i przy­strzyżonych cisów.

Także ten krajobraz za oknem stanowił część baśniowej iluzji. Drzewa i żywopłoty maskowały czterometrowy mur, nie mówiąc już o grubym kolczastym drucie nad nim, czy o drugim żywopłocie tuż za drutami.

- Odwal się, Cooney. Przeszkadzasz mi - mruknął ze złością więzień.

Strażnik zachichotał dobrodusznie. Jim Cooney był jednym z nielicznych dobrodusznych facetów w High Ridge. Jego szef, naczelnik więzienia kapitan Roger Shaw, do takich nie należał.

- Muszę popracować - powiedział Petersen.

- Trudno, wiesz przecież, że nie mogę stąd odejść. Kapitan Shaw dosyć cię lubi, ale tutaj, na miejscu, nie zaś tęskniącego za skokiem we wrzosy.

Carl Petersen kolejny raz przeklął w duchu Gallaghera. Josiah Gallagher zostawił go tutaj, żeby zgnił. Gallagher, jego zaufany przyjaciel, który właśnie udowodnił, że nikomu - ale to nikomu - nie można ufać. Nigdy.

Kiedy Petersen nie odpowiadał, Cooney zachichotał po raz drugi.

- Co do mnie, to nie uważam, żebyś miał w sobie krew rączego zająca. Nie uciekniesz. Jesteś zbyt ucywilizowany, ot co. Takie jest moje zdanie. Zbyt wykształcony. Daję słowo, że jeszcze nigdy nie widziałem wykształconego zająca.

Petersen zakręcił się na fotelu. Fotel, podobnie jak wszyst­ko w biurze naczelnika więzienia, był wytworem nowoczes­nej technologii.

- Nigdy tego nie skończę, jeśli nie przestaniesz gadać. Nie słyszałeś, że masz mi dzisiaj podać wykwintny posiłek? Pieczony kurczak i świeże szparagi?

- Pierwsze słyszę, że tym się żywią zające. - Wzrok Cooney'a powędrował po pokoju. Zadowolony, że wszystko jest w porządku, ruszył po tacę przyniesioną pół godziny temu z kuchni.

- Tylko nie zapomnij odgrzać tego w mikrofalówce - zawołał Petersen.

Gdy strażnik zniknął, Carl błyskawicznie poderwał się z fotela. Wyszarpnął z kieszeni srebrny nóż do otwierania listów z inicjałami naczelnika i odkręcił ostatnią śrubę skrzynki klimatyzacyjnej, zakrywającej dolną połowę jedy­nego nie zakratowanego okna. Następnie podszedł do drzwi i przywarł plecami do ściany. Nie musiał długo czekać.

- Salceson i rzepa, i niestety nic więcej! - zawołał Cooney, wchodząc do pokoju. - Nie potrzeba żadnej mikro­falówki. A gorące, jak dupcia...

- Postaw to, tylko grzecznie i spokojnie - odezwał się Petersen. Stał za strażnikiem, postąpił naprzód i przyłożył Cooneyowi nóż do gardła.

Cooney nie ruszył się.

- Nie trudź się, synu. Stąd nie ma wyjścia, chyba że w sosnowej skrzynce.

- Już ja znajdę sposób, a niektórzy z tych biednych sukinsynów, którzy kończą w tej przeklętej norze, nie dostaną nawet sosnowej skrzynki. - Petersen przesunął lekko nożem po szyi strażnika, żeby pokazać Cooney'owi, że nie żartuje. Ostrzył nóż po obu stronach od wielu dni, zawsze ilekroć był wzywany do biura naczelnika.

Na szyi strażnika pojawiły się kropelki krwi.

- A teraz postaw tacę.

- Już, już stawiam. - Cooney pochylił się i postawił tacę na podłodze.

Kiedy to zrobił, Petersen wyciągnął strażnikowi z kabury rewolwer kaliber 44. Następnie zabrał mu jego walkie - talkie.

- Odwracaj się powoli. Ręce nad głowę.

Cooney zrobił, co mu kazano. Podnosząc ręce, lekko dotknął palcami szyi, jakby chciał się upewnić, czy krwawi.

- Nic ci nie zrobię, pod warunkiem, że będziesz rozsądny. Będziesz miał co opowiadać wnukom.

- Nie uda ci się. Nawet gdybyś opuścił teren, urządzą obławę i złapią cię przed świtem.

- Szkoda, że nie będziesz mógł tego zobaczyć. - Petersen kiwnął głową w stronę szafy. - Otwórz drzwi.

- Nie noszę tego klucza.

- Ależ nosisz, nosisz. Otwieraj bez gadania i oddaj mi klucze. A potem masz jedną minutę, żeby się rozebrać.

Cooney zdawał się domyślać reszty.

- Jestem od ciebie prawie o osiem centymetrów niższy, a cięższy o dwadzieścia kilo, synu.

- Pięćdziesiąt pięć sekund.

Cooney zaprzestał dalszej dyskusji. Pierwszy poszedł krawat, potem niebieska koszula z naramiennikiem High Ridge. Wreszcie spodnie.

Petersen rozbierał się równocześnie, cały czas trzymając strażnika na muszce. Włożył ubranie Cooney'a, zaciskając pas z kaburą na ostatnią dziurkę. Spodnie Cooney'a wisiały na nim, ale nie było innego wyjścia. Na koniec Petersen wyciągnął rękę.

- Zapomniałeś o kapeluszu.

Cooney przybrał zbolały wyraz twarzy.

- Jest cały pogięty. Akurat tak, jak lubię.

Petersen trzymał wyciągniętą rękę, a prawie nagi Cooney zdjął pilśniowego stetsona z szerokim rondem. Patrzył, jak więzień wciska go sobie na głowę. Petersen ruchem głowy kazał mu przesunąć się w głąb szafy.

- Kapitan obedrze cię za to ze skóry - ze smutkiem w głosie stwierdził Cooney.

- Przekaż coś kapitanowi ode mnie, Cooney. Powiedz mu, że równie dobrze gadam, jak uciekam. I powiedz mu, że wziąłem sobie drobny prezent, zgoda? - Petersen sięgnął po dwie dyskietki leżące na biurku naczelnika i wsunął je do kieszeni nienagannie utrzymanego munduru strażnika, który miał teraz na sobie.

- Już po tobie, Petersen, to więcej niż pewne. Aż przykro będzie patrzeć.

Carl Petersen zatrzasnął drzwi szafy, nie słuchając, co jeszcze ma mu do powiedzenia Cooney. Zatrzymał się tylko na chwilę, zastanawiając się, czy nie zgolić tak charakterys­tycznej brody, używając w tym celu elektrycznej maszynki, którą naczelnik miał zawsze pod ręką w przylegającej do gabinetu łazience. Uznał jednak, że tego nie zrobi. Zostało mu już niewiele czasu na ucieczkę.

W ciągu paru sekund, używając sztaby z więziennej celi, wyważył skrzynkę z klimatyzacją Sztaba była pamiątką po „skoku we wrzosy” innego więźnia. Ta sztaba to jeden z ulubionych eksponatów kapitana. Więzień, który ją tak pracowicie odpiłował od drzwi celi, nie dożył chwili wy­stawienia jej na pokaz. Zdążył tylko zobaczyć kapitana unoszącego ją wysoko do góry i zamachującego się nią w kierunku jego czaszki.

Urządzenie klimatyzacyjne upadło w łoskotem na wykładzinę podłogową. Petersen czekał w napięciu na alarm albo na tupot stóp w korytarzu. Ale wokół panowała cisza.

Przesadzając na zewnątrz nogi, otrząsnął się, odrzucając od siebie wszystkie lęki, wszystkie wątpliwości. Ucieknie, nawet jeżeli innym się nie udało. Jest młody, silny i dostatecz­nie zdeterminowany, żeby tego dokonać.

Nie ma takiego budynku czy płotu, które by go zatrzymały. Ani takiego człowieka. Nie chciał już dłużej siedzieć w Za­kładzie Karnym w High Ridge. Miał sprawę do załatwienia z człowiekiem, który nazywał się Josiah Gallagher.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

„Kiedy księżyc żegluje nisko po nocnym niebie, jak największa dynia na zmrożonym zagonie dyń w październiku, tutejsi ludzie nazywają go wyjętym spod prawa księżycem. Ja go nazywam tak samo. Mógłbyś i ty, jeśli będziesz miał dość fartu, by posłuchać opowieści, które ja słyszałem.

Dawno temu góry Ozark były ojczyzną wielu wyjętych spod prawa band. Gangi Jamesów, Daltonów i Doolinów miały gdzieś tutaj swoje kryjówki albo włóczyły się po drodze. Każda rodzina, jaką tutaj znam, może ci opowiedzieć o którymś z nich, albo o Belle Stan, królowej banitów.

Są w tych górach jaskinie, gdzie zbiegowie mogli się ukrywać do czasu, aż przedstawiciele prawa się zmęczą, a księżyc osiągnie pełnię. A wtedy, tylko z pomocą światła księżyca, mogli się udać na poszukiwanie swojej drogi do wolności.

Jak już napisałem, tutaj, nad horyzontem, wisi wyjęty spod prawa księżyc. Mogę stąd usłyszeć rżenie koni chłopaków od Jamesa, kiedy pędzą wzdłuż brzegu Missouri.

Zastanawiam się, jak ci siedzący w więzieniu w High Ridge czują się w taką noc? Czy od księżyca burzy im się krew, jak niegdyś rozjuszała ich przodków? Czy i oni pragną pędzić wzdłuż rzeki? Czy też siedzą cierpliwie w celi, odliczając dni wymierzonej im kary? Czy wpadający przez zakratowane okna wyjęły spod prawa księżyc jest tylko znakiem, że są o jeden miesiąc bliżej do wolności?”

- To nie dotyczy tego mężczyzny, tato. - Tate Cantrell zamknęła oprawiony w skórę dziennik ojca i wypowiedziała głośno swoje myśli, chociaż oprócz psa nie było nikogo, kto by je usłyszał. - Właśnie przedwczoraj pewnego mężczyznę w High Ridge znudziło siedzenie w celi, więc wymknął się przez okno. Jego przodek, Jesse James, pewnie byłby dumny, gdyby go znał.

Na ułamek sekundy, kiedy przeszedł ją dreszcz, przycis­nęła dziennik do piersi. A czy to nagłe drżenie spowodowało chłodne jesienne powietrze, czy dyniowaty księżyc, który wypłynął zza horyzontu, czy też miejscowa legenda, zapisana pracowitym, równiutkim pismem jej ojca - to naprawdę nie miało znaczenia.

Tate położyła dziennik na stole obok nie dojedzonej kolacji i udała się na poszukiwanie wełnianej kurtki. Może napali, kiedy wróci po dopełnieniu wieczornych obowiąz­ków. A na razie opatuli się i spróbuje przegnać chłód.

Nie było nikogo, kto mógłby ogrzać dom. Była sama w chacie w górach Ozark, mając jedynie za towarzystwo spisane rozmyślania ojca i myśliwskiego psa w kolorze cynamonowym.

I więcej towarzystwa nie potrzebowała, choć były takie chwile, że miała żal do kłapouchego Cinna, który raczej starał się trzymać od niej z daleka. Nie był zbytnio towarzyski.

Po przeszukaniu chaty znalazła czerwono - czarną kraciastą kurtkę, wiszącą na kołku na ganku z tyłu domu. Pamiętała, jak ją tu powiesiła po ostatniej wyprawie do przybudówki. Nie zdążyła jej zapiąć, kiedy ponownie zadrżała. Kurtka należała do jej ojca. Nigdy nie widziała Miliarda Cartera, nawet nie znała jego imienia, aż do niedawna. Teraz jego kurtka stanowiła jeden więcej element w układance, która miała jej pomóc poznać mężczyznę, który ją spłodził.

Przez chwilę wpatrywała się w pomarańczowy księżyc i zastanawiała, czego dowiedziała się o ojcu od dnia, gdy przed trzema miesiącami powiedziano jej, że męż­czyzna, za którym tęskniła przez całe swoje życie, że aż w końcu przestała o nim myśleć, umarł i że jego ostatnim życzeniem było przekazanie jej wszystkiego, co stanowiło jego własność.

Wiedziała, że był potężny jak drwal. Jego kurtka sięgała jej prawie do kolan, a gdy ją włożyła, musiała kilka razy podwinąć mankiety, żeby odsłonić ręce. Poza jego roz­miarem miała pewne wyobrażenie o tym, jak wyglądał. Kiedy tu przybyła, znalazła w chacie trzy fotografie. Na jednej był młody, mógł mieć tyle lat co ona teraz, to znaczy dwadzieścia jeden. Na drugiej fotografii był w średnim wieku, trzymał w ręku gazetę z widocznym tytułem artykułu „Żywa tradycja ludowych baśni z gór Ozark”, zaś na ostatniej był w trumnie.

Z powodu tej ostatniej fotografii przez tydzień miała koszmarne sny, aż zrozumiała, że nie pozostawiono tego zdjęcia tutaj, żeby ją straszyło. Miasteczko Mountain Glade i okolice zamieszkiwało dużo ludzi, którzy utrzymywali, że są krewnymi Tate. Przyglądali się jej w milczeniu, ale bez dezaprobaty. Bacznie, to najwłaściwsze słowo. Choć stosu­nek członków klanu Cartera do niej nie był do końca jasny, to ich uczucia wobec jej ojca były oczywiste. Szanowali Miliar­da Cartera, a jego fotografia w trumnie była wyrazem tego szacunku.

Tate odłożyła na bok to pośmiertne zdjęcie i skoncent­rowała się na pozostałych. Dzięki nim odkryła, że odziedzi­czyła po Miliardzie czarne włosy i spiczastą brodę. Co do reszty rysów nie miała pewności. Niełatwo było patrzeć na dwuwymiarową fotografię i porównywać nosy, brwi i wargi. Tajemnicą pozostał kolor oczu, ponieważ zdjęcie było czar­no - białe.

Jednego była pewna, a mianowicie doznań ojca na widok ziemi ciągnącej się na pół kilometra, od ganku aż po rzekę. Ta część górzystej ziemi była jego całym życiem. Mieszkał i umarł na swoich pięciuset akrach wśród gór Ozark i tu odcisnął piętno swojej osobowości.

Cinn akurat wybrał tę chwilę, żeby zawyć. Przez mie­siąc, odkąd Tate zamieszkała na ziemi ojca, nie zaobser­wowała ani odrobiny przejawu energii u tego kłapouchego psa. No tak, oddychał. A czasami, w miarę jak słońce zmieniało położenie, przemieszczał się spod jednego rzuca­jącego cień drzewa pod drugie. Raz nawet przyłapała go na chłeptaniu wody z błotnistej kałuży, jakby nie mógł przejść kilkunastu metrów do wiadra ze świeżą wodą, którą mu postawiła! Ale teraz wył.

- No, rusz się, Cinn. Nie chciałbyś trochę zmienić miejsca, chłopcze? - zawołała.

Wycie urwało się nagle.

- Nie przewietrzyłbyś futra?

Jedyną odpowiedzią był szum wielu skrzydeł, gdy stadko gęsi, które zamieszkało nad stawem za stodołą, podniosło się do lotu.

Tate wahała się między powrotem do domu i dokoń­czeniem kolacji a zabraniem się za swoje obowiązki. Zajęć było trochę, a posiłek niewielki. Postanowiła, że najpierw popracuje. To, co zostało z kolacji, zje później, przy gorącym palenisku.

Wyjęty spod prawa księżyc wisiał i świecił. Idąc ścieżką w stronę stodoły, nasunęło się jej skojarzenie z pierwszymi zdaniami dziennika ojca.

Dziennik, zaczęły na parę miesięcy przed jego śmiercią, był jedyną naprawdę osobistą rzeczą jej ojca, jaką znalazła. Czytała go powoli, poznając folklor i historię wyżyny Ozark w równym stopniu, co Miliarda Cartera. Dziwne, że jako lekturę do kolacji wybrała fragment o wyjętym spod prawa księżycu. Dziwne, ponieważ dzisiejszy księżyc tak bardzo pasował do jego opisu, dziwne także z powodu przebywającego na swobodzie wyjętego spod prawa człowieka. Akurat dwa dni temu więzień federalny Carl Petersen, przestępca kom­puterowy i zabójca, uciekł z Zakładu Karnego w High Ridge, położonego trzydzieści parę kilometrów stąd.

Tranzystor, jedyny łącznik Tate ze światem, podawał masę szczegółów. Wynikało z nich, że Petersen jest uzbrojony, niebezpieczny i ranny. Prawdopodobnie kieruje się do swoje­go domu w Houston. To była dobra wiadomość dla niej, ponieważ Houston leżało na południe od więzienia, zaś Mountain Glade na wschodzie. Podobno dwukrotnie widzia­no go na południe od High Ridge, z kolei dzisiaj wieczorem, według niepotwierdzonej informacji, Petersen miał zejść z Little Rock.

Było jej trochę żal Petersena, którego ścigał cały stan Arkansas. Z doświadczenia wiedziała, czym jest uciekanie. A taki człowiek jak Petersen - facet, który zdawał się wiedzieć wszystko o komputerach, a nic o życiu - powinien się chyba modlić, żeby pozostać na wolności. Chodziły słuchy, że High Ridge nie jest miejscem, w którym „wybacza się i zapomina”. Gdy Petersen wróci do więzienia, jego życie stanie się piekłem. I pewnie już nigdy stamtąd nie wyjdzie.

Oczywiście, sam jest sobie winien. Wcześniej, według tego, co podawało radio, był urzędnikiem banku, gdzie, wysyłając sfałszowane zlecenia elektroniczne, zdefraudował równo milion dwieście tysięcy dolarów, a następnie zabił człowieka, który próbował go oddać w ręce policji. I chociaż nie znaleziono broni, z której oddano strzał, to nadal ciążyła na nim wina pozbawienia kogoś życia. Miała nadzieję, że zostanie złapany, zanim znów dopuści się jakiegoś zbrod­niczego czynu.

Tate zatrzymała się niedaleko drzwi stodoły i zdjęła z kołków dwa metalowe wiadra. Jedno, czego na pewno dowiedziała się o ojcu to tego, że unikał wygód i udogodnień. Słowo prostota było eufemizmem wobec sposobu życia, jakie sobie wybrał Miliard. W chacie nie było elektryczności ani bieżącej wody, ani żadnych urządzeń sanitarnych, nie było też telefonu. Dojazd prowadzący z niebrukowanej publicznej drogi, oddalony prawie pół kilometra od chaty, był niczym innym jak parą kolein wyżłobionych w stoku porośniętego lasem wzgórza.

Nie miała nic przeciwko surowym warunkom i odosob­nieniu, jednakże w tej chwili, kiedy była śmiertelnie zmęczo­na i potrzebowała kąpieli, taszczenie wody pod górę wydało się jej wielką niesprawiedliwością. Poza tym, pastwienie się nad nieboszczykiem jest ewidentną stratą czasu.

Zeszła z wiadrami parę metrów w dół do ocembrowanej kamieniami sadzawki, gdzie z ocynkowanej rury tryskała czysta górska woda, wypływająca ze skały. Podstawiła naj­pierw jedno, potem drugie wiadro, nalewając je do pełna, a następnie wlewając do niedużej drewnianej beczki, ustawio­nej na czymś w rodzaju platformy. Kiedy beczka będzie prawie pełna, wciągnie ją po łagodnym wzniesieniu wzgórza, pod same drzwi ganku, gdzie czekają dwa puste wiadra. A kiedy to skończy, trzeba będzie jeszcze nanieść drewna, żeby napalić w palenisku i pod kuchnią, a także nakarmić gęsi i jednego głupiego psa.

Pracując, zastanawiała się, dlaczego Miliard Carter, oj­ciec, którego nigdy nie poznała, walczył z takim zapałem, by trzymać się jak najdalej od cywilizacji i postępu dwudziestego wieku. W tej chwili, stojąc pod spływającymi na nią jasny mi promieniami wyjętego spod prawa księżyca, po dniu ciężkiej pracy, kiedy to wszystkie mięśnie wołają o wytchnienie, dziewiętnasty wiek zdawał się nie mieć w sobie nic roman­tycznego.

W połowie drogi do chaty, ciągnąc beczkę, zadała sobie zasadnicze pytanie.

Dlaczego właściwie zamieszkała w samym środku miej­sca, którego nie ma na mapie, i robi dokładnie to samo, co Miliard Carter?

Więzień 94729 powoli odzyskiwał przytomność. Jeszcze niedawno słońce wisiało nad horyzontem, a już w następnej niebo stało się czarne, z wyjątkiem ogromnego bursztynowe­go księżyca wyzierającego zza kępy sosen i jałowców. Pomiędzy jedną i drugą chwilą była pustka, wypełniona bólem i potwornym pragnieniem.

Otworzył oczy i stopniowo poszerzał pole widzenia, przekręcając głowę to w jedną, to w drugą stronę, próbując przypomnieć sobie, gdzie jest. Pytanie, dlaczego tu jest, nie wymagało odpowiedzi. Doskonale zapamiętał moment ze­ślizgiwania się z okna naczelnika i chwilę, która nastąpiła potem, kiedy wtapiał się w mrok, biorąc pod uwagę nie­wielką co prawda, ale jednak istniejącą możliwość powrotu strażnika na którąś z wież. Potem było to słodkie uczucie zwycięstwa, kiedy już miał pewność, że nikt go nie pilnuje i nie obserwuje.

Pamiętał płot, na który się wspiął. Nie był to jeden z tych nie do pokonania wysokich murów, na takim wy­patrzyliby go już w połowie wspinaczki. Tymczasem porosły trawą kawałek ziemi za oknem naczelnika prowadził do niższego muru, znacząc przejście na parking dla personelu. Tutaj nie zachodziła potrzeba skrupulatnego przestrzegania bezpieczeństwa. Wszystkie okna tego skrzydła budynku więzienia, gdzie mieściły się biura dyrekcji, były zakratowa­ne, z wyjątkiem jednego, na którym umieszczono skrzynkę klimatyzacyjną. A więźniowie mieli tu wstęp tylko pod eskortą.

Od tego momentu opuściło go szczęście. Ucieczka po­wiodłaby się, gdyby w chwili, kiedy znajdował się na szczycie płotu, nie pojawił się na wieży wartownik - spóźniony na swoją szychtę albo wracający po coś, co zapomniał - i nie wypatrzył go.

Od tej chwili litościwa pamięć rozpłynęła się nieco. Biegł w kierunku lasu. Słyszał strzały, ale żaden nie padł z jego rewolweru, ponieważ musiałby zwolnić biegu, żeby go oddać. Słyszał też syrenę, widział światła reflektorów. A na koniec, po trwających wieki minutach dobiegania do linii drzew i zanurzania się w lesie, dotarła do niego świadomość, że dostał w nogę w jakimś bliżej nieokreślonym momencie i że traci krew w zatrważającym tempie.

Odtąd krótkie chwile przytomności przeplatały się z chwila­mi, kiedy nawet nie był pewien, jak się nazywa. Urwał połę koszuli i zawiązał nią nogę, i pomimo piekielnego bólu kuśtykał w stronę rzeki dzielącej obszar administracyjny High Ridge od najbliższego miasta. Wiedział, że w dzień zacznie się obława, o ile już nie ruszyła. Żeby się nie dać złapać, najlepiej będzie popłynąć w dół rzeki, aż uzyska pewność, że psy zgubiły trop. I dopiero wtedy będzie mógł odpocząć i zebrać siły.

Postępował zgodnie z własnym planem i to go o mało nie zabiło. Szukanie rzeki zajęło mu prawie całą noc. Kiedy już tam dotarł, woda okazała się lodowato zimna, a prąd szybszy, niż się tego spodziewał. Pędami dzikiej winorośli, które odpiłował nożem naczelnika, przywiązał się do znalezionej na brzegu kłody. Następnie odepchnął się na środek szerokie­go rozlewiska i rozpoczął swą długą podróż do wolności.

Później - nie potrafiłby powiedzieć, ile czasu minęło - wyrzuciło go na brzeg jak rozbitka. Kłoda rozleciała się na kawałki, zgubił buty, a mundur Jima Cooney'a nasiąkł wodą i zamienił się w łachman. W chwili przytomności, kiedy przywiązywał się do kłody, umocował kaburę z rewolwerem do wystającej wysoko nad wodę gałęzi, i tylko broń pozostała nietknięta.

Centymetr po centymetrze doczołgał się do osłoniętego krzewami brzegu rzeki. Dygoczący i na wpół żywy wydrapał palcami dziurę w chropowatym mule, okrywając się wszyst­kim, czym się dało, włącznie z gałęziami i igłami sosny, dopóki nie zemdlał z wysiłku.

Obudziły go własne jęki, a nieco później gdzieś w pobliżu usłyszał ludzkie głosy. Znieruchomiał i czekał. Był przekona­ny, że to obława i że go złapią. Na szczęście okazało się, że to farmerzy pracujący na drugim brzegu łagodnego wzniesienia ciągnącego się wzdłuż rzeki.

Dnia przybywało, słońce grzało, a on wsłuchiwał się w dźwięki maszyn rolniczych i sporadyczne pokrzykiwania. Kiedy upał stał się nieznośny, odważył się zrzucić z siebie prowizoryczne okrycie, a ponieważ żar nie ustępował, bliska obecność zimnej wody zamieniła się w torturę.

Kiedy farmerzy wreszcie poszli do domów, a słońce zaszło, podczołgał się do rzeki. Mył się i pił. Nadzieja na odzyskanie sił okazała się równie złudna, jak kilometry, które zamierzał przebyć. Rana w nodze nie przestawała boleć, a miejsce wokół niej spuchło i piekło.

Z konieczności musiał znaleźć lepszy nocleg. Opuszczona stodoła nieopodal wzgórza dała mu schronienie aż do świtu jego drugiego poranka wolności. Potem, opierając się całym ciężarem na kiju, który mu posłużył za laskę, dotarł do lasu na tyłach stodoły. Jego pierwszym pokarmem od chwili ucieczki była garstka uzbieranych między skałami orzeszków, których żołądek nie był w stanie strawić.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin