Graham Heather - Inne imie milosci.rtf

(465 KB) Pobierz

 

Heather Graham Pozzessere

 

Inne imię miłości

 

tłumaczyła Maria Zaleska

 


Rozdział 1

 

Tył rozpędzonego samochodu podskoczył i zarzucił jak szalony. Brad próbował zapanować nad szewroletem, zaciskając wargi. Gdyby wyrzuciło go poza dwupasmową drogę, wylądowałby w okolicznych bagnach, w „bezkresnym morzu traw”, rozparzonym i podmokłym – istnym piekle na ziemi, zapomnianym przez Boga. Podążał na zachód aleją Krokodyli – szosą mającą po obu swoich stronach do zaoferowania znużonym podróżnym jedynie ciągnące się kilometrami błota porośnięte trawą, rozdzierający ciszę krzyk ptaka oraz złowrogie łypnięcia niezliczonych gadów.

Nie było tu nigdzie ani budek telefonicznych, ani barów szybkiej obsługi, ani stacji benzynowych. Nic, tylko bezkresne mokradła Everglades.

Brad nienawidził mokradeł. Nie miało to teraz jednak najmniejszego znaczenia.

Udało mu się w końcu zapanować nad samochodem. Zerknął szybko do lusterka – Michaelson był wciąż z tyłu. Spostrzegł, że spod maski starego szewroleta wydobywają się kłęby pary. Ze też, do cholery, nie mógł ukraść jakiegoś lepszego wozu. Teraz, na tym kompletnym pustkowiu, przyszło mu uciekać zdezelowanym gratem, który w każdej chwili gotów był się rozkraczyć.

Pot zrosił mu czoło. Wiedział, że bez samochodu nie ma żadnych szans. Michaelson dopadłby go w mgnieniu oka i zastrzelił jak kaczkę.

W silniku coś strzeliło i spod maski wydobył się ponownie ogromny kłąb pary, przesłaniając widok na drogę. Brad wytężył wzrok – wydawało mu się, że zobaczył w oddali, po lewej stronie, błotnistą drogę wiodącą na południe. Zerknął znowu w lusterko i stwierdził, że Michaelson jest tuż za nim.

Niespodziewanie skręcił gwałtownym zrywem w lewo. Koła zaczęły buksować, a samochód zareagował wyciem na ten raptowny manewr. Przedzierał się dalej przez coś, co trudno było nazwać drogą. Szorstkie trawy siekły o karoserię i szyby, a bzykania owadów nie było w stanie zagłuszyć nawet rzężenie przegrzanego silnika.

Nagle auto ugrzęzło w błocie. Brad zaczął szarpać z całej siły kierownicą, dociskając rozpaczliwie pedał gazu do deski w nadziei, że uda mu się wprowadzić pojazd w ruch. Koła kręciły się w miejscu, a szewrolet ani drgnął.

Wyskoczył z samochodu. Czarne błocko przelało mu się przez buty, mocząc wełniane skarpety, a następnie nogawki, aż po łydki.

Zamarł na moment i zaczął nasłuchiwać.

Usłyszał wyraźnie zbliżający się samochód Michaelsona, odbezpieczanie broni, a następnie wystrzał. Tuż koło ucha przeleciała mu ze świstem kula. Za chwilę jeszcze jedna, lądując z pluskiem w błocie – Brad poczuł nieomal jej muśnięcie.

Zaczął uciekać. Niech to szlag trafi! Jego broń pozostała w miejscu noclegu, razem z ciałem Taggarta. Ścigało go trzech facetów z gotową do wystrzału bronią, a on nie miał przy sobie nawet pilniczka do paznokci.

Czyżby miał skończyć tak idiotycznie – w trakcie ucieczki, bez możliwości stawienia jakiegokolwiek oporu, w obrzydliwym, rojącym się od insektów, ponurym, zgniłym trzęsawisku?

Szedł z trudem dalej, grzęznąc w błocie. Nie zdążył ujść więcej niż dwadzieścia kroków, gdy zgubił oba buty. Starał się biec, ale była to śmiertelna męka. Tak naprawdę to zupełnie nie miał gdzie uciekać – wszędzie dookoła były zarośnięte szuwarami bagna, w których roiło się od grzechotników, węży koralowych, krokodyli oraz moskitów.

Kolejna kula przeleciała ze świstem tuż koło jego głowy. Poczuł na policzku podmuch powietrza.

Zaczęło do niego powoli docierać, że zbliża się noc. Owady bzyczały coraz głośniej; na niebie, nad horyzontem, zapłonęła krwistoczerwona łuna. Spojrzał za siebie, by skontrolować sytuację. Jak okiem sięgnąć widać było tylko morze traw – wysokich, ostrych jak szpilki, strzelistych traw, których ukłucia czuł na dłoniach i policzkach. Indianie nazywają trafnie tę zarośniętą szuwarami okolicę Bagnistą Krainą.

Brad usłyszał znowu śmiercionośny świst. Oddychał ciężko, czując przy tym ostry ból, jakby go dźgano nożem. Płuca mu omal nie pękły, ręce miał pocięte do krwi, ale brnął dzielnie dalej. Raptem zapadł się – i wylądował w bagnie. Kopał nogami z całych sił, wywijał ramionami jak wiatrak, pryskając dookoła błotem, aż w końcu z trudem wyszedł z powrotem na brzeg. Odwrócił się na plecy, ledwo dysząc. Leżał otoczony zewsząd szuwarami. Był ciekaw, czy wciąż go ścigają.

– Myślisz, żeśmy go trafili? – doszedł go z oddali cichy głos. Zdaje się, że to był Suarez – najbardziej żądny krwi z nich wszystkich.

Ktoś zachichotał.

– Nieważne. Jeśli spudłowaliśmy, robotę dokończy za nas Stary Dziadek Krokodyl.

– Cicho bądź. Musimy spróbować wpakować mu kulę prosto w łeb, a nie liczyć na krokodyla – wycedził lodowatym tonem Michaelson, który miał zawsze kamienną twarz i nigdy się nie śmiał.

Zachodzące słońce pokryło karmazynowym całunem rozciągające się wokół moczary. Brad, tłumiąc jęk, dźwignął się z ziemi resztkami sił i zaczął znowu uciekać, ciężko dysząc. Miał uczucie, że przy każdym wdechu płuca wypełniają mu się czerwonym wilgotnym powietrzem. Wszystko wokół było czerwone: szuwary, a nawet czapla, która przycupnęła samotnie na leżącym w oddali drzewie.

Znowu rozległ się strzał.

Brad poczuł ostry przeszywający ból w skroni. Dotknął odruchowo głowy. Jego palce były całe we krwi – równie czerwonej jak otaczający go świat.

Biegł dalej, zataczając się. Miał wrażenie, że owady bzyczą coraz głośniej. Nie słyszał już żadnych głosów ani śmiechu. Spojrzał w górę – słońce już prawie zaszło. Zaczęło się ochładzać i pojawił się lekki wiaterek.

Przeszył go zimny dreszcz.

Gdy zapadnie noc, zrobi się ciemno jak w grobie. Węże, gady, ptaki i dzikie orchidee spowije hebanowa, nieprzenikniona czerń.

Na razie na horyzoncie rozwieszały się wciąż pasma różu, złota i ognistej czerwieni. Brad nie był jednak w stanie ich dojrzeć. Zrobiło mu się bowiem ciemno przed oczami, a dźwięki docierały do niego jak przez mgłę. Czuł, że powoli zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. Zdawał sobie sprawę, że jeśli przewróci się tu gdzieś nieprzytomny, może nie przeżyć nocy. Prawdopodobnie utonie w bagnie albo padnie łupem okrutnych drapieżników czy też krwiożerczych pijawek, od których roiło się na grzęzawisku.

Za wszelką cenę próbował utrzymać się na nogach. Nie miał jednak siły brnąć dalej. Zatrzymał się, zataczając się w miejscu. Świat wirował mu przed oczami.

Znowu dotarło do niego potworne bzyczenie. Te cholerne owady. W życiu jeszcze nie widział ani nie słyszał tylu insektów naraz. Kłębiły się ich całe chmary.

Nagle upadł. Ostatkiem świadomości poczuł jakby delikatne muśnięcie fali, po czym zapadł się w kompletną ciemność.

 

Wendy krzyknęła z przerażenia. Wyłączyła motor i przez kilka sekund wpatrywała się w niego, osłupiała, zanim podpłynęła łódką bliżej.

To coś wyglądało jak jakiś potwór z Czarnej Laguny – było jedną wielką bryłą błota. Wyrosło przed nią niczym zjawa.

Wendy przyzwyczajona była do widoku krokodyli i węży oraz różnych innych oślizgłych istot. Ale jeszcze nigdy w życiu nie spotkała w Everglades czegoś takiego.

Po chwili już wiedziała, że jest to wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna. Nawet potężny, stwierdziła, gdy, stękając, usiłowała wciągnąć go do łódki. W końcu jej się udało, ale się przy tym namęczyła. Gdy odsapnęła po wysiłku, starała się ocenić, w jakim stanie jest nieznajomy. Sprawdziła tętno – na szczęście mężczyzna jeszcze żył.

Zamoczyła rękę w wodzie i zaczęła obmywać mu twarz z błota. Spostrzegła na skroni ranę – mała bruzda wciąż krwawiła. Co mu się mogło stać? Może się potknął i uderzył o coś? Pokiwała z politowaniem głową i uśmiechnęła się lekceważąco. Zwykły mieszczuch. Widać to po nim z daleka. Pod warstwą błota dostrzegła modnie skrojony trzyczęściowy garnitur, jedwabny krawat i bawełnianą koszulę. Mężczyzna nie miał butów – zgubił je zapewne wlocie. Westchnęła i znowu pokiwała głową. Kiedy tacy ludzie zrozumieją w końcu, że z bagnem nie ma żartów? No i co teraz z nim począć?

Przysiadła na piętach, bijąc się z myślami. Mężczyzna nie był zbyt ciężko ranny, tak że nie musiała z nim jechać do szpitala. Nie miała pojęcia, skąd pochodzi, więc nie mogła go odwieźć do domu. Gdyby zostawiła go tu, na bagnach, oznaczałoby to dla niego niechybną śmierć.

Westchnęła znowu. Nawet jeśli ranny wymagał hospitalizacji, to i tak musiała go najpierw zabrać do domu, żeby zadzwonić do Fort Lauderdale po karetkę albo jakikolwiek inny pojazd. Jej samochód był od kilku dni w warsztacie.

– Szanowny panie, czy zechce pan udać się ze mną do domu na obiad? – mruknęła pod nosem, po czym zaśmiała się niewesoło. Od dawna nie zapraszała mężczyzny na obiad. Z wyjątkiem Leifa, ale to zupełnie co innego.

Zapuściła silnik i ruszyła w głąb bagnistego lądu. Zapaliła lampę, gdyż zaczęło się ściemniać, a na moczarach noc zapadała bardzo szybko.

Po około trzech kilometrach dotarła do celu. Zgasiła silnik i przycumowała łódkę do pomostu. Spojrzała na bezwładne ciało i zaczęła zastanawiać się, jak sobie poradzi. Niepokoiło ją, że mężczyzna jest wciąż nieprzytomny.

Może doznał wstrząsu mózgu? Najpierw powinna go była umyć, a potem dokonać szczegółowych oględzin.

Zostawiła go na chwilę samego i poszła do domu po nosze. Wiedziała, że nie poradzi sobie inaczej sama z takim ciężarem.

Dom był niezbyt duży, ale zupełnie wystarczał na jej potrzeby. Wendy czuła się w nim świetnie. Miała generator prądu elektrycznego oraz własny system oczyszczania wody. Część mieszkalną stanowiły dwie sypialnie, salon oraz duża kuchnia z jadalnią – wszystko urządzone stylowymi meblami. W oknach wisiały brunatne bawełniane zmyślnie udrapowane zasłony. Aż trudno sobie wyobrazić, że najbliżsi sąsiedzi mieszkali ponad trzydzieści kilometrów stąd.

Wyciągnęła spod łóżka w gościnnej sypialni nosze i pospieszyła z powrotem do łódki. Nieprzytomny mężczyzna był ciężki jak kłoda, a więc nieźle się musiała nagimnastykować, ale w końcu udało jej się wciągnąć go na nosze. Spociła się przy tym jak mysz.

Postanowiła go rozebrać aż do slipów, bo choć mieszkała na terenach bagnistych, starała się nie wnosić do domu błota. Co by było, gdyby ranny ocknął się nagle w momencie, gdy go będzie rozbierała? Wzruszyła ramionami – powinien być jej tylko wdzięczny. Gdyby nie ona, pewnie by już nie żył.

Zdjęła bez trudu skarpetki. Z marynarką nie poszło jej już tak łatwo. Musiała go przy tym dźwignąć w górę, ale nie dała rady. Tylko się zasapała. Doszła do wniosku, że zabłocone ubranie i tak się do niczego nie nadaje, więc postanowiła je rozciąć. Popędziła do domu po nożyczki. Nabrała jeszcze kubeł wody, wzięła mydło i ścierkę. Zupełnie nie myślała o tym, że zajmuje się z takim oddaniem kompletnie obcym człowiekiem.

Gdy znalazła się znowu przy rannym szybkimi ruchami rozcięła jego ubranie. Uwolniła go z marynarki, kamizelki, krawata i koszuli. Zmyła delikatnie błoto z twarzy i ramion, po czym przyjrzała mu się z uwagą. Poczuła się trochę nieswojo.

Myślała, że ma ciemniejszą karnację, ale to zaschnięte błoto nadało skórze intensywniejszy kolor. Miał miodowozłote włosy z gdzieniegdzie jaśniejszymi pasemkami i twarz o wyrazistych rysach. Nos był długi i prosty, brwi pięknie zarysowane, kości policzkowe wydatne. Można było śmiało powiedzieć, że to przystojny mężczyzna. Wendy zastanawiała się, w jakim wieku jest nieznajomy. Oceniła go na jakieś trzydzieści, góra czterdzieści lat.

Nie była w stanie go udźwignąć, gdyż był mocno zbudowany i silnie umięśniony. Zdaje się, że sporo czasu spędzał w siłowni. I na słońcu, sądząc po opalonej skórze. Wyglądał naprawdę całkiem nieźle.

Wendy wzdrygnęła się, zaskoczona, że była w stanie myśleć w ten sposób o obcym mężczyźnie.

Przeszukała kieszenie marynarki, ale znalazła w nich jedynie miętową gumę do żucia. Chciała zajrzeć do kieszeni spodni. Sklejone były wyschniętym błotem. Poluzowała pasek i próbowała zdjąć mu spodnie. Mocowała się z nimi przez chwilę, aż nagle puściły, tak że upadła do tyłu. Okazało się, że ściągnęła nie tylko spodnie.

Mężczyzna westchnął. Leżał na noszach goły, jak go Pan Bóg stworzył.

Wendy spłonęła rumieńcem. Zamarła, gdyż mężczyzna poruszył się i cicho jęknął.

Miała jak najlepsze intencje, próbowała jedynie udzielić pomocy rannemu; umyła go i uwolniła z zabłoconego ubrania. Zupełnie niechcący rozebrała nieznajomego do naga. Gdyby się teraz nagle ocknął, zupełnie nie wiedziałaby, jak wybrnąć z tej sytuacji.

– Cholera! – zaklęła pod nosem i zerwała się na równe nogi. Powinna nakryć obcego prześcieradłem, zanim oprzytomnieje. Chciała wyminąć go, nie patrząc, ale uległa pokusie i zerknęła na nagie ciało.

Naprawdę był wspaniale zbudowany. Dobrze umięśniony, wysportowany, smukły, szeroki w barach, szczupły w talii, wąski w biodrach i długonogi. Miał mocno owłosiony tors – złotorude włosy porastające klatkę piersiową zwężały się na wysokości talii, poniżej zaś wiły się bujnie wokół przyrodzenia.

Wendy, osobie raczej powściągliwej, serce waliło jak młotem. Wzdrygnęła się na myśl, jak dawno nie widziała nagiego mężczyzny. Pomimo wszystko nie powinna się była przyglądać w ten sposób obcemu człowiekowi. Ostatnio w ogóle nie myślała o seksie, a teraz, na widok nieznajomego zaczynały jej chodzić po głowie różne sprośne myśli.

Zakręciły jej się łzy w oczach. Uprzytomniła sobie, że nie płakała już od niepamiętnych czasów. Nie był to jednak odpowiedni moment, by się rozczulać. Powinna się wziąć w garść i pójść do domu po prześcieradło.

– Do diabła... – Mężczyzna się ocknął. Zamrugał i usiłował się podnieść z noszy. Obrzucił wzrokiem swoje nagie ciało, po czym spojrzał w górę, na Wendy. Miał przedziwne, miodowe oczy, dokładnie w tym samym odcieniu co włosy. Malował się w nich gniew oraz strach. Wendy cofnęła się o krok, też trochę przestraszona. Przełknęła z trudem ślinę. Przez moment pożałowała, że nie zostawiła obcego na bagnach.

– Do diabła, kim ty jesteś? – spytał niskim, ochrypłym – głosem, który zrobił na niej duże wrażenie. Aż się w niej gotowało od emocji.

– Jestem Wendy Hawk. A kim ty jesteś? – Mężczyzna gapił się na nią, milcząc, więc dodała nerwowo: – Ja tu mieszkam. Natknęłam się na ciebie na bagnach i udzieliłam ci pomocy.

Na twarzy nieznajomego pojawił się delikatny uśmiech. Gdy się uśmiechał, był jeszcze przystojniejszy.

– W ramach udzielania pomocy rozebrałaś mnie do naga, tak? – spytał wyraźnie rozbawiony.

Wendy zaczerwieniła się.

– Wcale nie miałam takiego zamiaru, ale... – Urwała speszona.

– Ale ubranie samo ze mnie spadło – dokończył z wystudiowaną uprzejmością.

– Oczywiście, że nie. Byłeś cały utytłany w błocie. Chciałam zdjąć z ciebie te brudy i niechcący ściągnęłam wszystko... Zamierzałam właśnie iść po prześcieradło, żeby cię przykryć, a potem wciągnąć do mieszkania, ale... jak widać... – Urwała znowu, by złapać oddech.

Mężczyzna nagle wstał. Co innego było przyglądać mu się, gdy leżał nieprzytomny, a co innego, gdy stał, pochylając się nad nią, z miną: patrzcie, oto ja!

– ... jak widać możesz poruszać się o własnych siłach – dokończyła. – Przestań! Czy ty naprawdę nie masz za grosz wstydu? Idę po prześcieradło...

– Przepraszam – rzucił przymilnie. Wendy zorientowała się, że jego uśmiech jest co najmniej dwuznaczny i wcale nie ma w nim skruchy. – Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że już się dosyć napatrzyłaś.

– Poczekaj – warknęła i pobiegła do domu. Przekopała w pośpiechu bieliźniarkę, wyrzucając przy tym połowę jej – zawartości na podłogę, aż w końcu znalazła prześcieradło. Nieznajomy zamotał je sobie wokół pasa.

– To dziwne, ocknąć się gdzieś na mokradłach rozebranym do naga – stwierdził. Głos miał niski i bardzo zmysłowy.

Wendy przeszedł lekki dreszcz.

– Wybacz, ale chciałam ci tylko pomóc.

– Wiem – zaśmiał się i poprawił prześcieradło. – Ciekaw jestem tylko, jak byś się czuła, gdyby tobie przydarzyło się coś takiego.

– Co za bzdury – żachnęła się. – Mnie by się nigdy nie przydarzyło coś tak idiotycznego. Zbyt dobrze znam mokradła. A ty zapuściłeś się w głąb moczar, grzęznąc po pas w błocie. Powinieneś być mi wdzięczny, że uratowałam ci życie.

– Oczywiście jestem ci ogromnie wdzięczny – powiedział ciepło, po czym wskazał drzwi wejściowe za jej plecami. – Czy naprawdę zamierzałaś zaprosić mnie do środka?

Wendy zawahała się. Miała pewne obiekcje. Nie ufała mu. Był silny, dobrze zbudowany i miał nad nią przewagę fizyczną – to było oczywiste. Poza tym był jakiś spięty. Nawet gdy się uśmiechał, nie tracił czujności, bacznie obserwując wszystko wokół.

– Hej! Przecież to nie ja ciebie rozebrałem do rosołu – zagadnął, jakby umiał czytać w myślach.

Wendy nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi i weszła do domu, ale mężczyzna nie poszedł w jej ślady – jego uwagę przykuło bowiem pocięte w strzępy ubranie. Spojrzał na nią zdumiony.

– Rozebrałbym się sam na twoje życzenie, gdybym tylko wiedział, jak bardzo ci na tym zależy – skomentował.

– Martwiłam się o twoje życie! – prychnęła.

Nieznajomy skinął głową i wszedł do środka, przytrzymując rękoma prześcieradło.

– Dziękuję.

Rozejrzał się uważnie dookoła. W domu panował przyjemny chłód, dzięki klimatyzacji. Nic nie umknęło jego uwagi. Prześlizgnął się wzrokiem po dywanie, bujanym fotelu, wygodnej, dużej kanapie i stoliku z wiśniowego drewna, aż w końcu spojrzał na Wendy, kompletnie zdezorientowany, co sprawiło jej nie ukrywaną przyjemność.

– Gdzie my właściwie jesteśmy?

– W Everglades – odparła słodko.

– Ale konkretnie gdzie?

– Na wschód od Naples, północny wschód od Miami i dokładnie na zachód od Lauderdale.

Nieznajomy zmarszczył brwi.

– A więc dokładnie w samym środku mokradeł Florydy. I ty tutaj mieszkasz?!

– Zgadza się. – Wendy uśmiechnęła się uroczo i poszła do kuchni, gdyż miała nieodpartą ochotę na kieliszek wina. Miała też nadzieję, że wytrąci tym jeszcze bardziej z równowagi niespodziewanego gościa.

Wyjęła z lodówki butelkę rieslinga rocznik 1972 i sięgnęła do szuflady po korkociąg. Nagle, tuż za nią, rozległ się głos:

– Pozwól, że ja to zrobię.

Zaskoczył ją tak, że bez słowa podała mu korkociąg. Przysunął się bliżej. Wendy odczuła miłe ciepło. Oparła się o blat.

– Do tej pory mi się nie przedstawiłeś.

– Nazywam się Bill. Bill Smith.

– Wiedziała, że kłamie. Zastanawiała się tylko, dlaczego. Fałszywych nazwisk używają zazwyczaj przestępcy, ale on nie wyglądał na zbrodniarza. Z drugiej strony, wszystko jest możliwe. W końcu znalazła go nieprzytomnego na bagnach w dość podejrzanych okolicznościach.

– Co robiłeś na grzęzawisku?

Korek wystrzelił z hukiem. Wendy sięgnęła po kieliszki – zadzwoniły cicho, bo trzęsły jej się ręce. Przybysz nalał wina i wzniósł kieliszek.

– Na zdrowie. Zgubiłem się. Brnąłem w bagnie rzeczywiście jak idiota, bo kompletnie nie znam tej okolicy.

Wendy postanowiła wyciągnąć z niego całą prawdę. Uniosła kieliszek, patrząc mu prosto w oczy.

– Bagno to raczej dziwne miejsce na spacery.

– Zepsuł mi się samochód. – Wziął butelkę i zaczął studiować nalepkę. Po chwili dodał miękko: – Jestem ci niezmiernie wdzięczny, że mi pomogłaś. Dziękuję.

Wendy skinęła głową, niezbyt przekonana.

– Trzeba coś zrobić z twoją raną na głowie.

– Jaką raną? – Zmarszczył brwi, po czym dotknął prawej skroni. – Aha, tutaj.

– Zdaje się, że trzeba będzie założyć kilka szwów.

– Nie, nie ma sensu. Samo się zagoi. Nic mi nie będzie.

– Przemyć ci ranę? – zaproponowała.

– Będę ci bardzo wdzięczny. – Znowu dotknął zranionego miejsca, po czym przeczesał palcami włosy. – Wciąż jeszcze mam wszędzie pełno błota.

– Możesz wziąć prysznic, jeśli chcesz.

– Chętnie.

– Łazienka jest w korytarzu. Drugie drzwi po lewej stronie. Bardzo proszę, nie krępuj się.

– Dziękuję – odstawił nie dopity kieliszek i wyszedł z kuchni. Po chwili w korytarzu trzasnęły drzwi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin