Korpus 08 - Gobi.rtf

(1831 KB) Pobierz

W.E.B. Griffin

 

 

 

Gobi

 

Korpus VIII

In Danger’s Path

Tłumaczyła Ewa Ziemska


Cykl KORPUS dedykuję

podporucznikowi Drewowi Jamesowi Barretowi III

z kompanii K 3. batalionu 26. pułku piechoty morskiej USA,

urodzonemu 3 stycznia 1945 roku w Denver,

Kolorado,

poległemu w południowowietnamskiej prowincji

Quang Nam, 27 lutego 1969 roku;

majorowi Alfredowi Lee Butlerowi III

ze sztabu Samodzielnego Zespołu Desantowego

22. pułku piechoty morskiej,

urodzonemu w Waszyngtonie 4 września 1950 roku,

poległemu w Bejrucie, 8 lutego 1984 roku

oraz

Donaldowi L. Schompowi, pilotowi myśliwskiemu

piechoty morskiej, który stał się legendarną postacią

lotnictwa Armii, zmarłemu 9 kwietnia 1989 roku.

 

SEMPER FI!*[1]


Prolog

1
Szanghaj, Chiny,
listopad 1941 roku

 

O godzinie 10.45 12 listopada 1941 roku wielebny James Fitzhugh Ferneyhough, kanonik katedry anglikańskiej w Szanghaju, połączył świętym węzłem małżeńskim hrabiankę Marię jekaterinę Ludmiłę Żiwkow, rodem z Sankt–Petersburga, w Rosji, z kapitanem Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych Edwardem J. Banningiem z Charleston w stanie Południowa Karolina. Dla obojga był to pierwszy ślub.

Przez cały czas trwania ceremonii smukła, czarnowłosa, zielonooka panna młoda, którą wszyscy zwali Millą, zastanawiała się nad najskuteczniejszym i najmniej bolesnym sposobem odebrania sobie życia i doborem najlepszej chwili do tego czynu.

Nie, nie dlatego, że miała coś przeciw ślubowi. Kochała Eda Banninga nad życie, miłością gwałtowną i szaloną, od pierwszej chwili, kiedy wkroczył w jej dotąd uporządkowane i spokojne (o ile oczywiście życie emigrantki, bezpaństwowca na obcej ziemi, w ogóle może być uporządkowane i spokojne) życie. Od tej pierwszej chwili, kiedy pojawił się na progu jej mieszkania na zapleczu Bundu, głównej alei Szanghaju, wiedziała, że stało się coś doniosłego. To przeczucie bardzo szybko zmieniło się w pewność i od razu zamieniło się w niepohamowaną, pierwotną, cielesną żądzę tak szybko i z taką gwałtownością, że sama się tego przeraziła.

Nikt jej więc do tej ceremonii nie musiał zmuszać i to nie dlatego nachodziły ją samobójcze myśli. Ich związek jednak nie miał przyszłości, z czego jasno i wyraźnie zdawała sobie sprawę — i to było źródłem jej desperacji. Ed Banning był oficerem amerykańskiej piechoty morskiej, który za kilka godzin opuści Szanghaj, by nigdy tu nie wrócić. A ona? Cóż, ona była Rosjanką, banitką, biełaruczką bez prawa powrotu do własnej ojczyzny, czy też, jak to określali dyplomaci, „osobą bezpaństwową”. Czyli na dobrą sprawę nikim. Zanim jej rodzina musiała uciekać przed bolszewikami, byli w kraju osobami ze świecznika, szlachtą. Jej ojciec był generałem, a to się wtedy naprawdę liczyło. To były jeszcze czasy, w których armie nie szafowały tak hojnie generalskimi szlifami, które bardzo się od tego czasu zdewaluowały. A potem przyszli bolszewicy, papa z Wranglem próbowali stawiać im opór — no i wylądowali aż tutaj, na końcu świata i drugim końcu społecznej drabiny, na bruku. Liga Narodów na wniosek norweskiego badacza polarnego, Fridtjöfa Nansena*[2], ulitowała się nad ich ciężkim losem i wydała im „dokumenty podróży” (zawodowi dyplomaci bardzo skrupulatnie unikali w odniesieniu do nich słowa „paszport”), które nieświadomi maluczcy ochrzcili „nansenowskimi paszportami”. Społeczność międzynarodowa, ochłonąwszy po tym ataku miłosierdzia, zajęła się wykupywaniem zagrabionych im przez czerwonych dzieł sztuki za bezcen, a oni nadal tkwili tam, gdzie byli. Jedyna różnica, że teraz, jeśli znalazło się jakieś ciało w rynsztoku, istniała szansa na to, że w kieszeni będą dokumenty i będzie wiadomo, co napisać na grobie.

Japończycy szykowali się do zajęcia miasta. Ta chwila mogła nadejść za tydzień, za dwa, czy jeszcze później. W każdym razie prędzej czy później na pewno do tego dojdzie. A wtedy będzie zdana na ich łaskę. To już lepiej sobie od razu w łeb palnąć, pomyślała po raz już co najmniej dwudziesty od rana.

Jej i jej rodaków życie było ciężkie i nie do zniesienia dla wielu nawet teraz, kiedy Szanghaj kontrolowały stacjonujące tu od powstania bokserów w 1900 roku wojska obcych mocarstw. Prócz Japończyków byli tu też Włosi, Francuzi i Amerykanie, którzy mieli chronić interesy własnych rządów, ale de facto bronili wszystkich białych, nawet bezpaństwowców na nansenowskich „paszportach”. Ta ochrona waliła się w proch i pył na jej oczach.

Najpierw ewakuowali się Włosi. Jako państwo Osi, uznali suwerenność swojej sojuszniczki, Japonii, nad Chinami i wycofali swoje wojska, przekazując pozycje Japończykom. Nawet zanim do tego doszło, jasne było, że nie będą wchodzić w drogę Imperium Wschodzącego Słońca. Mniej więcej w tym samym czasie Francja została podbita przez III Rzeszę i musiała się zgodzić na liczne ustępstwa wobec dalekowschodniej sojuszniczki Niemiec i Włoch. Wśród postanowień Układu o Przyjaźni, który rząd z Vichy podpisał z Japonią, znalazł się paragraf o wycofaniu się z Szanghaju, z jednoczesnym udostępnieniem Japonii baz w Indochinach Francuskich. Niedługo potem, na jesieni 1940 roku, także Brytyjczycy wycofali się z Szanghaju i północnych Chin do Hongkongu. W mieście pozostali już tylko Amerykanie.

A teraz i oni właśnie się stąd zabierali. O tym, że dojdzie do wojny między nimi a Japończykami, ćwierkały wszystkie wróble. Dopóki jej nie było. Japończycy zapewne będą utrzymywać fikcję i dbać o swoją kruchą fasadę nowoczesnego państwa w zachodnim stylu. Kiedy wybuchnie, wszystkie pozory polecą w kąt, głos opinii światowej, którego teraz ponoć tak pilnie słuchali, przestanie docierać do ich uszu i pokażą wszystkim, na co ich stać. Bezpaństwowcy nie mieli złudzeń co do swego losu. Dosyć się nasłuchali od uchodźców z głębi Chin, którzy tak jak oni szukali ochrony zachodnich rządów przed brutalnością okupantów, by wiedzieć jak to będzie wyglądać. Każdy — biały, żółty, czy w paski, będzie zdany na ich łaskę, a tej szybciej się doczeka od grzechotnika, niż od japońskiego żołdaka. Miasto zostanie wydane na łup zwycięzców, przez ulice przetoczy się fala gwałtu, jakiego świat nie widział. Przemocy, której celem nie będzie tylko sama fizyczna przemoc i gwałcenie kobiet, grabieże, konfiskaty, ale przede wszystkim upodlenie, zeszmacenie, przetrącenie psychicznego kręgosłupa każdemu, kto mógłby myśleć o stawianiu oporu. Jej rodacy już raz przez to przechodzili, ona sama była za mała, by do końca rozumieć to, co się wokół niej działo, ale zapamiętała dość, by rozumieć o czym opowiadali starsi.

Mieli jej co zabrać. Ed, wyjeżdżając, oddał jej wszystko, co miał — opłacone na trzy lata z góry mieszkanie, meble, swoje rzeczy, nawet ten czerwony kabriolet, Pontiaka, którego tak pieczołowicie pucował, nie pozwalając się do niego dotknąć służbie. Nie będzie tego żałowała ani minuty. Tyle lat jakoś się obywała bez luksusów.

Tyle, że to ich nie zadowoli. Japońscy oficerowie lubili białe kobiety. Jeszcze kiedy musieli płacić, woleli zapłacić dwa razy tyle za byle Rosjankę, co za młodszą i lepiej wykwalifikowaną chińską dziwkę. Co stanie się teraz, kiedy całe miasto będzie na ich skinienie? Kiedy gwałcenie będzie na porządku dziennym, tak jak w Nankinie? I czy skończy się na oficerach?

Jeżeli miała skończyć w burdelu dla szeregowców, wolała raczej załatwić tę sprawę sama, póki jeszcze miała jakiś wybór. Wśród rzeczy, które zostawił jej Ed był także pistolet.

 

* * *

 

Kiedy pierwszy raz zobaczyła Eda, spomiędzy rzędu wspaniałych, śnieżnobiałych, równych (według Milli — „olśniewająco amerykańskich” w hollywoodzkim stylu) zębów sterczało mu zawadiacko długie, cienkie, zielone cygaro. Na rosłym, szczupłym, wysportowanym ciele doskonale leżał uszyty na miarę mundur. Kapitan Banning liczył sobie trzydzieści sześć wiosen, ale jedynym tego objawem były wysokie zakola nad czołem.

Wcześniej poznała już — przez telefon — jego głos. Zadzwonił w odpowiedzi na ogłoszenie, które zamieściła w „Shanghai Post”: „Niedrogie konwersacje po mandaryńsku, kantońsku i w Wu prowadzi dama władająca kilkoma językami europejskimi”. Miał bardzo przyjemny, głęboki, niski — bardzo męski — głos. Przedstawił się, powiedział, że jest amerykańskim oficerem i że chciałby skorzystać z konwersacji, pytając jakimi jeszcze językami europejskimi włada. Kiedy wymieniając je doszła do rosyjskiego, zdziwił się.

— Skąd pani, Brytyjka sądząc z akcentu, zna rosyjski?

Wyprowadziła go z błędu, mówiąc wprost, że jest Rosjanką i bezpaństwowcem. Szkoda, pomyślała. Mógłby być dobrym uczniem. Oni mają forsy jak lodu, i nie lecą od razu z łapami jak żabojady. Ale za to bardzo krótko ich trzymają i nie pozwalają się zadawać z takimi przybłędami jak my. Pan kapitan zaraz skończy rozmowę, a ja będę dalej czekać, co los przyniesie. Mimo to, wolała mu o tym powiedzieć od razu, unikając krępującej dla obu stron sceny, do której musiałoby dojść, gdyby dowiedział się o tym dopiero przychodząc na pierwszą lekcję.

O dziwo, nie odłożył słuchawki, więcej nawet — zapytał, kiedy mogliby zacząć. Na odpowiedź, że kiedy tylko mógłby przyjść, zapowiedział się za kwadrans i grzecznie pożegnał.

Dla wielu z jej rodaczek znajomość — czytaj: pójście do łóżka — z amerykańskim oficerem byłaby szczytem marzeń. Z dostępnych im form zarobkowania ta była najmniej uciążliwa i najbardziej dochodowa. Milla miała jednak zamiar z miejsca osadzić jakiekolwiek niewczesne zaloty i podkreślić, że zależy jej na układzie czysto profesjonalnym, pomiędzy nauczycielką a uczniem. Nie miała ochoty na prywatną znajomość — nie mówiąc już o romansie — z amerykańskim oficerem. Oboje na pewno znali mniej krępujące sposoby na spędzanie wolnego czasu niż przemykanie się pod ścianami, żeby żaden z jego kolegów go z nią nie zobaczył. Na zmianę profesji na bardziej popularną wśród rodaczek w wieku, w którym mężczyźni oglądają się jeszcze za nimi, nie miała ochoty. W każdym razie chwilowo nie musiała o tym myśleć.

Nie miała złudzeń co do tego, że z samego uczenia języków się nie utrzyma, ale przynajmniej będzie miała na drobne, codzienne wydatki. Utrzymanie na dłuższą metę zapewniały jej klejnoty, zaszyte przez matkę przed ucieczką w gorsecie, który leżał na dnie bieliźniarki. Niewiele ich już tam zostało, ale zawsze jeszcze kilka. Kiedy sprzeda już ostatni, może jeszcze raz się nad tym zastanowi. Na razie nie musiała.

Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę przez szparę w zasłonie, czekając na przybycie jej pierwszego ucznia. Po jakimś czasie na ulicy pojawił się jaskrawoczerwony Pontiac ze złożonym dachem, z jakimś umundurowanym białym za kierownicą. To pewnie on, pomyślała, i nie myliła się. Samochód zatrzymał się pod domem, a kierowca zaraz potem dał dowód na to, że nie jest tu od wczoraj. Pierwszym, co zrobił po opuszczeniu swego lśniącego strażacką czerwienią samochodu, było wynajęcie człowieka do pilnowania go. W dodatku znał Wu — dialekt najpowszechniejszy w okolicy Szanghaju — na tyle, by się z nim dogadać prawie bez użycia rąk. Pochyliła się trochę, by lepiej mu się przyjrzeć i nagle, bez żadnej przyczyny, znikąd, przez jej myśl przebiegła myśl, że to spotkanie będzie miało dla niej wielkie znaczenie, że coś się zmieni w jej życiu. Nie wiedziała skąd wzięła się ta myśl, nie widziała żadnej logicznej przyczyny, która miałaby to sprawić. Po prostu ogarnęło ją takie przeczucie i już.

Co ciekawe, wyglądało na to, że ta zagadkowa reakcja jest zaraźliwa. Kiedy po usłyszeniu dzwonka otworzyła drzwi, zauważyła za nimi obiekt swoich niespokojnych myśli. Jego twarz wyrażała wszechogarniający zachwyt, faceta po prostu zatkało z wrażenia.

— O Boże, jakaś ty piękna… — wymamrotał po angielsku.

— Zdaje się, że miał pan tu zamiar poprawiać swój chiński? — zapytała w Wu, ozięble, jak tylko mogła.

— Tak… Oczywiście… Przepraszam, nie chciałem pani obrazić. Puściła przeprosiny mimo uszu.

— Z tego, co widziałam, pewne podstawy już pan opanował? Na tyle, by wynająć stróża do swego samochodu.

— Wyglądała pani przez dziurę w zasłonie? — zaśmiał się.

— Też coś! Po prostu stałam przy oknie. — Teraz na nią przyszła kolej na zakłopotanie

— Oczywiście — zakończył sprawę kapitan. — Rzeczywiście, mandaryński i Wu nie są mi obce, ale chętnie bym je podszlifował. Poza tym interesowałyby mnie lekcje rosyjskiego, ale to może trochę później.

— Mówi pan tylko po chińsku, czy potrafi także czytać i pisać?

— Trochę czytam, ale pisać umiem tylko kilka ideogramów.

— Jeśli ma pan ochotę, możemy się i tym zająć. Pozwoli pan, że zanim do tego przejdziemy, zapytam pana, czy aby nie napyta pan sobie biedy, spotykając się ze mną na tych lekcjach? Musi pan sobie zdawać sprawę z tego, że kontakty, jakiejkolwiek natury, z osobami bezpaństwowymi, są przez wasze władze bardzo nieprzychylnie widziane?

Innymi słowy — zmiataj, póki czas, przynajmniej zaoszczędzisz pieniędzy za pierwszą lekcję.

Banning odparł, że na pewno nie będzie miał z tego powodu kłopotów. Wyjaśnił, że oficerowie piechoty morskiej zachęcani są do nauki języków obcych, a tych przecież na pewno nie nauczą się od rodaków. W jego służbie, powiedział — na razie nie mówił jej, że jest oficerem wywiadu, tego dowiedziała się znacznie później — potrzebna mu będzie znajomość chińskiego, ale może mu się przydać także rosyjski, więc nikt nie będzie mu miał za złe, że się go uczy. Dopiero później dowiedziała się o przyczynę tej pewności — to on, jako oficer wywiadu, uznawał, czyja znajomość jest, a czyja nie jest wskazana. Jemu nie miał kto z tego powodu czynić zarzutu, a nawet gdyby, to zawsze mógł ją podciągnąć pod „osobowe źródła informacji” i zamknąć usta krytykom, z jakkolwiek wysokiej pozycji w amerykańskim Szanghaju by przemawiali.

Pierwsza lekcja dowiodła, że jego chęć doskonalenia chińskiego jest szczera. Z każdą chwilą rósł jej podziw dla jego inteligencji i zdolności kojarzenia. Kiedy po godzinie zapytał, czy mogliby odbywać lekcje co najmniej dwa razy w tygodniu, zgodziła się bez wahania.

Zachowywał się jak dżentelmen w każdym calu. Nawet w żartach nie pojawiła się aluzja do tego, że jest nansenowską Rosjanką szukającą amerykańskiego księcia z bajki — choćby na dwie noce w tygodniu. Po piątym tygodniu lekcji, bardzo ostrożnie i formalnie, zapytał, czy zgodziłaby się z nim zjeść kolację. Zgodziła się, ale z oporami. Było w nim coś, co kazało jej przyjąć to zaproszenie. Jeszcze nigdy żaden mężczyzna tak na nią nie działał. I właśnie dlatego miała te opory.

Przy kolacji dowiedziała się paru rzeczy o nim. Ten masywny sygnet, który nosił na palcu, był oznaką absolwenta prywatnej akademii wojskowej, Citadel. Jego ojciec, też zawodowy wojskowy, pułkownik Armii, także był jej absolwentem. Podobnie jak jego dziadek i pradziadek. Wszyscy byli żołnierzami Armii, głównie artylerzystami. On był pierwszym marinę w rodzinie. Usłyszała o głębokich, ciągnących się od dziesięcioleci sporach i rywalizacji pomiędzy rodzajami sił zbrojnych, o tym, jakim szokiem dla pokoleń „zajęcy”*[3] i „głuszców”*[4] — w rodzinie Banningów była jego decyzja o pójściu do piechoty morskiej.

Nie był to temat jej obcy. W Rosji wprawdzie piechoty „morskiej nie było (a w każdym razie nie pamiętała, żeby była), ale ona też pochodziła z rodziny zawodowych wojskowych. Nic mu o tym jednak nie powiedziała. Po co? Co go to obchodzi? A poza tym, jeśli zadawał się wcześniej z tutejszymi Rosjankami, to znał już tę opowieść na pamięć i po prostu nie uwierzy, jej ojciec był generałem i to ze Sztabu Generalnego, stryj też, dziadek i jego obaj bracia również nosili mundur. Własną krwią wśród kaukaskich skał przy tłumieniu buntów czeczeńskich górali zapłacili za tytuł, którego teraz, po śmierci ich wszystkich, była ostatnią legalną dziedziczką. Tyle że tutaj każda Rosjanka podawała się za księżniczkę, do tego stopnia, że na rosyjskie kelnerki nikt nie wołał inaczej niż „Hej, księżniczko!”, każda miała ojca generała, a co druga była nieślubną córką samego cara — batiuszki. Zresztą, nawet gdyby tak było — co z tego? Tamten świat, tamto życie odeszły bezpowrotnie. Nie wdając się w szczegóły, powiedziałamu tylko, że ojciec też był oficerem.

Przez cały czas ich kolacji Banning zachowywał się bez zarzutu. Nawet kiedy tańczyli, starał się do niezbędnego minimum ograniczać jakikolwiek cielesny kontakt pomiędzy nimi. Sama nie wiedziała kiedy przeszli na „ty”, ale to się stało tak naturalnie, że nie miała nic przeciwko temu. Potem odwiózł ją i odprowadził do drzwi, pod którymi uścisnął jej dłoń, podziękował za wspaniały wieczór i zapytał, czy będzie jeszcze kiedyś mógł ją zaprosić na kolację.

Weszła do siebie i po niedługim czasie usłyszała dzwonek telefonu.

— Milla? Tu Ed — usłyszała w słuchawce dziwnie napięty głos swego ucznia.

— Czy coś się stało? — zapytała zaniepokojona.

— Obawiam się, że tak — odparł.

— Co takiego?

— Powinienem ci to był powiedzieć przy kolacji, ale… Ale nie mogłem się na to zdobyć. Po prostu zabrakło mi odwagi.

O Boże! On wyjeżdża! Albo jeszcze gorzej, mimo tej niewzruszonej pewności, że nikt nie będzie mu miał za złe, jakiś zwierzchnik dowiedział się o jego lekcjach i kazał mu z tym skończyć raz na zawsze.

— To może wreszcie wydukasz o co chodzi? jestem już dużą dziewczynką, wytrzymam.

— Kocham cię, Milla — powiedział kapitan Banning i odłożył słuchawkę.

Jeśli to prawda, to zupełnie mu odbiło. Jeśli nieprawda, to znaczy, że udawał przez cały czas i po prostu szukał chętnego ciała. Ale gdyby tak było, to po co by czekał pięć tygodni? I po co ten telefon? Co by mu to dało? A więc to może być prawda… Nie, to bez’sensu! Nie ma dla nas żadnej nadziei. Ludzie, którzy się kochają, pobierają się. Chyba że jedno z nich jest bezpaństwową Rosjanką z nansenowskim paszportem, a drugie oficerem amerykańskiej piechoty morskiej. W takim przypadku nie ma mowy o żadnym małżeństwie.

Tej nocy Milla prawie nie zmrużyła oka. Do samego rana przez jej głowę przewalała się gonitwa myśli, jednych bardziej szalonych i nierealnych od drugich. Mało która z nich kończyła się jakimś zachęcającym akcentem.

W końcu postanowiła, co zrobi. Kiedy pojawi się nazajutrz na lekcję, wyjaśni mu, że w tych okolicznościach będzie lepiej, jeśli poszuka sobie innego nauczyciela języka.

Ale kiedy następnego dnia pojawił się po południu w jej drzwiach, nagle zapomniała o swoim postanowieniu. Uśmiechnęła się tylko i — starannie unikając patrzenia mu w oczy — zaprosiła gestem do salonu. Po chwili pozbierała się na tyle, żeby normalnie poprowadzić lekcję. Konwersacja przebiegała tak, jakby nigdy nie było wczorajszego wieczoru. Tyle, że nie pamiętała potem ani słowa z tego, o czym rozmawiali. Wciąż czuła tylko zapach jego wody kolońskiej, która pachniała limonkami. Kiedy minął czas lekcji, wstał i podał jej dłoń. Ujęła ją i nagle poczuła jakieś takie dziwne pieczenie wewnątrz.

— Dziękuję.

— Nie ma za co.

— I dziękuję za to, że się nie obraziłaś za ten wieczorny telefon.

— Dużo wypiłeś?

— Do momentu odłożenia słuchawki tylko tyle, co do kolacji. Dopiero potem. Owszem, sporo.

Puścił jej dłoń i ruszył ku drzwiom.

Milla patrzyła za nim i nagle zdecydowała się. Tak, chciała tego i musiała to dostać. Nie obchodziło jej, ile ją to będzie ostatecznie kosztować.

— Chwileczkę, Ed.

— Tak?

— Poczekaj, to potrwa tylko chwilę — powiedziała, wchodząc do sypialni. Zamknęła za sobą drzwi.

Przywarła do nich plecami i rozejrzała się po pustym wnętrzu. Jezu, co ona wyrabia? Przecież to kompletny idiotyzm!

Jej wzrok padł na wyblakłą fotografię. Na ganku sporego domu siedział brodaty oficer w paradnym mundurze, obok dystyngowana dama w białej sukni i kapeluszu. Przed nimi, na podłodze bawiła się kółkiem pięcio — , może sześcioletnia dziewczynka w marynarskim ubranku. To były ich ostatnie wakacje w majątku na wsi, już po obaleniu cara, ale jeszcze przed przewrotem bolszewickim. Dziesięć lat później, już tu, w Szanghaju, ojciec wiele razy powtarzał jej swoją życiową maksymę, mądrość Żiwkowów, która z niskiego stanu wyprowadziła ich na salony.

— Życie, córeczko, jest jak ruletka. Czasem, jeśli się czegoś bardzo, bardzo chce, trzeba zagrać va banque, wyłożyć na stół wszystkie sztony i jeszcze dołożyć sygnet. Potem zostaje ci już tylko usiąść z boku i patrzyć na kulkę, kiedy koło zwalnia, jeśli liczysz się z tym, że kulka może minąć twoją przegródkę, nie będziesz zawiedziona, gdy tak się rzeczywiście stanie. Jeśli wygrasz, świat jest twój, jeśli nie — no cóż, przynajmniej próbowałaś. Jak spadać, to z wysokiego konia, moje dziecko. Lepiej zaryzykować i stracić wszystko, niż całe życie wyrzucać sobie, że się nie spróbowało.

Kiedy spojrzała’ na swoje odbicie w wyblakłym lustrze na toaletce, w uszach dźwięczał jej tubalny głos ojca. Powoli, jeszcze nie do końca pewna, czy aby na pewno robi dobrze, a potem coraz sprawniej i z coraz większym przekonaniem, zaczęła się rozbierać. „Lepiej postawić wszystko i stracić, niż żałować, że się nie spróbowało”. Rozpięła guziki bluzki i uwolniła się z niej, pozwalając opaść na podłogę. Potem ściągnęła koszulkę, rozpięła spódnicę i ją także upuściła. Pozbywszy się bielizny, sięgnęła na toaletkę po ostatni — i niemal już pusty — flakonik perfum. Zawartości ledwie starczyło na to, żeby raz pokryć nią palec. Naniosła nim perfumy za uszami i między piersi, raz jeszcze spojrzała w lustro i podeszła do łóżka, jednym ruchem ściągając z niego kapę. Weszła pod prześcieradło — było za ciepło na kołdrę — i nakryła się nim pod brodę.

Zawołała go.

Jakoś dziwnie to zabrzmiało. Coś ją dławiło, nie pozwalając wyraźnie mówić. Przez chwilę zastanawiała się, czy usłyszał.

— Tak? — usłyszała przez drzwi.

— Mógłbyś tu pozwolić na chwilę?

Otworzył drzwi, wetknął głowę do środka i rozejrzał się. Kiedy zobaczył ją w łóżku, a ubrania na podłodze, brwi uniosły mu się tak wysoko i gwałtownie, że przez chwilę ogarnęła ją irracjonalna obawa, że w ogóle wyskoczą mu nad głowę.

— Co… Co się stało?

Nie odpowiadała, nie mogąc się zebrać na wydanie głosu.

— Milla? — zapytał. Jego głos też jakoś teraz dziwnie brzmiał. Pozbierała się wreszcie.

— Ja też cię kocham. Od chwili, kiedy cię zobaczyłam tam, na ulicy, kiedy przyjechałeś… — znowu straciła głos. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale w końcu po prostu uniosła prześcieradło i wyciągnęła ku niemu ramiona.

— O Jezu, Milla… — zaczął i też nie skończył. Podszedł, pochylił się nad nią i objął, a ona pociągnęła go na łóżko.

Sztony leżały na stole, a krupier puścił w ruch koło ruletki.

 

2

 

— Dostałem dziś rano depeszę od ojca — obwieścił tydzień później.

Byli w jego mieszkaniu. On leżał na plecach, z rękami złożonymi pod głową. Ona leżała obok na brzuchu, z policzkiem przytulonym do jego piersi, z udem ugiętej nogi nakrywającym jego podbrzusze. Oboje byli spoceni po ostatnim razie, który skończyli tak niedawno, że ich oddechy dopiero teraz się uspakajały. Kochali się jak szaleńcy, długo i intensywnie. Lubiła jego zapach w takiej chwili. Normalnie zapach potu ją odstręczał, jego pot w takiej chwili zupełnie jej nie przeszkadzał. Miała tylko nadzieję, że jemu nie przeszkadza jej zapach.

— Stało się coś złego? — zapytała zaniepokojona.

— Nie, prawdę mówiąc, wygląda na to, że sprawy mają się ku lepszemu z każdym dniem.

— Pojęcia nie mam, o czym mówisz — odparła, kładąc policzek z powrotem i wracając do zabawy włosami na jego piersi.

— Zacznijmy od najważniejszego. Mario Jekaterino Ludmiło Żiwkow, czy wyjdzie pani za mnie? Czy przysięgnie mi pani, że będzie mnie kochać, szanować oraz być mi wierna i posłuszna, w zdrowiu i chorobie, bogactwie i biedzie, et cetera, et cetera, póki śmierć nas nie rozdzieli?

Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.

— Nie rób mi tego, Ed — poprosiła.

— A cóż to takiego? Czyżbym dostawał kosza po tych wszystkich wyrzeczeniach, które poniosłem depeszując o tobie do ojca? To ja tu inwestuję 22 centy w każde słowo, a ty co? — roześmiał się.

— Wysłałeś do ojca depeszę o mnie? — zaskoczenie było takie, że nawet płakać przestała.

— Uhm.

— I co napisałeś?

— Niewiele. Mówiłem ci, 22 centy za słowo. W każdym razie starczyło mi na tyle, żeby napisać, że jeśli kiedykolwiek chce być dziadkiem, to niech w te pędy biegnie do wujka Zacha i namawia go do przepchnięcia w Kongresie specjalnej ustawy, na mocy której przyszła matka jego wnuka będzie mogła wjechać do Stanów.

— Ed, o czym ty mówisz? Nic nie rozumiem.

— Nie odpowiedziałaś na pytanie. Tak, czy nie?

— Jakie pytanie?

— Wyjdziesz za mnie, Milla? Czy może chcesz, żebym wyszedł z łóżka i klęknął przed tobą?

— Przecież nie możemy się pobrać! Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.

— Załóżmy, że byśmy mogli. Gdyby to było możliwe, wyszłabyś za mnie?

— Ed, na miłość boską, nie rób sobie żartów z poważnych spraw! Nie obiecuj mi nic, czego nie możesz dotrzymać, proszę — powiedziała i znowu łzy napłynęły jej do oczu.

— To nie są żarty — odparł, lekko rozdrażniony. — Odpowiedz na pytanie.

— Och, Ed, gdyby to tylko było możliwe, bardzo bym się starała być dla ciebie najlepszą żoną.

— Jakoś niezbyt entuzjastycznie to zabrzmiało?

— A jak mam z siebie wykrzesać entuzjazm, skoro wiem, że nie ma na to żadnych szans?

— Nic nie rozumiesz. Właśnie ci mówię, że piechota morska wylądowała i sytuacja jest już pod kontrolą*[5].

— Cholera! Przestań sobie ze mnie żartować! Naprawdę na to nie zasłużyłam! — Tym razem była już na tyle wściekła, że podkreśliła to, waląc go pięścią w pierś. — To nie jest śmieszne! Jesteś okrutny, wiesz?

Uśmiech znikł z twarzy Eda, który nareszcie zrozumiał, że należą się jej wyjaśnienia.

— Przed wysłaniem depeszy do ojca poszedłem do konsulatu i zadałem kilka pytań konsulowi generalnemu. — Zauważył jej spłoszone spojrzenie i pośpieszył z wyjaśnieniem. — To miły facet, naprawdę umie trzymać język za zębami.

— Pytałeś o nas?

— O ciebie. O status osoby bezpaństwowej, o paszporty nansenowskie. Szczególnie interesowała mnie sprawa, jak osobę o takim statusie można wysłać do Stanów.

— A on ci powiedział, że to niemożliwe. Gdybyś mnie o to zapytał, zaoszczędziłbyś sobie wycieczki. Naprawdę nie wiedziałeś, że takich wyrzutków jak my nie wpuszczają do tego twojego raju wolnych ludzi?

— Owszem, od tego zaczął. A potem powiedział, że to by się dało zrobić, gdyby Kongres wydał specjalną ustawę, na mocy której mogłabyś imigrować.

— Jak to wydał specjalną ustawę?

— Gdyby Kongres Stanów Zjednoczonych zwykłą większością głosów przyjął ustawę o zmianie ustaw takich to a takich z dnia, pozycja i tak dalej, na mocy której ograniczenia ustanowione w powyższych ustawach nie dotyczyłyby niejakiej Marii Jekateriny Ludmiły Żiwkow, a Prokurator Generalny zostałby zobowiązany do wydania rzeczonej Marii Jekaterinie Ludmile Żiwkow wizy imigracyjnej do Stanów Zjednoczonych Ameryki.

— Coś takiego jest w ogóle możliwe?

— Tu się nie możemy pobrać. Potrzebowałbym zgody przełożonych, a tej nawet mnie pułkownik by nie dał. Nie mogę teraz wystąpić z wojska, bo w kraju ogłoszono stan zagrożenia wojennego i wszelkie ruchy kadrowe zostały zamrożone do odwołania. Zresztą, nie chcę. Korpus to całe moje życie.

— Więc o czym ty w ogóle mówisz?

— Trzeba cię zawieźć do kraju. Tam nie będę potrzebował niczyjego pozwolenia. Naprawdę nie będę pierwszym oficerem piechoty morskiej, który przywiózł sobie żonę zza granicy. Nikt nie będzie miał o to pretensji i będę mógł pozostać w Korpusie.

— E, bujasz w obłokach — machnęła ręką z rezygnacją i położyła się z powrotem. — Przecież to wychodzi na to samo, co ja ci mówiłam. Nie mogę wjechać do Ameryki z nansenowskim paszportem.

— I tu zaczyna się robota dla wujaszka Zacha — powiedział z uśmiechem Ed. — Ojciec depeszuje, że poszedł do niego i wujaszek zgodził się przyjść na ratunek jego planom zostania dziadkiem. — Ten twój wuj zna jakiegoś polityka?

— Tak naprawdę nie jest moim krewnym. To kolega ojca z rocznika w akademii wojskowej. Zna mnie od urodzenia.

— I ma jakieś koneksje?

— Czcigodny Zachary W. Westminster III ma zaszczyt być reprezentantem narodu Stanów Zjednoczonych Ameryki z trzeciego okręgu wyborczego stanu Południowa Karolina. Czwartą kadencję z rzędu.

— I spróbuje pomóc?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin