Carlyle Liz - Nie romansuj z hulakÄ….pdf

(1111 KB) Pobierz
479315702 UNPDF
Carlyle Liz
Nie romansuj z hulaką
1
Prolog
Na polu trzciny
W prażącym bezlitośnie słońcu Indii Zachodnich pola stały spokojne i zielone.
Białe, otoczone galeryjkami domy plantatorów skrzyły się w gorącym powietrzu,
znacząc bujny krajobraz niczym świecące, doskonałe w kształcie perły. Ich
korytarze pogrążone były w półmroku, a okiennice otwarte szeroko, by wpuścić do
rozgrzanego wnętrza każdy, najsłabszy nawet powiew. Mali niewolnicy poruszali
wachlarzami, zwieszającymi się z wysokich sufitów niczym skrzydła
prehistorycznego gada.
Była to kraina bogata; niemal magiczne miejsce, gdzie pieniądze dobywano
wprost z ziemi, wytłaczając je kropla po kropli spomiędzy miażdżących, zębatych
kół prasy i z każdej kropli potu, skapującego z ciał mężczyzn – i kobiet –
pracujących przy obróbce trzciny. Kraina cukrowych baronów i fortun, zarobionych
na transporcie morskim. Odległa kolonialna placówka, pozostająca poza kontrolą
króla – a często i poza prawem.
Jednak pomiędzy angielskimi damami, omdlewającymi z gorąca na wygodnych
leżankach, a harującymi w pocie czoła niewolnikami egzystował w tym dalekim
raju trzeci typ ludzi. Marynarze, tęskniący za domem, którego prawdopodobnie
nigdy już nie zobaczą. Słudzy, oddani niegdyś do terminu, którzy popadli, za
sprawą niepomyślnych okoliczności, w niewolę. Portowe dziwki, zamiatacze ulic...
oraz sieroty – nieme i niedostrzegane.
W tym świecie nieustannego upału i obojętności dwaj chłopcy biegli wąskim
pasem zieleni. Dyszeli ciężko, nie bacząc, iż ostre jak brzytwy liście rozcinają im
ramiona i policzki. Nie poświęcili ani jednej myśli wstędze szafirowego morza
poniżej ani rozpadającemu się domowi na wzgórzu za nimi. Nie widzieli dotąd
ochładzanej wachlarzem leżanki, nie mówiąc już o tym, by mieli okazję się na niej
położyć.
– Tędy. – Większy z chłopców szturchnął młodszego mocno w ramię. – Mokradła.
Tam nas nie złapie.
Przecięli skraj pola, młócąc rozpaczliwie bladymi, chudymi ramionami. Mniejszy
chłopiec zanurkował pod niską gałąź, lecz zaraz odskoczył i pognał dalej. Rozcięcie
w boku bolało niczym rana od noża. Krew tętniła w skroniach. Biegł, gnany lękiem,
2
czując w nozdrzach smród gnijącej wody. Jeszcze dwadzieścia jardów. Gołe stopy
chłopców wzbijały obłoki kurzu, kiedy pędzili, co sił w nogach skrajem pola.
Prawie. Prawie. Już prawie im się udało.
Pijacki ryk rozdarł ciszę upalnego popołudnia. Wuj wyskoczył zza rzędu trzciny
niczym potwór, ukryty pod mangrowcami, odcinając drogę do mokradeł. Chłopcy
zahamowali gwałtownie na pylistej drodze. Cofnęli się i już mieli zawrócić, gdy z
gąszczu trzcin wynurzył się chudy jak szkielet Murzyn, blokując odwrót. Twarz miał
bez wyrazu, lecz w oczach współczucie.
Chłopcy odwrócili się, opuściwszy z rezygnacją wątłe ramiona.
– Ha, dopadłem was, bękarty! – powiedział z satysfakcją wuj i ruszył ku nim
krokiem zaskakująco pewnym jak na człowieka zatrutego do cna rumem i
bezwzględnością.
Młodszy z chłopców zaszlochał, lecz starszy nie wydał dźwięku.
Wuj zatrzymał się, mrużąc świńskie oczka tak, iż wyglądały jak połyskujące
czarne szczeliny i wymachując niemal radośnie zawieszonym u nadgarstka
pejczem.
– Daj mi tu małego, Odyseuszu – powiedział. Kropla śliny zwisała mu z dolnej
wargi. – Oduczę bezczelnego żebraka się odszczekiwać.
Murzyn podszedł, chwycił chłopca i się zawahał.
Pejcz przeciął niczym błyskawica powietrze, trafiając niewolnika w twarz i
rozcinając do krwi hebanowy policzek.
– Na Boga, ściągniesz małemu żebrakowi koszulę i go przytrzymasz, albo dostanie
ci się czterdzieści batów. I tydzień w dziurze, byś miał czas pożałować
nieposłuszeństwa.
Odyseusz pchnął malca do przodu.
Większy chłopiec przysunął się bliżej.
– On się nie odszczekiwał, sir – zapewnił piskliwie. – Naprawdę. Nie powiedział
ani słowa. On... ma tylko osiem lat, sir. Proszę.
Wuj uśmiechnął się i pochylił.
– Zawsze gotów go bronić, co, gówniarzu? – powiedział. – Jeśli jesteś tak
cholernie odważny, możesz wziąć baty zamiast niego. Zdejmij mu koszulę,
Odyseuszu.
3
Starszy chłopiec próbował się cofnąć, jednak niewolnik chwycił go mocno za
ramię.
– S – Sir – zająknął się chłopiec z oczami rozszerzonymi strachem. – Ja...
chciałem tylko wyjaśnić... że nikt się nie odszczekiwał. My... w ogóle się nie
odzywaliśmy. To był tylko paw. To on krzyknął, pamiętasz, sir?
Lecz Odyseusz zarzucił mu brudną koszulę na głowę, nie zważając na to, iż się
szamocze. Młodszy chłopiec wcisnął sobie pięści do ust, skulił się i zaczął cicho
szlochać. Z oczami błyszczącymi od łez Odyseusz cisnął postrzępioną koszulę
pomiędzy trzciny, chwycił ręce chłopca i mocno je przytrzymał. Chude łopatki
malca sterczały niczym skrzydła czapli.
– Pożałujecie dnia – powiedział wuj, przesuwając pejcz pomiędzy palcami, jakby
rozkoszował się czekającym go zadaniem – kiedy zeszliście ze statku, by mi
dokuczać.
Starszy chłopiec zerknął za siebie.
– Proszę, sir – powiedział błagalnie. – Po prostu nas odeślij. Więcej tu nie
wrócimy. Naprawdę.
Wuj roześmiał się i zamachnął. Odyseusz odwrócił zakrwawioną twarz.
Kiedy pejcz opadł, zadając pierwszy z wielu razów, bezlitosnych i miarowych,
młodszy chłopiec zamknął oczy. Nie słyszał krzyków brata. Świstu pejcza. A kiedy
odcinał się od rozgrywającego się tuż obok horroru, słońce nadal prażyło, wiał
wietrzyk, bogaci ludzie w swych hacjendach rozkoszowali się powiewem wachlarzy
i posyłali służących po kolejny dzban lemoniady. Na wyspach Bóg przebywał w
swoim niebie i wszystko było, jak być powinno.
Gdy mniejszy chłopiec otworzył znów oczy, Odyseusz przerzucił już sobie jego
brata delikatnie przez ramię i ruszył z nim do domu. Pył z pola oblepiał mu stopy.
Chłopiec zerknął na wuja.
Ten zaś wyjął z kieszeni flaszkę rumu, po czym spojrzał na chłopca oczami
błyszczącymi od alkoholu i z satysfakcją powiedział:
– Zaczekaj tylko, smarkaczu. Następnym razem Odyseusz zabierze z pola ciebie.
Chłopiec odwrócił się i uciekł.
4
Rozdział 1
Rothewell spotyka Ponurego Żniwiarza
Październik to paskudny miesiąc, pomyślał Rothewell, wyglądając przez zalane
deszczem okno powozu. John Keats musiał być sentymentalnym głupcem albo
upoetyzowanym kłamczuchem. W ponurym Marylebone jesień nie była porą
delikatnych mgieł i łagodnej obfitości. Tu była to pora mroku i rozkładu. Nagie,
podobne szkieletom gałęzie stukały jedna o drugą na placach, a barwne liście,
miast podskakiwać wesoło na wietrze, zalegały ulice, tworząc pod ogrodzeniami z
kutego żelaza przesiąknięte wilgocią, brązowe kopce. Londyn – a przynajmniej ta
jego część, która kiedykolwiek żyła – umierał.
Gdy koła powozu pokonywały nieubłaganie kałuże wody i Bóg wie, czego jeszcze,
Rothewell zaciągnął się cygarem i wbił niewidzące spojrzenie w chodnik za sobą. O
tej porze ulice były puste, jeśli nie liczyć przemykającego od czasu do czasu sługi
czy urzędnika, zaciskającego z ponurą determinacją dłoń na rączce czarnego
parasola. Nie dostrzegł nikogo znajomego. Z drugiej strony, prawie nikogo tu nie
znał.
Na rogu Cavendish Square i Harley Street zastukał w dach i polecił stangretowi,
by się zatrzymał. Dwaj lokaje, jadący z tyłu powozu, okrążyli pośpiesznie pojazd,
by spuścić schodki. Rothewell znany był z tego, że nie toleruje opieszałości.
Wysiadł, odwrócił się i spojrzał na stangreta. Poły czarnego płaszcza zawirowały,
otulając elegancko sylwetkę.
– Wróć na Berkeley Square. – W siąpiącym deszczu polecenie zabrzmiało jak
złowróżbny pomruk. – Wrócę do domu piechotą, kiedy załatwię tu swoją sprawę.
Nikt nie zadał sobie trudu, aby odradzić mu spacer w deszczu. Ani nie ośmielił
się zapytać, co też przywiodło go aż z doków do mniej znanych uliczek Marylebone.
Rothewell był człowiekiem skrytym i łatwo wpadał w gniew.
Rozdeptał niedopałek cygara butem i machnięciem odprawił powóz. Stangret
dotknął z szacunkiem kapelusza końcem bata i odjechał.
Baron stał na chodniku, spoglądając w ślad za powozem, póki nie zniknął w
mrocznych głębiach Holles Street. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, przychodząc
tutaj. Może tym razem skłonność do irytacji wreszcie się zemściła, pomyślał,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin