George Sand - Grzech Pana Antoniego.pdf

(3188 KB) Pobierz
24145623 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Niniejsza książka została udostępniona do nieodpłatnej publikacji na stronie www.expressivo.info
24145623.001.png 24145623.002.png
GEORGE SAND
GRZECH PANA ANTONIEGO
Copyright by Literatura Net Pl, Gdańsk 2007
TOM PIERWSZY
I
EGUZON
Mało jest we Francji miejscowości równie ponurych jak miasteczko Eguzon, położone na
pograniczu Marche i Berry, na południowo-zachodnim krańcu tej ostatniej prowincji.
Osiemdziesiąt, a co najwyżej sto domów, mniej lub więcej nędznego pozoru (z wyjątkiem
dwóch czy trzech, których zamożnych właścicieli nie wymieniamy w obawie urażenia ich
skromności), tworzy dwie czy trzy ulice i otacza rynek miasteczka, słynącego w promieniu
dziesięciu mil z pieniactwa jego mieszkańców oraz z trudnego tam dostępu. Pomimo tej
ostatniej niedogodności, która zresztą zniknie niebawem dzięki wytyczeniu nowego gościńca,
Eguzon często odwiedzają podróżni, jeśli odważnie przebrną otaczającą je okolicę i
zaryzykują jazdę kariolką po jego straszliwym bruku. Jedyna oberża stoi przy jedynym placu,
tym obszerniejszym, że graniczy on ze szczerym polem i zdaje się oczekiwać na nowe
siedziby przyszłych mieszczan, zaś oberżysta zmuszony jest niekiedy latem zachęcać zbyt
licznych przybyszów, by lokowali się w sąsiednich domach, które, przyznać to trzeba, z
wielką gościnnością otwierała przed nimi podwoje. Eguzon bowiem położone jest w samym
sercu malowniczej okolicy usianej okazałymi ruinami i czy kto chce zwiedzić Châteaubrun,
Crozant, la Prugne-au-Pot, czy wreszcie istniejący jeszcze i zamieszkały zamek Saint-
Germain, musi z konieczności przenocować w Eguzon, aby nazajutrz rano wyruszyć na jedną
z tych wycieczek.
Przed kilku laty, w pewien parny i duszny wieczór czerwcowy, nieco po zachodzie słońca,
mieszkańcy Eguzon otworzyli szeroko oczy na widok dobrze się prezentującego młodzieńca,
który przejeżdżał przez rynek z zamiarem opuszczenia miasta. Zbierało się na burzę, zmrok
zapadał wcześniej niż zwykle, a jednak młody podróżny, po spożyciu lekkiego posiłku w
oberży i popasaniu tam ściśle tak długo, ile było potrzeba, aby dać wytchnąć koniowi, śmiało
skierował się na północ, nie zważając na perswazje oberżysty i zdając się lekceważyć
niebezpieczeństwa, jakie mogły go czekać w drodze. Nikt go nie znał; na pytania odpowiadał
tylko zniecierpliwionym wzruszeniem ramion, a na przestrogi – uśmiechem. Kiedy stukot
podków jego wierzchowca przebrzmiał w oddali, odezwały się głosy miejscowych
próżniaków:
– Musi to być młodzieniec, który dobrze zna drogę lub też nie zna jej wcale. Przejeżdżał
tędy sto razy i zna tu każdy kamień albo nie domyśla się, jak rzeczy stoją, i może się znaleźć
w kłopocie.
– To przybysz nie z tych stron – orzekł rozsądnie pewien domyślny człowiek – nie chciał
nikogo słuchać; ale za pół godziny, gdy zerwie się burza, zobaczycie, że tu wróci.
– Jeśli nie skręci pierwej karku zjeżdżając z mostu des Piles – zauważył trzeci.
– Ha, trudno – odrzekli chórem obecni – to już jego rzecz! Chodźmy zamknąć okiennice,
żeby czasem grad nie potłukł nam szyb.
Rozległ się w całym miasteczku huk zatrzaskiwanych w pośpiechu drzwi i okien, podczas
gdy wiatr, który zaczynał już wyć w zaroślach, prześcigał w szybkości zadyszane służące,
odrzucając im w nos skrzydła ciężkich drewnianych okiennic, na które miejscowi
rzemieślnicy, zgodnie z tradycjami przodków, nie szczędzili ani dębiny, ani żelastwa. Od
czasu do czasu jakieś głosy nawoływały się poprzez ulicę; krzyżowały się krótkie, rzucane od
progu pytania i odpowiedzi:
– Wszystkoście już sprzątnęli?
– Gdzie zaś! Zostało jeszcze ze dwie fury!
– A ja mam ze sześć fur nieskoszonych.
– Mnie tam nic nie obchodzi, zwiozłem wszystko do stodoły.
Chodziło o siano.
Podróżny, dosiadający doskonałego konika z Brenne, pozostawił za sobą ciężkie chmury i
przyśpieszając tempa pochlebiał sobie, że wyprzedzi w wyścigu burzę; ale na raptownym
zakręcie drogi zrozumiał, że nie uda mu się uniknąć flankowego uderzenia. Rozwinął więc
płaszcz przytroczony do tłomoczka, zacisnął pod brodą pasek od czapki i spiąwszy konia
ostrogami rozpoczął nowy wyścig, spodziewając się chociaż za dnia przebyć niebezpieczne
miejsce, o którym go uprzedzano. Zawiodły go jednak rachuby; droga okazała się tak ciężka,
że zmuszony był przejść w stępa i ostrożnie prowadzić konia poprzez rozsypane pod nogami
głazy. Kiedy znalazł się nad wąwozem rzeki Creuse, chmury powlokły już całe niebo,
zapanowały zupełne ciemności i jedynie po głuchym, jakby dochodzącym spod ziemi szumie
potoku mógł osądzić, jak głęboka jest przepaść, wzdłuż której się posuwa.
Lekkomyślny, jakim się bywa mając lat dwadzieścia, młodzieniec nie zważał na przezorne
wahanie swego wierzchowca i zmuszał go do ryzykownego zstępowania ze stoku, który za
każdym krokiem stawał się bardziej wyboisty i stromy. Lecz koń nagle stanął, rzucił się w tył
potężnym ruchem krzyża; wstrząs był tak silny, że jeździec zachwiał się w siodle i przy
świetle błyskawicy dojrzał, że znajduje się na samym skraju prostopadłej przepaści: jeszcze
jeden krok, a byłby się niechybnie znalazł na dnie rzeki.
Deszcz zaczął padać i wściekła nawałnica wstrząsała wierzchołkami starych kasztanów
rosnących przy drodze. Ów wiatr zachodni spychał właśnie jeźdźca i konia ku rzece i
niebezpieczeństwo stawało się tak oczywiste, że podróżny zmuszony był zsiąść z konia, by
uchronić się nieco przed wiatrem i móc lepiej powodzić wierzchowcem w ciemnościach.
Fragment krajobrazu, który zdołał dostrzec w świetle błyskawicy, wydał mu się wspaniały,
zresztą sytuacja, w jakiej się znalazł, schlebiała właściwemu młodości upodobaniu do
przygód.
Następna błyskawica pozwoliła mu zapoznać się lepiej z krajobrazem, skorzystał zaś z
trzeciej, by oswoić wzrok ze swym bezpośrednim otoczeniem. Droga była dość szeroka, ale
właśnie owa szerokość utrudniała posuwanie się po niej. Składało się na nią chyba ze sześć
ledwie przetartych dróżek znaczonych tylko śladami kopyt końskich i koleinami wozów;
tworzyły one całą sieć szlaków krzyżujących się jakby przygodnie na stoku wzgórza; że zaś
nie było tu ani żywopłotów, ani rowów, ani żadnego śladu ludzkiej ręki, ziemia wydała więc
swe ogołocone zbocza na pastwę przechodniów, którzy wdrapywali się na wzgórze, jak kto
mógł; tak więc o każdej porze roku żłobiono tam nowe ścieżki lub powracano do
dawniejszych, stwardniałych i zarośniętych dróżek. Pośród tych kapryśnych ścieżyn wznosiły
się pagórki nastroszone głazami lub kępami krzewów, czego w ciemnościach niesposób było
rozpoznać, a że krzyżowały się na różnej wysokości, trudno było przejechać z jednej na drugą
nie narażając się na potknięcie, które mogło pociągnąć we wspólną przepaść, wszystkie
bowiem te ścieżki biegły wzdłuż stromej ściany wąwozu. Ściana zaś owa była nie tylko
pochylona ku przodowi, lecz również spadzista z jednego boku; należało więc iść nie tylko
zgiętym naprzód, lecz i przechylonym w lewą stronę. Niełatwo było posuwać się
którymkolwiek z tych krętych szlaków, gdyż latem wszystkie były jednako wydeptane,
okoliczni mieszkańcy bowiem w biały dzień szli tędy lub owędy, bez wyboru; jednakże w
ciemną noc pomyłka nie była rzeczą obojętną i młodzieniec, któremu droższe były nogi
ulubionego konia niż własne życie, postanowił schronić się za skałą dość wysoką, by osłonić
przed gwałtownym wiatrem siebie i wierzchowca i poczekać, aż niebo trochę się przejaśni.
Oparł się o Kruka i podnosząc połę nieprzemakalnego płaszcza, by ochronić bok i siodło
wiernego towarzysza, pogrążył się w romantycznym marzeniu; wbrew przypuszczeniom
mieszkańców Eguzon, jeżeli pamiętali jeszcze o nim w tej chwili, nie tylko nie odczuwał
zawodu ani zatroskania, lecz przeciwnie, rad słuchał ryku rozszalałej burzy.
Następujące po sobie często błyskawice pozwoliły mu niebawem zapoznać się
dostatecznie z otaczającą go okolicą. Na wprost niego droga biegła wzdłuż przeciwległej
ściany wąwozu i wspinała się równie stromo, jak poprzednio opadała, i przedstawiała
trudności podobnej natury. Rzeka Creuse, przezroczysta i potężna, płynęła dość cicho w dole
przepaści, po czym z głuchym, przeciągłym wyciem przeciskała się pod łukami starego,
zrujnowanego mostu. Załom przeciwległej skarpy przesłaniał widok, ale z boku otwierała się
perspektywa połogich, bujnych łąk, pośród których wiła się rzeka; na wprost zaś naszego
młodzieńca, na szczycie najeżonego potężnymi głazami i porośniętego bujną roślinnością
pagórka, widać było wznoszące się strzeliste, poszczerbione wieże obszernej, na wpół
zrujnowanej siedziby. Gdyby jednak podróżnemu przyszła myśl schronienia się tam przed
burzą, trudno byłoby mu do niej trafić; nie było bowiem widać najmniejszego śladu łączności
owego zamku z gościńcem, drugi zaś wąwóz, przez który przepływał drugi potok, wpadający
do Creuse, przedzielał oba wzgórza. Miejsce to było niezmiernie malownicze, a sinawy
odblask błyskawic nadawał mu jakiejś grozy, której na próżno byśmy tu szukali w świetle
dnia. Olbrzymie rury kominów, obnażone na skutek zwalenia się dachów, strzelały w górę ku
ciężkiej, pełzającej nad zamkiem chmurze i zdawały się ją rozdzierać. W chwilach gdy niebo
przeszywały nagłe błyski, ruiny rysowały się biało na czarnym tle powietrza, natomiast kiedy
oczy przyzwyczaiły się do nawrotu ciemności, tworzyły mroczną bryłę na jaśniejszym
horyzoncie. Ogromna gwiazda, której chmury nie śmiały zda się zagarnąć, długo błyszczała
nad dumną wieżycą jak klejnot na czole olbrzyma. Wreszcie zniknęła, a potoki deszczu, który
chlusnął ze zdwojoną siłą, zasłoniły podróżnemu cały otaczający go świat gęstą zasłoną.
Woda, padając na pobliskie skały i na ziemię stwardniałą od niedawnych upałów, odbijała się
od nich tworząc białą pianę; rzekłbyś, że to wiatr podnosi tumany kurzu.
Młody człowiek poruszył się, chcąc znaleźć za skałą lepszą osłonę dla konia, i nagle
spostrzegł, że nie jest sam. Jakiś człowiek przyszedł tu również szukać schronienia, a może
nawet pierwszy zajął to miejsce. Trudno to było ustalić wobec gwałtownych przeskoków od
olśniewającej jasności do gęstego mroku. Jeździec nie zdążył przyjrzeć się dobrze
piechurowi; wydało mu się, że jest nędznie odziany i że niezbyt dobrze patrzy mu z oczu.
Zdawało się nawet, że chciał się ukryć chowając się jak najgłębiej za występ skały; z chwilą
jednak gdy usłyszawszy okrzyk podróżnego przekonał się, że go dostrzeżono, zwrócił się do
nieznajomego bez wahania, głosem donośnym i śmiałym:
– Bardzo to nieodpowiednia pogoda na spacery, mój panie, i jeśli pan jest człowiekiem
rozsądnym, powróci pan na nocleg do Eguzon.
– Stokrotne dzięki, przyjacielu! – odpowiedział młodzieniec i świsnął zamaszyście
szpicrutą z ołowianą gałką, by dać do zrozumienia zagadkowemu rozmówcy, że ma broń w
ręku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin