Niedokończony portret.doc

(1117 KB) Pobierz
MARY WESTMACOTT

143

 

MARY WESTMACOTT

CZYLI

AGATHA CHRISTIE

 

NIEDOKOŃCZONY PORTRET

  

PRZEŁOŻYŁA BOGUMIŁA MALARECKA

TYTUŁ ORYGINAŁU UNFINISBED PORTRAIT

 

PRZEDMOWA

  

   Moja droga Mary, wysyłam ci to, ponieważ ja sam nie mam pojęcia, co się z czymś takim robi. Chyba chciałbym, by to coś ujrzało światło dzienne. Przypuszczam, że tylko absolutny geniusz ukrywa swoje obrazy i nie pokazuje ich nikomu. Ja nigdy tak nie postępowałem, lecz też nigdy nie zaliczałem się do geniuszy; bytem jedynie panem Larrabym, młodym, obiecującym portrecistą.

   Cóż, moja droga, ty wiesz najlepiej, co to znaczy być odciętym od wszystkiego, co się lubiło robić i co się dobrze robiło. To dlatego byliśmy przyjaciółmi, ty i ja. No, a na pisaniu z nas dwojga znasz się ty.

   Jeśli przeczytasz ten rękopis, zobaczysz, że usłuchałem rady Barge’a. Pamiętasz? Powiedział: „Spróbuj nowego sposobu wyrażania myśli”. To jest swego rodzaju portret — prawdopodobnie piesko zły; nie mam przecież pojęcia o tym moim nowym „sposobie wyrażania myśli”. No więc, jeśli uznasz, że to, co napisałem, to czyste grafomaństwo, uwierzę ci na słowo, lecz jeśli ci się spodoba, choćby odrobinę — cóż, nie widzę powodu, dla którego nie miałoby zostać opublikowane (czyż oboje nie uważamy słowa pisanego za fundament wszelkich sztuk?). Nie odstąpiłem od prawdziwych imion, lecz daję ci wolną rękę — możesz je zmienić. Tylko komu miałyby one przeszkadzać? Przecież nie Michaelowi. A co do Dermota, ten nigdy nie rozpozna samego siebie! To do niego niepodobne. Zresztą, jak powiedziała nie bez racji sama Celia, jej historia jest bardzo zwykłą historią. Mogłaby się przydarzyć każdemu. Mnie nie interesowała historia jako taka. Interesowała mnie sama Celia. Tak, sama Celia…

   Widzisz, najchętniej utrwaliłbym jej obraz na płótnie, ale ponieważ cos takiego w ogóle nie wchodziło w grę, spróbowałem „uwiecznić” ją w inny sposób. Ale cóż — słowa, zdania, przecinki i kropki to nie moja specjalność. Zauważysz, przypuszczam, que ça se voil!

   Przyglądałem się jej dwojako. Po pierwsze zastanawiałem się, jak ja ją postrzegam. Po drugie, interesowało mnie, co ona sama o sobie myśli— mogłem zajrzeć w głąb jej duszy (chwilami), gdy dzięki zbiegowi okoliczności dane mi było spędzić z nią całą dobę. Cóż, dwoje nigdy nie widzi jednakowo. Właśnie to mnie i zwodziło, i jednocześnie fascynowało! Szkoda, że nie jestem Panem Bogiem i nie mogę znać prawdy.

   Choć, co tu ukrywać, powieściopisarz, kreując swoje postaci, zachowuje się jak Bóg: może zrobić z nimi wszystko, co zamyśli. Mimo to zdarza się, że ostatecznie spotykają go z ich strony niespodzianki. Ciekawe, czy prawdziwy Bóg przeżywa to samo… Tak, ciekawe…

   No, dość tych bredni. Zrób dla mnie to, co możesz.

   Zawsze twój

   J. L.

 


KSIĘGA I

WYSPA

  

       Jest taka wyspa samotna

       Zagubiona

       Pośrodku morza

       Gdzie ptaki odpoczywają chwile

       W swym długim locie

       Na południe

       Odpoczywają noc

       A potem lecą dalej

       Ku południowym morzom…

  

       Jestem wyspą samotną

       Pośrodku morza

       A ptak ze stałego lądu

       Odpoczywał na mnie…

 

1. KOBIETA W OGRODZIE

  

   Czy znacie to uczucie, gdy człowiek uświadamia sobie, że oto styka się z czymś, co jest mu dobrze znane, co tkwi w jego pamięci, a jednak w żaden sposób nie potrafi sobie tego przypomnieć ani wyjaśnić?

   Ja nie mogłem się pozbyć owego uczucia podczas całej powrotnej drogi do miasteczka. Towarzyszyło mi od pierwszej chwili, to znaczy od kiedy zostawiłem za sobą tamten zawieszony nad morzem cypel, tamte ogrody i tamtą wille, i narastało z każdym krokiem, i z każdym krokiem stawało się coraz bardziej natarczywe. W końcu, w miejscu, gdzie aleja palmowa zbiega ku plaży, zatrzymałem się; zrozumiałem, że należy natychmiast rozprawić się z własną pamięcią i wyrwać z niej to, co przede mną ukrywa, choćby to coś było nie wiedzieć jak zagadkowe i mgliste. Wyrwać i przyszpilić. Natychmiast. Inaczej mogłoby być za późno.

   Postąpiłem tak, jak ludzie zwykle postępują, kiedy usiłują coś sobie przypomnieć; prześledziłem w myślach fakt po fakcie.

   Spacer w tamtą stronę, z miasteczka, w białym kurzu i w rozgrzewającym moje plecy słońcu. Nic, nad czym warto byłoby się zastanawiać.

   Tereny wokół domu — chłód i świeżość, rysujące się na tle nieba ciemne, wysokie cyprysy. Zielona trawa ścieżki prowadzącej na cypel, ku ławce z widokiem na morze. Następnie… tak, następnie zaskoczenie i lekkie zdenerwowanie: jedyną ławkę, cel mojej wycieczki, zajmowała jakaś kobieta. Przez chwilę poczułem się niezręcznie. Ona obróciła głowę i popatrzyła na mnie. Angielka. Wiedziałem, że wypada coś powiedzieć, coś, co wytłumaczyłoby mój natychmiastowy odwrót.

   — Ładny stąd widok.

   Tylko tyle. Kilka banalnych, stereotypowych słów. Słowa i ich ton były dokładnie takie, jakimi posługuje się na co dzień ktoś dobrze wychowany.

   — Urzekający — powiedziała. — A przy tym taki uroczy dzień.

   — Choć, aby się tu znaleźć, trzeba się długo wspinać. Zgodziła się ze mną i powiedziała, że istotnie spacer zakurzoną, wijącą się drogą nie należał do najkrótszych.

   I to wszystko. Zwykła wymiana uprzejmości między Anglikami za granicą, którzy nie spotkali się nigdy przedtem i którzy prawdopodobnie nie spotkają się nigdy potem. Wycofałem się z tamtego miejsca, obszedłem kilka razy willę, podziwiając pomarańczowe berberysy (mam nadzieję, że używam właściwej nazwy) i ruszyłem w drogę powrotną.

   To było absolutnie wszystko, choć — no właśnie: wszystko, a jednak nie wszystko. Bo inaczej skąd wzięłoby się we mnie to uczucie, że jest jeszcze coś, czego nie potrafię sobie przypomnieć?

   Czy to coś odnosiło się do tamtej kobiety, do sposobu, w jaki zwróciła ku mnie głowę, czy może do jej spojrzenia? Nie, tamta kobieta zachowała się absolutnie normalnie, co więcej, sympatycznie. Zachowała się tak, jak zachowałoby się dziewięćdziesiąt dziewięć kobiet na sto.

   Poza tym, że… ależ tak, to prawda, poza tym, że nie spojrzała na moje ręce.

   No i proszę! Patrzę sobie na swój tekst i sam się dziwię powyższym słowom. Są niedorzeczne. A jednak… a jednak zastąpienie je właściwymi nie oddałoby tego, co zamierzam przekazać czytelnikowi.

   Nie popatrzyła na moje ręce, a przecież wszystkie kobiety patrzą na nie. Kobiety są bystre. I mają miękkie serca. Przyzwyczaiłem się do wyrazu ich twarzy, który w takich momentach przybierają i który sprawia, że klnę je w duchu i jednocześnie błogosławię; współczują mi, lecz są dyskretne i absolutnie zdeterminowane, aby nie pokazać, że coś zauważyły. No a przy tym ta natychmiastowa zmiana w ich zachowaniu, ta delikatność…

   Kobieta z ławki na cyplu niczego nie zauważyła, ani nawet na nic nie spojrzała.

   Zacząłem myśleć o niej intensywniej. Dziwne, lecz w chwili, kiedy odwróciłem się od niej, chcąc odejść, jej łysy natychmiast zatarły się w mojej pamięci. Nijak nie potrafiłbym jej opisać. Mógłbym jedynie powiedzieć, że była urodziwa i że miała około trzydziestu lat — to wszystko. A mimo to przez całą drogę powrotną ze wzgórza obraz jej twarzy i postaci powoli odzyskiwał swe barwy i kontury, na podobieństwo zjawiska, które zachodzi w ciemnej piwnicy przy wywoływaniu kliszy fotograficznej. (To jedno z moich najwcześniejszych wspomnień: ciemna piwnica, ja i mój ojciec, i wywoływanie negatywów).

   Nigdy nie zapomnę tamtego dreszczyku emocji. Pusta, biała powierzchnia na dnie naczynia z wywoływaczem, l nagle ni stąd, ni zowąd pojawia się na niej malusieńka plamka, która gwałtownie się poszerza i ciemnieje. Tamten dreszczyk podniecenia i… niepewności. Klisza ciemnieje gwałtownie, lecz wciąż jeszcze nie zdradza utrwalonej na sobie tajemnicy. Czerń przeplata się z bielą. I nagle… i nagle… tak, to znajoma ci gałąź drzewa albo czyjaś twarz, albo oparcie krzesła i już wiesz, czy negatyw leży do góry nogami, czy nie, a jeśli tak, to go odwracasz i przyglądasz się całemu obrazowi, wyłaniającemu się z nicości, przyglądasz się i przyglądasz, aż ten obraz zaczyna ciemnieć i znów znika ci z oczu.

   Tak, to najlepszy sposób na opisanie tego, co mi się przydarzyło. Przez całą drogę powrotna do miasta twarz tamtej kobiety robiła się coraz wyraźniejsza. Oto jej małe uszy, ciasno przylegające do głowy, a w ich płatkach długie kolczyki z lapis–lazuli, oto fala bardzo płowych włosów, zataczająca łagodny łuk tuż nad czubkiem jednego ucha, oto zarys jej twarzy, rozstawienie oczu, oczu bardzo jasnych, oczu nieskazitelnie niebieskich, oto krótkie, bardzo gęste, ciemnobrązowe rzęsy i lekko podkreślona ołówkiem linia brwi, a w samych brwiach wyraz lekkiego zaskoczenia, oto w całej swej krasie mała, poważna twarz z bruzdą goryczy wokół ust.

   Szczegóły tej twarzy pojawiały się przed moimi oczami powoli, jeden po drugim, dokładnie tak jak w ciemnej piwnicy odkrywała swe tajemnice fotograficzna klisza.

   Nie potrafię wytłumaczyć tego, co następnie się zdarzyło. Proces wywoływania właściwie dobiegł końca; dotarłem do punktu, kiedy mój obraz zaczynał ciemnieć.

   Lecz, proszę zauważyć, tym razem miałem do czynienia nie z kliszą fotograficzną, lecz z ludzką istotą. Zatem wywoływanie trwało. Odkrywałem ciągle nowe punkty na białej płaszczyźnie i widziałem wszystko coraz wyraźniej — jakby wewnątrz kliszy i poza nią; nie potrafię tego zjawiska dokładniej wytłumaczyć.

   Prawdopodobnie znałem prawdę cały czas, od pierwszej chwili, to znaczy od kiedy stanąłem na tamtym cyplu i spojrzałem w tamtą twarz. I prawdopodobnie przez ten cały czas zachodził we mnie proces wywoływania. Obraz, który jak za zwolnieniem migawki w aparacie fotograficznym zapadł w moją podświadomość, teraz wypływał na powierzchnię świadomego myślenia…

   Prawdopodobnie znałem prawcie, lecz nie wiedziałem, że ją znam, aż nagle mi się objawiła. Wystrzeliła z czarnej bieli! Mała plamka, a po niej obraz.

   Ponownie, tym razem prawie biegiem, pokonałem pokrytą kur/cm drogę. Byłem w całkiem niezłej kondycji, a mimo to tempo mojego ni to biegu, ni to marszu zdawało mi się zbyt wolne. Jeszcze furtka w ogrodzeniu, jeszcze rząd cyprysów, trawiasta ścieżka…

   Kobieta siedziała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłem.

   Nie mogłem złapać tchu. Ciężko dysząc, opadłem na ławkę, obok niej.

   — Proszę posłuchać — powiedziałem. — Nie wiem, kim pani jest. Niczego o pani nie wiem. Lecz nie musi pani tego robić. Słyszy pani? Nie musi pani tego robić.

 

2. WEZWANIE DO DZIAŁANIA

  

   Przypuszczam, że najdziwniejszą rzeczą (przyszło mi to na myśl później) było to, że nie próbowała żadnej uświęconej zwyczajem obrony. Mogła powiedzieć: Jak pan śmie?” lub „Chyba pan sam nie wie, o czym pan mówi”. Albo mogła po prostu popatrzeć. Zmrozić mnie spojrzeniem.

   Mogła, lecz prawcie mówiąc, nie obchodziły ją już żadne konwenanse. Była skrajnie przygnębiona i całkiem możliwe, że w tamtej chwili nic nie mogłoby jej zaskoczyć.

   Na jej twarzy malował się absolutny spokój i zdeterminowanie i właśnie to przerażało mnie najbardziej. Można uporać się ze złym nastrojem — złe nastroje mijają. Lecz spokój i determinacja to zupełnie inna historia — spokój i determinacja kumulują się wolno i nie należy się spodziewać, że miną same z siebie.

   Popatrzyła na mnie w zamyśleniu. Nie odezwała się.

   — A przynajmniej — nie ustępowałem — proszę mi powiedzieć dlaczego?

   Pochyliła głowę, jak gdyby przyznając mi słuszność.

   — Dlatego — rzekła — że uważam to za najlepsze rozwiązanie.

   — I tu się pani myli. Kompletnie i całkowicie. Moje gwałtowne słowa wcale jej nie poruszyły. Była opanowana i daleka duchem.

   — Sporo o tym rozmyślałam — powiedziała. — To naprawdę jest najlepsze rozwiązanie. Proste, łatwe i… takie prędkie. No i niekłopotliwe dla innych.

   Ostatnie zdanie dobitnie świadczyło o tym, że moja rozmówczyni odebrała, jak to się mówi, „dobre wychowanie”. „Wzgląd na innych”, czy chciała tego czy nie, po prostu był jej drugą naturą.

   — A potem? Co będzie potem? — zapytałem.

   — Cóż, to istotnie jest ryzyko.

   — Wierzy pani w to „potem”? — zapytałem zaciekawiony.

   — Obawiam się — zaczęła wolno — że tak. Wierzę. Odejście w nicość byłoby czymś zbyt pięknym, aby mogło być prawdziwe. Zasnąć spokojnie i nie obudzić się? Nie, to byłoby zbyt piękne.

   Przymknęła oczy w rozmarzeniu. — Jaki kolor miały tapety w pani pokoju dziecinnym? — zapytałem znienacka.

   — Fiolkoworóżowy. Fiołkoworóżowe irysy wijące się wokół kolumny… — Urwała. — Jak pan na to wpadł? Skąd pan wiedział, że właśnie o tym myślę?

   — Po prostu zgadłem. To wszystko. — Indagowałem dalej: — A co pani sądziła o niebie, będąc dzieckiem?

   — Zielone pastwiska… zielone doliny z owcami i pasterzami. Wie pan, jak w tamtym psalmie.

   — Kto go pani czytał? Matka czy niania? — Niania… — uśmiechnęła się leciutko. — Dobry

   Pasterz… Wie pan, chyba nigdy nie widziałam pasterza. Za to na polu blisko naszego domu były jagnięta. — Dodała: — Teraz pole jest zabudowane.

   Dziwne, pomyślałem. Gdyby tamto pole nie zostało zabudowane, możliwe, że la kobieta nie znalazłaby się tutaj. — Miała pani szczęśliwe dzieciństwo?

   — O tak! — zapewniła pośpiesznie, z głębokim przekonaniem. — Aż nazbyt.

   — Jak to?

   — Ano tak. Zbyt wiele szczęścia sprawia, że nie jest się przygotowanym na rzeczy, które potem się zdarzają. Bo i jak można być przygotowanym na coś, czego sobie nawet nie wyobrażamy?

   — Zapewne przeszła pani przez tragiczne doświadczenia… — zasugerowałem.

   Potrząsnęła przecząco głową.

   — Nie, nie sądzę. Raczej nie. Przytrafiła mi się banalna historia, coś, przez co przechodzi wiele kobiet. Nie byłam nieszczęśliwa w jakiś szczególny sposób. Byłam po prostu głupia. Tak, właśnie głupia. A na tym świecie nie ma miejsca dla głupców.

   — Moja droga — powiedziałem — niechże pani mnie posłucha. Wiem, o czym mówię. Kiedyś byłem w pani położeniu i zdawało mi się, że życie jest nic niewarte. Doświadczyłem na własnej skórze tego uczucia ślepej rozpaczy, kiedy to człowiek widzi przed sobą tylko jedno jedyne wyjście. Zapewniam jednak panią, moje dziecko, że to mija. Smutek nie trwa wiecznie. Nic nie trwa wiecznie. Jest tylko jeden prawdziwy pocieszyciel i uzdrowiciel. Jest nim czas. Trzeba dać mu szansę.

   Och, moim słowom nie brakowało żarliwości, a jednak, co było oczywiste, popełniłem błąd.

   — Pan mnie nie rozumie — usłyszałem w odpowiedzi. — Wiem, o czym pan myśli. Wiedziałam od początku. Istotnie, podjęłam kiedyś taką próbę, lecz bez powodzenia. Zresztą, ku mojemu późniejszemu zadowoleniu. Tym razem chodzi o coś innego.

   — Zatem słucham.

   — Do stanu ducha, w jakim się obecnie znajduję, dochodzi się całkiem powoli. Widzi pan, nawet nie wiem, jak to panu wyjaśnić. Mam trzydzieści dziewięć lat, jestem silna i zdrowa. Prawdopodobnie mogłabym dożyć siedemdziesiątki, a może mogłabym żyć dłużej. Otóż ja nie jestem w stanie udźwignąć na swych barkach kolejnych długich, pustych trzydziestu lat. To wszystko.

   — Ależ moja droga, one wcale nie musiałyby być puste. Tu właśnie pani się myli. Być może coś by je znów wypełniło.

   Popatrzyła na mnie.

   — To jest to, czego obawiam się najbardziej — powiedziała półgłosem. — I to myśli o tym nie potrafię stawić czoła.

   — W gruncie rzeczy jest pani tchórzem.

   — Tak — zgodziła się ochoczo. — Zawsze nim byłam. Czasami śmiałam się w duchu, że inni ludzie nie widzą tego tak wyraźnie jak ja sama. Ma pan rację. Ja się boję, boję się, boję.

   Zapadła cisza.

   — A czy nie sądzi pan — podjęła wątek na nowo — że strach powinien być wiernym towarzyszem człowieka? Jeśli z ognia wyskoczy węgielek i oparzy psa, pies już zawsze będzie się bał ognia. Nigdy nie będzie wiedział, kiedy ten go znów oparzy. Pies jest na swój sposób inteligentny. Natomiast kompletny głupiec traktuje ogień jako coś przyjemnego i ciepłego. Nic nie wie o parzących węgielkach.

   — Tak naprawdę — odrzekłem — tym, z czym pani nie chce stanąć twarzą w twarz, jest ewentualne szczęście.

   Zabrzmiało to dziwnie, a jednak byłem przekonany o prawdziwości swoich słów. Miałem trochę doświadczenia, jeśli chodzi o nerwy i psychikę ludzka. Trzech z moich najlepszych przyjaciół wyszło z wojny z nerwicą. Dobrze wiem, co znaczy dla mężczyzny być okaleczonym fizycznie; wiem, co takie okaleczenie może z niego zrobić. Wiem także, że ktoś może być okaleczony umysłowo. Szkody nie muszą być widoczne, kiedy rana jest zaleczona, a jednak są. Zawsze pozostaje jakieś słabe miejsce, jakaś skaza, a to sprawia, że jest się ułomnym na całe życie.

   — To wszystko z czasem przeminie — powiedziałem do niej z przekonaniem, choć za bardzo nie wierzyłem w to, co mówię. Powierzchowne zaleczenie nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Cięcie idzie głębiej. — Nie chce pani podejmować jednego ryzyka, za to podejmuje pani inne, i to kolosalne.

   — Bo też jedno i drugie jest krańcowo różne, krańcowo — odparowała bez chwili namysłu. — Nie chcę ryzykować, bo znam tę rzecz, dla której nie chcę ryzykować. Natomiast ryzyko nieznane kusi, to rodzaj przygody. Mimo wszystko, śmierć może być niczym…

   Śmierć… Należało się spodziewać, że prędzej czy później to słowo zostanie wypowiedziane.

   Moja rozmówczyni przekręciła odrobinę głowę i zapytała, nagle zaciekawiona:

   — A właściwie to skąd pan wiedział?

   — Wiedziałem? Wcale bym tego tak nie ujął. Widzi pani, ja sam przeszedłem przez coś takiego. Trochę się na tym znam…

   — Rozumiem — odparła.

   Nie okazała żadnego zainteresowania rodzajem mojego doświadczenia i, jak myślę, to w tamtej chwili postanowiłem, że zaopiekuję się nią. Otóż mnie już dość okazano pomocy. Dość już miałem kobiecego współczucia i czułości. A potrzebą mojego serca, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy, było nie branie, lecz dawanie.

   Celia nie miała w sobie ani iskierki czułości czy współczucia dla innych. Roztrwoniła je dawno temu, zmarnowała tak jedno, jak drugie. Doszła do takiego stanu duszy, w którym widzi się jedynie swoje nieszczęście. A o tym, że była nieszczęśliwa i że wiele przecierpiała, świadczyła niezaprzeczalnie gorzka bruzda wokół jej ust. Nie musiałem jej długo tłumaczyć, że i mnie „coś się przydarzyło”. Zrozumiała to od razu. Nie litowała się nad sobą i nie widziała sensu w tym, by litować się nade mną. Moje nieszczęście było dla niej wystarczającym wytłumaczeniem faktu, że odgadłem coś, co pozomie zdawało się nie do odgadnięcia.

   W owej chwili zrozumiałem, że mam do czynienia bardziej z dzieckiem niż z kobietą. Jej prawdziwym światem był ten, którego granice sama sobie wytyczyła. Świadomie wróciła do świata dzieciństwa, znajdując w nim schronienie przed okrucieństwem świata dorosłych.

   Przyznaję, ta jej postawa podziałała na mnie niezwykle stymulujące. To było to, czego potrzebowałem przez ostatnie dziesięć lat. To było… to było jak wezwanie do działania.

   No cóż, poszedłem za nim. Zacząłem działać. Bałem się o nią, więc nie spuszczałem jej z oka. Przyssałem się do niej jak przysłowiowa pijawka. Nie musiałem jej długo namawiać, by wróciła razem ze mną do miasteczka. Przystała na to dość chętnie. Miała w sobie dużo zdrowego rozsądku. Zdawała sobie sprawę, że jej zamiary, przynajmniej chwilowo, spaliły na panewce. Nie zarzuciła ich, zaledwie odłożyła na później. Domyślałem się tego bez słów.

   Nie będę wchodził w detale, to, co piszę bowiem, nie pretenduje do miana kroniki czy czegoś takiego. Nie widzę zatem potrzeby rozwodzenia się nad osobliwościami małego hiszpańskiego miasteczka czy nad posiłkiem, który zjedliśmy razem w hotelowej restauracji, czy choćby nad sposobem, w jaki potajemnie przeniosłem walizki z mojego hotelu do tego, w którym ona się zatrzymała.

   Nie, przedstawiam tu jedynie sprawy zasadnicze. Wiedziałem, że nie powinienem jej odstępować aż do czasu, kiedy coś się wydarzy, kiedy w jakiś sposób ulegnie i poniecha swoich zamiarów.

   Tak więc trwałem uparcie przy jej boku. Kiedy udawała się do swojego pokoju, powiedziałem:

   — Daje pani dziesięć minut, potem wchodzę do środka.

   Nie ośmieliłbym się dać więcej. Dlaczego? Ano dlatego, że jej pokój znajdował się na czwartym piętrze, mogła zatem zlekceważyć sobie ów „wzgląd na innych”, będący częścią jej wychowania i przysporzyć kłopotu prowadzącemu hotel skokiem z okna, zamiast ze skalnego urwiska.

   Zrobiłem, jak zapowiedziałem. Wszedłem do środka. Siedziała w łóżku z odrzuconymi do tyłu, płowozłotymi włosami. Nie sądzę, by w tym, co robiliśmy, dopatrywała się czegoś dziwnego. Ja tym bardziej. Natomiast co myśleli sobie inni, tego nie wiem. Jeśli służba hotelowa zauważyła, że wszedłem do tamtego pokoju o dziesiątej wieczorem, a wyszedłem o siódmej następnego ranka, zapewne doszła do jednego i tylko jednego wniosku. Jednak nie dbałem o to.

   Starałem się ocalić czyjeś życie i nie mogłem przejmować się czymś takim jak reputacja.

   No więc, usiadłem na jej łóżku i zaczęliśmy rozmawiać.

   Rozmowa trwała całą noc. Dziwną noc. Taką, jakiej jeszcze nigdy nie przeżyłem.

   Wcale nie zainteresowałem się jej kłopotami, jakiekolwiek by one były. Zamiast tego zaczęliśmy od początku, od fiołkoworóżowych irysów na jej tapetach i od jagniąt na polu, i od doliny w pobliżu stacji kolejowej, i od kwitnących w tej dolinie pierwiosnków…

   Wkrótce to ona mówiła, nie ja. Aby ją ocalić, ograniczyłem się do roli automatu w ludzkiej postaci, który znajdował się tam po to, aby do niego mówić.

   Mówiła tak, jak się rozmawia jedynie z samym sobą albo z Bogiem. Bez jakiegokolwiek żaru, bez uniesienia. Ot, po prostu, wspominała jeden po drugim, nie związane ze sobą incydenty z przeszłości. To było tak, jakby za ich pomocą wznosiła gmach swego życia, jakby budowała coś w rodzaju mostu, którego filarami były właśnie one, owe incydenty.

   To dziwna sprawa, jakby się nad tym zastanowić, ten nasz wybór rzeczy do zapamiętania. Ponieważ jakiegoś wyboru zawsze się dokonuje, choćby całkiem nieświadomie. Spróbujcie cofnąć się myślą w przeszłość; spróbujcie wybrać jakiś rok z waszego dzieciństwa, a okaże się, że pamiętacie pięć, może sześć incydentów. I to prawdopodobnie nie najważniejszych. Dlaczego zapamiętaliście właśnie te, spośród wszystkich, które wydarzyły się w ciągu trzystu sześćdziesięciu pięciu dni? Niektóre z nich nie znaczyły dla was wiele nawet wówczas. A jednak to one w jakiś sposób przetrwały w waszej pamięci. I to one szły z wami w dalsze lata…

   To od tamtej nocy, którą teraz ‘wspominam, mam swoją prywatną, wewnętrzną wizję Celii. Do pisania o tej kobiecie, jak już powiedziałem, zabieram się z punktu widzenia Boga… Dołożę wszelkich starań, aby tego dokonać.

   Otóż Celia powiedziała mi wszystko: zarówno to, co miało znaczenie, jak i to, co znaczenia nie miało. Nie usiłowała ułożyć tego w jakąś spójną opowieść.

   Ona nie, za to ja — tak. Ja usiłowałem! Ja odnosiłem wrażenie, że między jednym a drugim zdarzeniem z jej życia chwytam, jakiś wątek, którego ona sama nie była w stanie dostrzec.

   Była siódma, kiedy opuszczałem tamten pokój. Ona przekręciła się na bok i zasnęła jak dziecko… Niebezpieczeństwo minęło.

   Można by powiedzieć, że ciężar, jaki dźwigały jej ramiona, został teraz przerzucony na moje. Ona była bezpieczna…

   Później, tego ranka, odprowadziłem ją na statek i pożegnałem.

   Właśnie wtedy zdarzyło się to, co, jak mi się zdaje, spięło niby klamrą całą historię…

   Może się mylę… Może był to jedynie zwykły, nic nie znaczący przypadek…

   Tak czy inaczej, nie chcę teraz o tym pisać…

   Nie teraz: najpierw zmierzę się z rolą Boga i albo poniosę klęskę, albo odniosę sukces.

   Nie teraz, nie. Najpierw spróbuję utrwalić jej obraz za pomocą nowego, nie znanego mi środka wyrazu… za pomocą słowa…

   Za pomocą kolejno nizanych paciorków słów…

   Żadnych pędzli, żadnych tub z farbami, nic z drogiego memu sercu, starego, dobrze mi znanego warsztatu.

   Portret w czterech wymiarach, ponieważ w twoim zawodzie, Mary, czas istnieje tak samo jak przestrzeń.

 

KSIĘGA II

PŁÓTNO

Przygotujmy płótno. Motyw już mamy.

 

1. DOM

1

  

   Celia leżała w dziecinnym łóżeczku i przyglądała się fiołkoworóżowym irysom na ścianie. Czulą się szczęśliwa i senna.

   W nogach jej łóżeczka stał parawan. Chronił ją od światła lampy, przy której, niewidoczna dla Celii, siedziała nianiusia i czytała Biblię. Lampa nianiusi była wyjątkową lampą — solidną, mosiężną, z kloszem z różowej porcelany. Nigdy nie pachniała naftą, ponieważ Susan, pokojówka, bardzo o nią dbała. Celia wiedziała, że Susan to z gruntu poczciwa dziewczyna, aczkolwiek czasami mawiano do niej, że „mogłaby się tak nie miotać”. Kiedy Susan się „miotała”, prawie zawsze potrąciła jakieś małe cacko znajdujące się w bezpośrednim zasięgu jej dużego, krzepkiego ciała, a zwłaszcza jej łokci koloru surowej wołowiny. Celii kojarzyły się one z tajemniczymi słowami „urobić sobie ręce po łokcie”.

   Zza parawanu dobiegał monotonny, kojący pomruk słów nianiusi. Nianiusia nie umiała czytać bezgłośnie.

   W momencie, kiedy powieki Celii opadały, otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Susan z tacą. Pokojówka usiłowała poruszać się bezszelestnie, lecz przeszkadzały jej w tym ciężkie, skrzypiące buty.

   — Przepraszam, proszę niani. Spóźniłam się z kolacją — powiedziała półgłosem. — Ciiicho. Dziecko już śpi — mruknęła niania.

   — Och, nie zbudziłabym jej za żadne skarby, broń Panie Boże. — Susan, sapiąc, zerknęła przez szczelinę w parawanie. — Toż to takie śliczne i mądre maleństwo. Gdzie tam mojej siostrzeniczce do naszej panienki — przyznała pogodnie i ruszyła pośpiesznie w stronę stołu.

   Na podłogę upadła łyżka.

   — Nie powinnaś się tak miotać, moja droga — łagodnie upomniała ją niania.

   — To tak niechcący, proszę niani — odparła Susan płaczliwym tonem.

   Opuściła pokój na palcach, przez co jej buty zaskrzypiały głośniej niż przedtem.

   — Nianiusiu — szepnęła Celia.

   — Tak, kochanie?

   — Ja nie śpię, nianiusiu.

   — Tak, kochanie — zgodziła się nianiusia, która najwyraźniej nie chciała zrozumieć aluzji.

   Celia nie rezygnowała. Po chwili milczenia szepnęła raz jeszcze:

   — Nianiusiu?

   — Słucham, kochanie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin