Jan Twardowski
Prośba o uśmiech
2001
„Prostota, zwięzłość i humor”, oto jak określa ks. Jan Twardowski swoje wiersze. I rzeczywiście, w jego twórczości bez trudu odnajdujemy teksty pełne humoru, ale i autoironii, sarkazmu czy komizmu. W tej poezji, zdaniem szwajcarskiego teologa Karla Bartna, „uśmiecha się Bóg zaśmiewają się aniołowie, ale nie tylko oni. We wstępie do „Poezji wybranych (1979) Twardowski zauważył, iż „Juliusz Słowacki w znanej strofie z Beniowskiego pisze, że Bóg jest Bogiem rozhukanych koni, nie pełzających stworzeń. Sądzę, że jest także Bogiem chrząszczy, nuć wek, biedronek i szczypawek. Czy takie widzenie przyrody nie uczy nas pokory? […] Można dostrzec w przyrodzie nawet humor. Pasikonik ma oczy na przednich nogach, koliber leci tyłem. A ja lubię humor dyskretnego uśmiechu, który rodzi się na przykład z zestawienia rzeczy nieoczekiwanych. Obce są mi retoryka, dydaktyka i patos”.
Dowodów na świat wierszy Twardowskiego, w których króluje „humor dyskretnego uśmiechu”, które „szanują księdza Bakę z klerykalną brodą” jest w niniejszym wyborze wystarczająco dużo. Przy okazji, zainteresowanie jezuitą, kaznodzieją i poetą Józefem Baką nie jest przypadkowe. To nie tylko jeden z często przywoływanych przez Twardowskiego poetów, to wręcz jeden z patronów jego poezji. Przez wieki ośmieszany, wyganiany z literatury, dzięki m.in. prof. Borowemu i u księdza Jana znalazł gorącego orędownika.
Kiedy czytamy te wiersze trudno też oprzeć się trafnej myśli Marka Skwarnickiego (Spodka): „Pogodną parafię wierszy księdza Jana Twardowskiego otacza smutek, ciemność i samotność”. I rzeczywiście, i ten paradoks dobitnie nam się objawi po lekturze niniejszego tomu. Autor wiersza „O uśmiechu w kościele” tworzy zaskakujące nas kontrasty, dyskretnie sprowadza ze ścieżek powagi na dróżki komizmu, miesza zarówno humor z tragizmem, jak i sacrum z profanum.
Jakimi środkami osiąga poeta swoje cele? Tak drogą mu „prostotę i zwięzłość” zyskuje poprzez częste używanie prozaizmów i kolokwializmów; dziwne, że ich obecność nie raz u poety nawet w tych najważniejszych wierszach sięgających istoty eschatologii. Poza tym poeta ostentacyjnie nie dba o interpunkcję, o rymy, nie rzadko posługuje się paradoksem. Czytelnikowi często się wydaje, że oto czyta poetycki pamiętnik kogoś kto nie cyzeluje formy, gdyż ważniejsze dla niego są przeżycia, pytania, które zadaje, tematy z gatunku fundamentalnych dotyczące Boga, wiary, miłości, nadziei, śmierci… Dlatego tak nas wciągają jego osobiste i mocno przeżyte poetyckie zapiski.
Humor, autoironia, paradoks mają jednak ważny cel. Pomagają autorowi podpowiadać dyskretnie czytelnikom drogę do Boga, przekonują ich, że należy wytrwać w wierze, gdyż „kiedy Bóg drzwi zamyka to otwiera okno”.
Z okazji nadania honorowego doktoratu Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1999) ks. Jan Twardowski powiedział: Piszę językiem niedzisiejszej poezji i niedzisiejszej krytyki literackiej. Lubię wiersze serdecznie niemodne i szczęśliwie zapóźnione. Tęsknię za humorem, który uczy pokory, pozwala śmiać się z samego siebie, ratuje od patosu, tak bliskiego dawnym wierszom religijnym, pozwala spojrzeć z uśmiechem nawet na dramat:
Bałem się oczy słabną — me będę mógł czytać
pamięć tracę — pisać me potrafię
drżałem jak obora którą wiatr kołysze
Bóg zapłać panie Boże bo podał mi łapę
pies co książek nie czyta i wierszy nie pisze
(„Balem się”)
Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty —
iżeś stworzył papugę, zaskrońca, zebrę pręgowaną —
kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom —
teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami —
Dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno i ciemno —
uśmiechnij się nade mną.
Uczniowie moi, uczenniczki drogie
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
com was uczył lat kilka, stracił nerwy swoje,
i wam niechaj poświęcę kilka wspomnień świętych.
Jurku z buzią otwartą, dorosły głuptasie —
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie
czy ci znów dokuczają, na pauzie i w klasie —
i kto twe smutne oczy nareszcie zrozumie.
Janko Kasiarska z rączkami sztywnymi,
z noskiem, co się tak uparł, że został króciutki —
za oknem wiatr czerwcowy z ładnymi pannami —
a tobie kto daruje choć uśmiech malutki.
Pamiętasz tamtą lekcję, gdym o niebie mówił,
te łzy co w okularach na religii stają—
właśnie o robotnikach myślałem w winnicy,
co wołali na dworze — nikt nas nie chciał nająć.
Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami —
garbusku i jąkało — osowiały, niemy —
Zosiu, coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe —
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy.
Wojtku wiecznie płaczący i ty coś po sznurze
drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie,
Pawełku z wodą w głowie, niewdzięczniku stary,
coś mi żabę położył na szkolnym dzienniku.
Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką —
ze srebrem betlejemskim, co w pudełkach świeci —
z barankiem wielkanocnym. — Bez was świeczki gasną —
i nie ma żyć dla kogo. Ten od głupich dzieci.
Po dar łez i śmiechu,
Ciebie, co czarną mrówkę na czarnych kamieniach
widzisz z nieba nocą czarniejszą od grzechu.
A na ostatek — o dar zapomnienia —
o grób w wiejskiej parafii — mijany w pośpiechu.
Na rekolekcjach nie strasz śmiercią —
bo po co?
Za oknami bór pachnie żywicą,
pszczoły z pasiek się złocą,
w abecadłach dzieci oczy mrużą…
Nie dręcz babek, dziadków czcigodnych,
oblubienic w kapeluszach modnych,
rozmodlonych przed — poślubną podróżą.
Mów o częstej komunii z Chrystusem —
złotych sercach bijących w ukryciu —
z katechizmu o cnotach najprościej
i że grzechy przeciwko nadziei
są tak ciężkie jak przeciw miłości.
Nie o śmierci mów z ambon. — O życiu.
O żonie szukającej z lampą
zagubionej igły w ciemny wieczór,
żeby mąż nie miał skarpet podartych —
wczesnej wiosny na piętach nie czuł.
Jak najwięcej o dobrych uczynkach,
o gościnnych domach, poświęceniu,
o Jezusie na ołtarzu złożonym,
tak samotnym w każdym podniesieniu.
I błogosław kaznodziejska dłonią —
babciom, starcom, młodzieńcom i pannom —
wszystkim dzieciom, co się w berka gonią,
zimą tęskniąc za łyżwami i sanną.
Modrzew cienie przewleka igłami jasnymi,
jodła szyszki podnosi, radują się graby,
zimorodka przebudził śpiącego z ważkami
trzmiel, co niby niedźwiadek spadł między owady.
O rosy aksamitne, topolami drżące —
wietrzyku, co mi mówisz przez puch osinowy,
obok ciepłej żywicy, dwa jeże kłujące
ze szczęścia się zwierzają pod liściem bukowym.
Noc przyjdzie ze słowikiem i świt z cietrzewiami
nad zajączkiem zabawnym z oczami dobrymi…
Przestałem mówić brewiarz. I myślę ze łzami
o tych, co się uświęcą dotykając ziemi.
Przyszli szukać Serca Bożego,
Serca z wszystkich naszych pierwszych piątków,
jak w obrazach włócznią przebitego,
ze skrą bólu i cierni pamiątką.
Weszli w kościół, a tu nagle kolędy —
miękki żłóbek z siankową poduszką —
nie ma cierni ni blasku krwawego,
ale bije Jezusowe serduszko.
Nie ma cierpień. Żadnej nie ma rany,
zamiast burzy na morzu — kąpiółka —
kołysane w ciepłej koszulinie
śmiesznym uchem pstrokatego osiołka.
Święty Janie od Krzyża, kiedy pełnia lata
i derkacz się odezwał, głuchy odgłos łąki,
owieczka z dzwonkiem beczy, przepiórka szeleści,
rzuć mi malwę i nazwij Janem od Biedronki
Naucz się dziwić w kościele,
że Hostia Najświętsza tak mała,
że w dłonie by ją schowała
najniższa dziewczynka w bieli,
a rzesza przed nią upada,
rozpłacze się, spowiada —
że chłopcy z językami czarnymi od jagód —
na złość babciom wlatują półnago —
w kościoła drzwiach uchylonych
milkną jak gawrony,
bo ich kościół zadziwia powagą
I pomyśl — jakie to dziwne,
że Bóg miał lata dziecinne,
matkę, osiołka, Betlejem
Tyle tajemnic, dogmatów,
Judaszów, męczennic, kwiatów
i nowe wciąż nawrócenia
Że można nie mówiąc pacierzy
po prostu w Niego uwierzyć
z tego wielkiego zdziwienia
Świt jak złota pszczoła
spadł mi w brewiarz i odkrył w Dawidowych jutrzniach
litery niby nóżki czarnego sokoła.
Ile razy wstawałem o tej właśnie porze
i szedłem we mszę świętą, jak we źródło srebrne!
Lampka wieczna jak listek krwawiący kościoła —
A nade mną na wieży, jak na siódmym piętrze
stał szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała
i aniołom swój ogon na pióra rozdawał
zostawiając dla siebie na czubku największe.
Niżej ludzie godzinki poranne śpiewali —
dzień już błyskał jak okręt wojenny ze stali.
I myślałem, co rano, do maryjnych pieśni
dorzucić kilka własnych, jak garstkę czereśni.
Przecież Ona to sprawia, że po nocnej burzy
zobaczę nieraz Venus niby globus z róży,
że mam czasem łzę wielką, jak Chopina w oku.
Nos cały — choć koziołka fiknąłem z obłoków.
Tylu aniołów odeszło,
tyle umarło gołębi,
lecz moje serce uparte
jeszcze się wcale nie ziębi.
Ni to ze złota, ni srebra,
nie płonie krwawym językiem,
pragnęło lec na ołtarzu,
lecz ktoś je strącił patykiem.
Upokorzone, wstydliwe,
nie sposób spojrzeć mu w oczy,
jak głupi Jasio szczęśliwe
pod Jasną Górę się toczy.
Gorętsza od spojrzenia…
Żeby nie być taką czcigodną osobą
której podają kapelusz
którą do Rzymu wysyłają
w telewizji jak srebrnym nieboszczykiem kręcą
przy gwiazdach filmowych wieszają
aby być chlebem
który krają
żywicą, którą z sosny na kadzidło skrobią
czymś takim, z czego radio robią
żeby choremu przy recepcie śpiewało
zegarem, który w samolocie jak medalik ze świętym Krzysztofem świeci
żółtym balonem dla dzieci
a zawsze taką hostią małą
gorętszą od spojrzenia
co się w ofierze zmienia.
Nie umiem o kościele pisać
o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy
o zegarze co nas toczy —
o oknach które rzucają do wnętrza
motyle jak małe kolorowe okręty
o świecach co smolą jak czarne oddechy
o O...
prosze