Gałczyński Konstanty Ildefons - Liryki i satyry.doc

(422 KB) Pobierz
konstanty ildefons gałczyński

konstanty ildefons          gałczyński 

          liryki i satyry

 

 

 

 

 

 

 

 

 

            Tom

 

       $całość w #b tomach

 

 

 

 

            PWZN

            Print 6

          Lublin 1999

 

  Przedruku dokonano

  na podstawie pozycji

  wydanej przez:

   Warszawskie Wydawnictwo

   Literackie "Muza" S.A.

  Warszawa 1996

 

  Redakcja techniczna

  wersji brajlowskiej:

   Marianna Żydek

   Piotr Kaliński

 

  Skład, druk i oprawa:

   PWZN Print 6 Sp. z o.o.

   20_218 Lublin, Hutnicza 9

tel.¬8¦fax:

   0_81 746_12_80

  e-mail:

   print6@lublin.top.pl

 

 

 

  Ulica szarlatanów

 

 

  Szarlatanów nikt nie kocha. Zawsze sami. Dla nich gwiazdy świecą w

górze i na dole. W tajnych szynkach piją dziwne alkohole. I wieczory

przerażają bluźnierstwami.

  Wymyślili swe tablice szmaragdowe. Krwią dziewicy wypisali charaktery.

Strachy w liczbach: 18, 3 i 4. Przeklinamy Jezu-Chrysta i Jehowę.

  Szarlatani piszą księgi o papieżach. Zawsze w nocy mówią źle o

Watykanie. Zawsze w nocy słychać szklane, szklane łkanie: płaczą gwiazdy

zaplątane w szkła na wieżach.

  Kiedy miesiąc umęczony wschodzi na nów, alkohole z przerażenia drżą

słodyczą. Nie pomogą alkohole: w nocy krzyczą łzy fałszywe szmaragdowych

szarlatanów.

  Bardzo cicho i boleśnie jest nad ranem. Dzwonią dzwony, świt pochyla się

w pokorze. Odpuść grzechy szarlatanom, Panie Boże, wszak Ty jesteś takim

samym szarlatanem.

 

  1928

 

 

 

  Serwus, Madonna

 

 

  Niechaj tam inni księgi piszą. Nawet niechaj im sława dźwięczy jak wieża

studzwonna, ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę - serwus,

madonna.

  Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko i wiosna też nie dla

mnie, słońce i ruń wonna, tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol -

serwus, madonna.

  Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie, albowiem życie wiekuiste, a

śmierć płonna. Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie - serwus,

madonna.

  To ty jesteś przybrana w złociste kaczeńce, kwiaty mego dzieciństwa, ty

cicha i wonna - że rosa brud obmyje z rąk, splatam ci wieńce - serwus,

madonna.

  Nie gardź wiankiem poety, łotra i łobuza; znają mnie redaktorzy, zna

policja konna, a tyś jest matka moja, kochanka i muza - serwus, madonna.

 

  1929

 

 

 

  Ulica Towarowa

 

 

  Tutaj wieczorem faceci grają na mandolinach i ręka wiatru porusza

ufarbowane wstążeczki. W ogóle tu jest inaczej i gwiazdy są jak

porzeczki, i jest naprawdę wesoło, gdy księżyc wschodzi nad kinem.

  Anioły proletariackie, dziewczyny, wychodzą z fabryk, blondynki smukłe i

smaczne, w oczach z ukrytym szafirem; jedzą pestki i piją wodę sodową

niezgrabnie, pierś pokazując słońcu, piękną jak lirę.

  A kiedy wieczór znowu wyłoni się z mandolin, a księżyc, co był nad

kinem, za elektrownią schowa, mgłami i alkoholem ulica Towarowa rośnie i

boli.

 

  1929

 

 

 

  Podróż do Arabii Szczęśliwej

 

 

  Pąsowe wstążki bicza wiatr rozwiał przelotny i niebo jest gwiazd pełne

jak Afryka ptaków, konie noga za nogą, koła - jako-tako, a woźnica pijany

i bardzo samotny.

  Kareta to muzyka, to pudło muzyki, noc naokół karety to jest szczęścia

dużo; zaraz księżyc przeleci wielką srebrną burzą i w rowach zakołują

świetliki, ogniki.

  Jadą w karecie piękni, ramiona oparli na poduszkach pachnących - o, nocy

jedyna! Śpiewa szafir i droga, i każda godzina... A oni nic nie wiedzą,

bo oni umarli.

 

  1929

 

 

 

  Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód

 

 

  Niepoważny stosunek do życia figla ci w końcu wypłatał: nadmiar

kolorów, brak idei zawsze się kończą wstydem i są wekslem bez pokrycia,

mój ty Niprzypiąłniprzyłatał!

 

  1929

 

 

 

  Prośba o wyspy szczęśliwe

 

 

  A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź, wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty

rozwiej, zacałuj, ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań,

we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu.

  Pokaż mi wody ogromne i wody ciche, rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól

mi słyszeć zielonych, dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i

przytul, myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością.

 

  1930

 

 

  Noc Listopadowa

 

 

  Mglista Warszawo z lat trzydziestych, gdy ewokuję twoją twarz, nie

wiem, jak zamknąć w anapesty, jamby, trocheje i daktyle twój gniew i

krew, i bólu tyle wsiąkłego w mrok kamienic. "Zważ - powiada mi historia,

grożąc - na co się ważysz, śmiałku mój, ty, co rymowy tocząc bój, chcesz

rymem zakuć jak obrożą moje dymiące serce. Stój... Bo strojne dźwięki

wzruszyć lirą, kostium pokazać muzealny, śmieszny pantalon z kaszemiru,

halsztuk a la melancolique - to bardzo łatwo... Ja - to krzyk, jak lawa

stygnący w wiekach..."

  Mgła. Mgła. Mgła. Cała Warszawa to mgła. Cała Polska to mgła. Pyta

przechodzień przechodnia, jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia: - Kiedy się

skończy mgła? - ...Piotrze, to ty? - To ja. - Czy idziesz ze mną?

Mgła...

  Szósta. Od Solca ciemno. Widać, zamokły dyle narodowego browaru, widać,

że nawet ogień przeszedł na służbę carów. Widać, jak idą! Nowym Światem

rwie nawałnica, burza młodych - "Podchorążowie, hańba katom!"

  "Witaj, jutrzenko swobody..." Hej, Polacy! Na ulice! Garstka serc u

waszych bram - na latarnię Targowicę! Wolność niesiem!... Ale tam śpi

na pokojach ciepło złote, w niszach rzeźbione kandelabry i damy nad

Walterem Scottem.

  A z nimi poszli ludzie z fabryk. Resztę, mój czytelniku, znajdziesz w

starych skryptach, w listach "...matko, umieram...", w sztychach,

manuskryptach i w śniegu syberyjskim, czerwonym na milę; i jak

debatowano, by uczcić tę chwilę: Ratusz na gwałt zaczęto więc

illuminować, pstrzyć girlandą meandrów, dębem dekorować, ażeby Wolność

była i ażeby Sława... Tak po trudach, po nocnych usnęła Warszawa z ludem

jak morze głupim. I wodzów tragedią.

 

  1930

 

 

 

  Pieśń Cherubińska

 

 

  Rankiem z domu wychodzimy, wrogowie cudów - każdy w swoją stronę... A

dopiero wieczorem leży przed nami plon trudu jak skrzypce - świeżo

skończone. Żona kwiat stawia na oknie, drzewo w kominie bzyka, na ręce

złocone ogniem płynie muzyka. Siłą czerpaną z ognia mężnieją uparte

plecy. Jak wódz na zdobycie fortecy idziemy co dnia. I nieraz trafia nas

ostrze bijących w prawo i w lewo, by były rzeczy najprostsze: mięso,

chleb, drzewo.

  Na wiosnę śpiewną od ptaków, kiedy się rzeka rozzłoci, patrzymy z

mostu, jak "Krakus" mknie pod banderą do Młocin. Dym pląsa w komina

lufie, bryzg srebrny strugą wypryska i sternik nuci na rufie: "Maryśka

moja, Maryśka". Czasem bandera się wytrze, poplami z samego rana. Nie

krzyczcie. Plamy najbrzydsze obmyje woda wiślana.

  Wolno dojrzewa człowiek. Wiele mu trzeba męstwa, aby się nie dać

wiatrowi i rosnąć w górę i w głąb, by triumfalną zielenią zaszumieć w

końcu jak dąb zwycięstwa...

  To przecież nie jest znużenie. To obłok wiosenny gruby, który nadpłynął

z łąk i oczy zasnuł, i zgasł... Ach, nie utrzymać tych rąk! Do nowych

śmieją się prac mocne cheruby.

  Kiedyś nadejdzie jesień. Świat nam się mniejszy ukaże, a za to dzieła

wyrosną i usną jak olbrzymy. Pójdziemy wtedy za miasto i z dala

popatrzymy na dni nie zmarnowane i noce wolne od marzeń:

  Tylko trzeba się przemóc. Musimy. Jeszcze goręcej! Skrzydlate są nasze

konie i żłoby złote, i obrok. Ty słyszysz? Muzyka idzie: to w nas tak

dźwięczy i dźwięczy potężna dobroć.

  Naszym żonom daj oczy szafirowe, niech mają srebrne palce i suknie

hiacyntowe. Naszym dzieciom pokarmy pożywne, żeby rosły i były proste, a

nie dziwne. O kominie także nie zapomnij, Panie: niech jada swą brzezinę

na drugie śniadanie. I o kota naszego zatroskaj się ładnie: żeby mu

ciepło było, kiedy śnieg upadnie. Wróć zdrowie obłąkanym, kraj wybaw od

wojny, daj chwilę odpocznienia wszystkim niespokojnym.

  Koniec modlitwy. Teraz grzmi. A echo odpowiada mi i w mazowieckich

ostach, i w błotach Pińska... Słyszysz, jak brzmi moja codzienna, moja

uparta, moja prosta pieśń cherubińska.

 

  1930

 

 

 

  Ballada ślubna I

 

 

  Gdyby nie te guziki, byłby zwyczajny kum z rękami jak dębczaki i z nosem

jak dzwonnica, orałby czarne pole. A teraz gwar i szum: - Stangret!

Wariat w cylindrze! - piszczy, tańczy ulica.

  Gdyby nie uprząż w różach i ta przez rzęsy biel, pomyśleć teraz można,

że ot, stara kareta, szaleństwo muzealne, a w karecie poeta - ach, gdyby

nie te róże, czapraki i ta biel!

  O, gdyby nie ta gwiazda, która upadła w zmierzch, powiedzieć mógłby

człowiek, że się to przyśniło: nagły zakręt w aleję złotą i pochyłą,

gdzie anioły kamienne posfruwały z wież.

  A gdyby nie ten wianek i welon ten, i mirt, i księżyc twojej twarzy

mały, zawstydzony, mógłbym przecie pomyśleć, żem jest narzeczony, a tyś

jest narzeczona i że to jeszcze flirt.

  A może rzeczywiście wszystko się nam przyśniło: stangret, kareta,

wieczór, mój frak i twój tren, i nasze życie twarde i słodkie jak sen.

Nie byłoby małżeństwa, gdyby nie nasza miłość.

 

  1930

 

 

 

  Palcem planety obracasz

 

 

  Palcem planety obracasz, tchem - miliardowe gwichty i twoja to sprawia

praca, że kołują złote jak nigdy.

  Kwiaty posadzasz wesołe, że pachnie w mym całym domie, i różę, na róży

pszczołę, na pszczole - słoneczny promień.

  Gdy kończę pracę, to do mnie przybliżasz się, niepojęta - i uczę się

astronomii na twych gwiaździstych piętach;

  i sen, jak pył szafirowy, na śpiące usta się sypie, na skrytą pierś do

połowy, na włosy koloru skrzypiec.

 

  1931

 

 

 

  Inge Bartsch

 

 

  Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych

okoliczności Oto słowo o Inge Bartsch, w całej prostocie, dla

potomności.

  Ona była ruda, ale niezupełnie - pewien połysk na włosach grasował -

żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm komunizował (są tacy też -

na Mazowieckiej). A Inge? Inge miała w sobie jakiś smak niemiecki, ten

akcent w słowie "Mond" - księżyc... der Mond, im Monde... A Fink był dureń

i blondyn.

  Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski... Berlin... Berliiin...

deszcz... Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł... Nuda - i

nagle cud! Teatrzyki Maleńkie serce w podziemiach! Idzie piosenka: Autor:

Kurt Tucholsky.

  Widzę: Inge siedzi przy fortepianie, śpiewa i gra; jakaż musi być

śliczna, gdy wstanie! Wstała. Piersi miała małe, doskonałe i - wybaczcie

mi, państwo - brzuch tak się cudownie pod suknią rysował, że zacząłem bić

brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch! aż pewien Anglik mruknął: - He's

gone mad. - On zwariował.

  Przeszło lato, jesień i zima, i jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,

i znowu jesień w mgłach jak w dymach. (Jesieni jestem amator.) Aż tu

nagle pewnego dnia zamach stanu. Coup d'etat. Zamach stanu nb. miał w

sobie coś z gwiazdy betlejemskiej, za którą ciągnęło 3 miliony magików.

  I wszystko stało się jak na scenie: siedziałem z Ingą w Tiergartenie, a

jesień w Berlinie, w Tiergartenie, to są, proszę państwa, takie struny...

Z drzew mgłą kurzyło, wiatr niski jak bas - i nagle Inge: - Wiffen Sie

waf? (Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.) Wissen Sie was? Życie

mi się znudziło.

  - Hm... Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc - nie jestem Wyspiański, ale

bądź co bądź to powiedzenie mnie wzruszyło.

  Za późno: Rewolwer nie był większy od róży: Pik! i Inge rozpoczęła

podróże w Au-dela, w metafizykę niemiecką. Jakiś grubas, co siedział przy

piwie, nawet nie drgnął ani się nie zdziwił, bo takie piki to się mogło

zabić najwyżej dziecko.

  A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę; trup pachniał jesienią, czarną

kawą, grzybami i nonsensem.

  Bartsch Ingo! Szkoda! Twój talent to mogło być dużo szterlingów. Inge

Bartsch!!!

  Wróciłem do hotelu. 40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od

dymu... Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda, tu trzeba, że

się tak wyrażę, przyszpilić jakieś komentarze - że, czy ja wiem, że

krwawa zbrodnia reżimu, że podejrzana o semityzm, że... marchew... w

obozie... zgniłą... Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity. (W Polsce

zwany "kobyłą".)

  Powiedzmy, że to było na jesieni, dajmy na to trzy lata temu. No, i

jeśli redaktor nie zmieni, pójdzie tak: "Nie wytrzymała w dusznych

klamrach systemu Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród

tajemniczych okoliczności..."

  A na końcu może z Rilkego coś o miłości, o samotności, a tytuł prosty:

Inge Bartsch.

  Szkoda. Ładna. Młoda. Plecy jak perski aksamit.

  I było w niej coś... kobiece, nieuchwytne, dalekie, coś, co trzeba

chwytać pazurami.

 

  1934

 

 

 

  Szczęście w Wilnie

 

 

  Na wileńskiej ulicy - tak-to-tak, Gierwazeńku Na cóż to nam przyszło,

kochana? Po wileńskiej ulicy - tak-to-tak, Protazeńku, saniami trzeba

pędzić od rana.

  Jakby było nie dosyć, że przez wieczność, przez wieczność świecić będą

obrączki na ręku... a tu jeszcze serdeczność, okiennice, bezpieczność i

dzwoneczki: dziń-dziń, Gierwazeńku.

  W tym Wilnie będziesz różą, w tym Wilnie matką z młodu. Ej, woźnico,

zatrzymaj swe konie! Znam domek: drzwi w ulicę, a okna od ogrodu, a w

ogrodzie rosną dwie jabłonie.

 

  1934

 

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin