Konopnicka Maria - Onufer.pdf

(273 KB) Pobierz
1049295714.001.png
ONUFER
Maria Konopnicka
1.
Już miałam wychodzić, kiedy Jan Zaparty, młodszy strażnik z pierwszego piętra, wpadł do
kancelarii.
- Proszę wielmożnego - zawołał zdyszany, robiąc "front" u proga. - Pod piątym rewolucja!
Osmólec tak tłucze Onufra, że go oderwać nie można.
- Co to nie można! - krzyknął pan nadzorca zrywając się z fotela. - Ruszaj po Jakuba, ciemięgo,
kiedy sam rady dać nie umiesz, i przyprowadzić mi tu ich obu! Natychmiast! Słyszał?
- Słyszał! - odrzekł wyprostowany w kij strażnik i zniknął za progiem.
"Wielmożny" stał jeszcze chwilę twarzą ku drzwiom zwrócony, ze obiegniętymi brwiami na
pięknym, białym czole. Oczy mu się paliły, krew podeszła do skroni, w całej postaci znać było
gniewne wzburzenie. Po chwili wszakże opanował się, odsapnął, a rzuciwszy przez zęby: "cymbał",
siadł i zaczął gładzić pulchną, błyszczącą pierścieniami ręką sinawy, gładko wygolony podbródek,
przegarniając bujne faworyty na prawą i na lewą stronę. Mitygował się, ale znać było, że mu to
przychodzi z trudnością. Nie lubił, aby sprawy podobne wybuchały wobec trzecich osób, rzucił mi
też z fotela swego kilka szybkich, ukośnych, dosyć cierpkich spojrzeń.
Tymczasem w korytarzu rozległ się odgłos ciężkich kroków, a do kancelarii wszedł starszy
strażnik Jakub, inaczej świętym Piotrem dla kluczów, którymi zwykle brząkał, zwany, popychając
przed sobą drobnego, jak kogut nastroszonego więźnia z suchą, czarniawą twarzą i zuchwałymi
oczyma, po których przelatywały złote i czerwone ognie. Dość było spojrzeć na niego, aby poznać, że
gorący jest jeszcze od bójki, z której go wyrwano. Pięści miał zaciśnięte, na czole żyły jak postronki,
kolana pod nim drżały, nozdrzami prychał, a ostre, rzadkie zęby błyskały mu spomiędzy warg jak u
brytana.
Za Jakubem wszedł olbrzymi chłop w siwym, więziennym, szeroko na piersiach rozerwanym
kubraku, z wielkim, głęboko między ramiona wciśniętym łbem golonym. Twarz miał dużą, ospowatą,
mocno obrzękłą, a cala jego wielka, ciężka, skurczona w sobie postać przypominała wołu,
ogłuszonego uderzeniem obucha.
Gdy wszedł, owinięte szmatami nogi zgiął w kolanach, łokcie w tył za siebie wysunął, a
trzymając w obu rękach na obnażonej, rudo zarosłej piersi swoją aresztancką czapkę bez daszka,
oczy w podłogę wbił i zaczął trząść wielką, wciśniętą w kadłub głową.
Chłop był młody, trzydziestu lat może nie miał, ale zniszczony był strasznie. Żarło go coś
widocznie i krew z niego ssało. A nie było to owo powolne, charakterystyczne wyniszczenie, jakiemu
podlegają dawni więźniowie i recydywiści, ale jakaś nagła i niepowstrzymana ruina, od której
pomimo ogromnej budowy swojej tak zetlał, że zdawało się, iż potrącony palcem padnie o ziemię i w
proch się rozsypie. Twarz jego nie była ani bezmyślnie tępa, ani też ponura, ale leżała na niej jakaś
niezgłębiona troska i wielki, wielki, niezwyciężony strach; a lubo obrzękła od razów, jakie jej
świeżo Osmólec zadał, znać było, że wyrazu swego nie zmieniła, go miała przedtem i mieć będzie
potem, zawsze, zawsze. Zaciętości niedawnej bójki ani śladu. Parę razy, owszem, spojrzał olbrzym
na Osmólca tak, jakby mu był wdzięczny za to, że go przed sobą widzi. Była to szczególna postać,
która mnie zaciekawiła mocno.
Konwój zamykał Zaparty, a okrągłe, silnie wytrzeszczone oczy jego świadczyły o natężeniu
mózgownicy ku spełnianiu rozkazów "wielmożnego".
- Osmólec - rzekł pan nadzorca silnym swoim, dźwięcznie wibrującym głosem. - Ty co znów?
Doigrać się chcesz?
Mały, czarniawy więzień wystąpił ku środkowi i odrzekł śmiało:
- A nic, proszę wielmożnego...
Już po tym jednym ruchu i po tonie mowy poznałam, że to recydywista, stary, szczwany ćwik.
"Wielmożny" patrzył też na niego z pobłażaniem jakie tu tylko dawnych i dobrze znanych
aresztantów udziałem bywa.
- Jak to nic? Co tam za rewolucję pod numerem robisz?
- Ja ta nijakiej rewolucji nie robię, tylko mi poszło o spanie. Spać każdy musi.
Przygasł już w sobie, ale mówił jeszcze ostrym, świszczącym głosem człowieka zmęczonego
bójką. Czuł też widać, że słuszność przy nim, bo patrzył bystro, wprost w twarz "wielmożnego".
"Wielmożny" zmarszczył czoło i zwróciwszy się do strażnika zapytał ostro:
- Zaparty! A co tam znów za nieporządki w spaniu?
Wyprostowany strażnik głębiej jeszcze brzuch wciągnął w siebie, szerokie piersi wystawił, but
do buta przystosował, przełknął ślinę i szybko mrugając wytrzeszczonymi oczami rzekł:
- Nie pokazało się tam żadnego nieporządku, wielmożny panie!
- Nie pokazało! - powtórzył po nim zuchwale Osmólec, przekrzywiając głowę i mrużąc lewe oko.
- A skąd to pan strażnik wie, że się nie pokazało?
- Jezu! Jezu! - jęknął nagle po dwakroć Onufer i podniósł wzrok błędny przed siebie.
Nikt wszakże nie zważał na to, a Osmólec tak mówił dalej:
- Niech no by pan strażnik choć jedną noc nocował na mojej pryczy, toby mu się zara pokazało!
Na twarzy olbrzymiego Onufra wybiła wielka męka. Głowa jego trzęsła się coraz silniej.
Osmólec całkiem się tymczasem do Zapartego zwrócił.
- A ja panu strażnikowi powiem, że kiedy tutaj siedzę, to jestem kazienny hareśtant i wygodę
swoją muszę mieć, bo tu na mnie wszystko z kaźny idzie! I jadło, i mundur, i spanie, i wszystko z
kaźny na mnie idzie! Wie pan strażnik?
Mówił to zwrócony twarzą do strażnika, ale oczyma zuchwale ku "wielmożnemu" błyskał. Tę
taktykę stawiania zarzutów przez elewację znałam doskonale. Używali jej zazwyczaj doświadczeni
więźniowie, i to z powodzeniem. Jakub, stary strażnik, znał ją widać równie dobrze, gdyż obojętnie
patrzył w okno, niuchając ukradkiem tabakę, ale Zapartemu złość po twarzy kipiątkiem szła. Nie
patrzył on wszakże na Osmólca, tylko jak w tuza oczy w "wielmożnego" wlepił, przekazując mu niby
to wszystko, co od Osmólca usłyszał.
"Wielmożny", głęboko zasunięty w fotel, brwi miał lekko zbiegnięto i palcami podług zwyczaju
po siole bębnił; piękne jego oczy podnosiły się przy tym i spuszczały długim, powłóczystym
spojrzeniem. Zdawać się mogło, iż wywodów Osmólca przez roztargnienie tylko słucha, a myśl ma
zajęta innymi, stokroć ważniejszymi sprawami.
I ta kancelaryjna taktyka obcą mi nic była. Wyznać nawet muszę, że przynosiła ona pewne, dość
znaczne korzyści, a mianowicie: pozwalała wyświetlić się sprawie bez nakładu osobistego badania
pomiędzy możliwymi zarzutami, możliwość zaś taką zawsze przewidywać należało, a władza
stawiała mur ochronny, niejednokrotnie dla powagi tejże władzy konieczny; wreszcie
bagatelizowała, że tak powiem, sprawę sama w oczach osób trzecich, wypadkowymi i
niepożądanymi świadkami jej będących.
Najkomiczniejszym było to, że każdy z aktorów tego przedstawienia znał doskonale role
wszystkich innych i że pomimo to sztuka ta odgrywała się z całą powagą należną wielkiemu
zielonemu stołowa urzędowo żółtym ścianom, zapylonym stosom papierów oraz innym akcesoriom
biurowym.
- A po drugie - mówił dalej Osmólec - człowiek trzeci raz już tu, Chwalić Boga siedzi, to wie, co
do czego jest przynależące. Co złodziejstwo to złodziejstwo, a co zbójnictwo to zbójnictwo! W
jednym msza polityka, a w drugim msza polityka. Kuzdy ma swój hunor! I pan strażnik ma swój
hunor, i wielmożny nadzorca ma swój hunor i ja mam swój hunor. Kiedym ukradł, tom ukradł, to
swoja rzecz, to mi nie pierwsze! A z takim zbójem świętokrzyskim graniczyć mi nie potrza! Pan
strażnik dobrze wtedy na trzeci bok się wywróci, kiedy Onufer jak zapomniały po nocach się ciska,
żeby jego choroba utłukła! Onegdaj a to świecę szewcom od łojenia porwał i jak gromnicę przy
pryczy palił. Jeszcze kiedy całe posiedzenie het precz z dymem puści!
Zmarszczył się "wielmożny", głowę uniósł nieco i spod brwi nasuniętych gniewnie na Zapartego
spojrzał. Strażnik stał wyprostowany i również w twarz "wielmożnego" patrzył. Co do starego
Jakuba, ten z wielką uwagą obserwował szmat pajęczyny wiszącej nad piecem i dwa palce w
tabakierce trzymał. Była to sytuacja nieocenionego komizmu pełna.
- A dziś - mówił Osmólec obtarłszy usta wierzchem ręki - to tak jęczał bez caluśką noc, jakby
jego kto rżnął! Niestrzymane rzeczy! Człowiek, jak się układzie, toby i spał. bo ma ze wszystkim
czyste sumienie: a taki duszegub i dysperak to i sam nie śpi i drugiemu nie da!
Ino światło zgaśnie, zara stęka, że coś przed nim stoi. A ja co temu winien, że co przed nim stoi?
Ja za nim pałki nie nosił! Człowiek, chwalić Boga, swój wyrok ma i za swój siedzi, a do inszych to
mu ta nic! Żeby ja miał nad każdym zbójnikiem stękać, tobym się dawno rozpukł!
- Jezu! O Jezu! - głucho znów jęknął Onufer, ale nikt nie zważał na to. Osmólec zaś tak rzecz
swoją kończył:
- A pan strażnik kiedy taki mądry, to niech. Onufra na osóbek wytransportuje, to pod numerem
nijakiej rewolucji nie będzie! Bo tam same porządne ludzie siedzą i już! Wie pan strażnik?
Nastawił się i aż w biodrach przysiadł. Przechodziło to widać miarę zwykłej bezczelności, bo
stary Jakub splunął w bok i z szelestem ślinę butem zatarł.
- No, no! - zawołał marszcząc czoło pan nadzorca. - Nie bądź taki rezolutny! To ty nie wiesz, że
za bijatyki ciemna? Jeśli ci się krzywda dzieje, to masz kancelarię! Masz mnie! A samemu sobie
sprawiedliwości robić tu nie wolno!
Osmólec rzucił spode łba na "wielmożnego" szybkie, zadziwione spojrzenie. Tego tonu nie
spodziewał się widać. Nie brał widocznie w rachubę mojej obecności. Po twarzy jego przemknęło
najpierw zaniepokojenie, a potem szybka decyzja. Podszedł do fotela i uścisnął "wielmożnego" za
kolana.
- A cóż to wielmożny pan - mówił wzruszonym głosem - mało się nad nami naturbuje, namęczy,
żebym ja za lada głupością do kancelarii latał i wielmożnego pana fatygował? A czy mi to
wielmożnego pana zdrowie niemiłe albo co? A toby mnie Pan Bóg za to ciężko skarał! Toć
wielmożny pan nade mną ojciec i opiekun najkochańszy! Żeby nie wielmożny pan, toby ja był ze
wszystkim sierota!...
Tu nos w palce wytarł i chlipać począł. Zapatrzył się na niego Jakub, a tak był przejęty
mistrzowskim wykonaniem tej sceny, że tabakę w palcach trzymając nie niósł jej do nosa.
- Ani ja ojca, ani ja matki, ani żadnego przyjacielstwa! - chlipał Osmólec. - Hu! hu! hu!... Bóg
tylko jeden nade mną na niebie, a drugi wielmożny pan na ziemi, hu! hu!... Niech ta dziesięć razy bez
dzień na mnie strażnik skarży, hu! hu! hu! A ja ojca swego i wielmożnego opiekuna, i dobrodzieja
swego nie będę o lada co turbował, hu! hu! Ja wielmożnego pana tak kocham jak dziecko matkę!... hu!
hu! hu!... Bo mi wielmożny pan za matkę stoi i za wszystkie majętności! hu... hu...
Mówił szybko, płaczliwym głosem, spode iba tylko zerkając, jak mu się ta sztuka udaje.
- Dosyć! Dosyć już! - przerwał pan nadzorca z ojcowską surowością w głosie.
Osmólec jednak chlipać nie ustawał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin