Shaw Patricia - Pióro i Kamień.pdf

(1619 KB) Pobierz
The Feather and the Stone
Shaw Patricja
Pióro i Kamień
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zaczęło się od deszczu. Błogosławionego deszczu, co zmył z pokładu grubą warstwę soli i
wszystkich poderwał na nogi. Pasażerowie i załoga zaopatrzeni we wszelkie możliwe
naczynia — od baryłek po rondle — hurmem rzucili się łapać chłodne ożywcze krople; w
ruch poszły nawet kapelusze.
Począwszy od Przylądka Dobrej Nadziei przez wiele tygodni wciąż tylko widzieli dookoła
lekką, przezroczystą mgiełkę, teraz wszakże statek, tak uparcie dotąd powolny, otrząsnął się
nagle jak pies po kąpieli i raźno skoczył przed siebie. Zesztywniałe od soli żagle zafalowały i
wydęły się ku przodowi, bo wraz z deszczem powiały nowe wiatry. Te rześkie pomyślne
wiatry, mówili sobie ludzie, chyżo poniosą ich teraz ku zachodnim wybrzeżom Australii.
Kapitan Bellamy mocno chwycił koło sterowe, a spomiędzy jego czarnej, schludnie
przyciętej brody błysnęły w uśmiechu zęby. Była to dopiero jego pierwsza wyprawa do
Australii, toteż z drżeniem serca wpłynął na niebezpieczne wody Oceanu Indyjskiego, pomny
ostrzeżeń o słynnych „ryczących czterdziestkach". Prawda, że dzięki wiejącym tu wiatrom
statek mknie jak na skrzydłach, prawdą jest jednak i to, że potrafią one znienacka
przekształcić się w huragan gnający z prędkością dziewięćdziesięciu węzłów i spiętrzyć fale
w prawdziwe góry. Ocean tymczasem okazał się dziwnie łaskaw, może aż zanadto, podczas
całej podróży bowiem w naturze panował absolutny spokój. Żadnego sztormu, o którym
warto by mówić, nic tylko to powolne, niemiłosiernie monotonne dryfowanie z prądem na
wschód. Mieli przez to znaczne opóźnienie w stosunku do harmonogramu, co gorsza, dawał
się już we znaki dotkliwy brak słodkiej wody.
Teraz na szczęście najgorsze minęło. Skończą się narzekania, pasażerowie mogą pławić
się w deszczu do woli. Teraz, gdy ten pomyślny wiatr wieje im prosto w plecy, „Cambridge
Star" niebawem zawinie do Perth. Bellamy obliczył, że nie dalej niż za cztery dni powinni
osiągnąć Fremantle, port miasta Perth, położony przy ujściu rzeki Swan.
Dwadzieścia cztery godziny później optymizm kapitana ustąpił miejsca poważnym
obawom. Sztorm przybierał na sile. Płynęli w strugach chłoszczącego deszczu, wiatr wiał
coraz gwałtowniej, barometr wciąż spadał. Panowanie nad statkiem zaczynało wymagać nie
lada wysiłku. Przez dwa dni załoga „Cambridge Star" toczyła nieustanną zaciekłą walkę ze
sztormem. Uczepieni masztów marynarze bez przerwy rozwijali i zwijali żagle, by zapobiec
groźnym przechyłom. Nadeszła noc, a rozszalałe żywioły nadal miotały statkiem.
Oficerowie starali się uspokoić skulonych pod pokładem pasażerów: szkuner już za
chwilę umknie z tej fatalnej strefy. Słysząc huk pękających nad głowami masztów, kobiety
zaczęły się modlić, zaś mężczyźni pobiegli pomagać przy pompach. A potem wszystko
ucichło. Trzeciego dnia nad morzem zaległa miłosierna cisza, niebo pojaśniało, przybierając
dziwnie żółtawy odcień, jak gdyby słońce spierało się samo ze sobą, czy ma ofiarować
ludziom chwilę ulgi od parnej spiekoty. Na pokładzie pojawiło się kilkoro członków
pasażerskiej elity, nielicznej grupy szczęśliwców zajmujących osobne kajuty. Szacowano
szkody wyrządzone statkowi przez sztorm, rozglądano się za kapitanem, aby złożyć mu
gratulacje, nie było go jednak na mostku.
Powiedziano im, że odpoczywa, co uznali za zrozumiale. Tym bardziej że ruch statku
ustał prawie zupełnie. Być może weszli w strefę ciszy. Wielu słyszało o takich zjawiskach.
Bellamy tymczasem siedział w swojej kabinie, uważnie studiując mapy. Towarzyszył mu
pierwszy mat nazwiskiem Gruber.
— Zniosło nas z kursu, sir. Kawał drogi na północ.
— Do licha! A my nic nie możemy zrobić — mruknął stroskany kapitan. — Powietrze
nawet nie drgnie. A tak już jesteśmy blisko! Jak myślisz, ile mamy czasu?
— Trudno tu być mądrym. Parę godzin, może cały dzień.
— Zbierz wszystkich zdolnych do pracy- Niech naprawią, co się da, póki to jeszcze
możliwe — jęknął Bellamy. — Może zdołamy uciec.
Gruber spojrzał na barometr ; pokręcił głową.
Trzyosobowa rodzina Delahuntych przechadzała się po pokładzie, lecz duszny upał zbyt
dotkliwie dawał się we znaki pani Delahunty.
— James, muszę zejść do kajuty. Tutaj zaraz się ugotuję.
— To prawda — stwierdził jej mąż. — Słońce, choć go nie widać, nie pozwala o sobie
zapomnieć. — Opuścił niżej rondo białej panamy i obrzucił wzrokiem ocean: nieruchome
wody miały barwę mleka. — W tej wielkiej sadzawce człowiek zaczyna czuć się jak zbłąkany
starożytny żeglarz — zauważył po chwili. — Masz rację, moja droga, ten upał jest
przerażający. Trzeba rejterować.
— Na dole jest jeszcze gorzej — sprzeciwiła się Sibell, matka wszakże była odmiennego
zdania:
— Nonsens. Tu nie ma ani odrobiny cienia. Idziemy. Już i tak strasznie mnie boli głowa.
— Uniosła spódnicę, pod którą szeleściły niezliczone halki, i wsparta na ramieniu męża
zaczęła bardzo ostrożnie zstępować po stromych schodkach. Sibell podtrzymywała jej tren.
— Muszę się położyć — oznajmiła matka zbolałym głosem, gdy dotarli wreszcie do
kabiny. — A ty, moje dziecko, nie wychodź już więcej na pokład. Ten blask od wody gotów
popsuć ci cerę.
Córka cichutko westchnęła; dobrze byłoby mieć tyle pensów, ile razy już matka
wygłaszała podobne przestrogi w ciągu tej okropnej, nieskończenie długiej podróży. Jacyż
nudni są ci wszyscy ludzie! Miała lat siedemnaście i ani jednego rówieśnika pośród
pasażerów pierwszej klasy. Same starsze osoby plus sześcioro nieznośnych rozwrzeszcza-
nych dzieci. Nowi przyjaciele rodziców, poznani już tutaj, na morzu, wypowiadali często
pochlebne uwagi o jej świeżej cerze i urodzie, lecz cóż warte były ich opinie? Z pewnością
nie byli to ludzie zdolni naprawdę docenić urodę i wdzięk młodej damy. Wśród pasażerów
średniej i najniższej klasy Sibell wypatrzyła wprawdzie kilku młodych mężczyzn, no ale z
nimi nie można się było zadawać. W skrytości ducha odczuwała wszakże pewną satysfakcję,
gdy członkowie załogi, prostackie draby bez cienia ogłady, trącali się łokciami na jej widok i
bezwstydnie szczerzyli do niej zęby. Udawała, że nie dostrzega tych niewyszukanych
pochlebstw, choć w rzeczywistości były to jedyne jaśniejsze momenty w przeraźliwej nudzie
monotonnie mijających dni. Wygładziła spódnicę, poprawiła wiązany pod brodą kapturek i
udała się do salonu. Całe szczęście, że podróż dobiega końca. Już niedługo wraz z ojcem i
matką rozpocznie całkiem nowe życie w tej słonecznej ziemi obiecanej.
James Delahunty był ziemianinem z Sussex, któremu kilka następujących po sobie
srogich zim oraz pogarszająca się stale kondycja
gospodarki rolnej stopniowo odbierały ducha. I oto akurat w chwili gdy troska o
przyszłość osiągnęła u niego stadium desperacji, otrzymał list z Australii. Dawny znajomy,
Percy Gilbert, gorąco zachęcał przyjaciela, by wyemigrował z Anglii i został członkiem
nowej brytyjskiej kolonii w Perth.
„W tym kraju — pisał — można hodować nie setki, lecz tysiące owiec. Klimat jest
doskonały, zimy umiarkowane, a śniegu nikt tu nie widział. Fortuna dosłownie leży na ulicy.
Zaczyna się od tego, że nabywasz ogromne połacie gruntu, płacąc zaledwie od dwóch do
sześciu za akr. Ja do tej pory zdążyłem ogrodzić kilka takich działek, kupiłem ponadto dom w
mieście i mogę powiedzieć, że powodzi mi się nadzwyczajnie. Lecz gdyby dwie nasze
rodziny połączyły swoje zasoby, łatwo by nam było zostać właścicielami kolosalnych dóbr
ziemskich zdolnych zapewnić przyszłość naszym praprawnu-kom."
James uznał ten list za łaskę losu, czym prędzej więc sprzedał farmę i zaczął pakować
manatki.
„Koniecznie przywieź swoich ludzi — ostrzegł go Percy. — Tutaj ciężko o przyzwoitych
robotników. Byli skazańcy są leniwi i butni, a czarni tubylcy w ogóle nie chcą z nami
współpracować."
Tak więc na pokładzie „Cambridge Star" znalazło się dwoje służących oraz dwóch
owczarzy, którzy wierni swemu chlebodawcy zgodzili się towarzyszyć rodzinie Delahuntych
do nowego świata.
Kiedy Sibell weszła do salonu, zastała tam tylko cztery osoby. Większość towarzystwa
ciągle jeszcze nie doszła do siebie po gwałtownych atakach choroby morskiej. Zaledwie kilku
szczęśliwców, w tym Sibell i jej rodzice, doznało jednie przykrego uczucia mdłości, które
zresztą zaraz ustąpiło, gdy morze przestało szaleć.
Państwo Quigley, zabawiający się grą w karty, uznali za stosowne zaprosić Sibell do
swego stolika.
— Nie patrz tam teraz — szepnęła pani Quigley opuszczając wzrok — ale w kącie siedzą
dwie kobiety, które pod żadnym pozorem nie powinny tutaj przebywać. Nie są to osoby z
naszej sfery.
Sibell, która wchodząc do salonu nie przyjrzała się owym damom, poczuła teraz
ciekawość:
— Kimże one są?
— Podróżują drugą klasą, panno Delahunty — jadowicie syknęła pani Quigley. — Sama
je tam widziałam, kiedy steward odprowadzał mnie do bagażowni. Właśnie mówiłam
mężowi, że powinien je stąd wyprosić, nie sądzi pani?
Sibell pękała niemal z ochoty, żeby się rozejrzeć, nie śmiała jednak tego uczynić.
— Nie wolno im tu przychodzić! — szepnęła tylko. — Cóż by na to powiedział kapitan?
Pan Quigley, łagodny dżentelmen w okularach, płochliwie zamrugał oczami:
— O nie, nie wypada niepokoić teraz kapitana. Musi być strasznie zmęczony,
biedaczysko.
— To prawda — wpadła mu w słowo żona — tak więc na ciebie spada obowiązek
wyproszenia tych dam z salonu.
— Wystarczy im przypomnieć, że to pierwsza klasa, jestem pewna, że zrozumieją —
pospieszyła mu z pomocą Sibell, skromnie sznurując usta.
— Właśnie! — Pani Quigley rada, że zyskała sobie sojuszniczkę, szybko
przypieczętowała sprawę. — Nalegam, panie Quigley, byś niezwłocznie z nimi pomówił.
— Och... doskonale! — Jej małżonek wygładził czarny jedwabny krawat i powoli
podniósł się z krzesła. Kiedy ruszył ku nieznajomym, Sibell skorzystała z okazji, by
odprowadzić go wzrokiem. — Proszę mi wybaczyć — zaczął dość nieśmiało — lecz być
może nie zdają sobie panie sprawy, że znajdują się w miejscu przeznaczonym wyłącznie dla
osób posiadających bilet pierwszej klasy.
— I co z tego? — warknęła jedna z kobiet.
Sibell ze zdumienia otworzyła usta. Nieznajome były młode i schludnie ubrane, ich
gminnego pochodzenia jednak nie ukryłby żaden strój.
Pan Quigley do tego stopnia zapomniał języka w gębie, że zdołał tylko wykrztusić:
— Obawiam się, że muszę was prosić o opuszczenie salonu.
— A niby dlaczego? — spytała ta sama kobieta.
— Tam na dole wilgoć aż kapie, a gorąco jak w piecu — poparła ją towarzyszka. —
Mamy tego po dziurki w nosie. Nigdzie się stąd nie ruszymy! — Sięgnęła na półkę, gdzie
leżały książki i karty do gry, wybrała sobie jedną talię i spokojnie zaczęła rozkładać pasjansa.
Druga na ten widok roześmiała się wyzywająco.
Quigley wycofał się bez słowa.
— Kto chce podróżować pierwszą klasą — krzyknęła jego małżonka — powinien za to
zapłacić! To nie dla was miejsce! Jeśli zaraz stąd nie wyjdziecie, będziemy zmuszeni
powiadomić pana kapitana!
ii
Puściły to mimo uszu, ba, nie zaszczyciły ich bodaj jednym spojrzeniem! Zdaniem Sibell
była to gorsza obelga niż jakakolwiek odpowiedź. Zachowanie kobiet wprawiło ją w
osłupienie.
— Obawiam się — szepnął Quigley, wróciwszy na swoje miejsce — że mamy tu
zaledwie przedsmak tego, co nas czeka. Słyszałem, ze w tej kolonii możemy się spotkać z
niewyobrażalnym grubianstwem.
Do salonu wkroczyło dwóch dżentelmenów: starszy pan Freeman i jego nadęty syn Ezra,
mianowany na urząd sędziego w Perth.
— Ach, Quigley! — wykrzyknął starszy z przybyłych. — Jak to dobrze, że pana widzę!
Spieram się właśnie z tym oto młodym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin