Kraszwski Józef Ignacy - KRWAWE ZNAMIĘ.rtf

(672 KB) Pobierz

KRWAWE ZNAMIĘ

J. I. KRASZEWSKIEGO

 

Ziemia, na której od wieków mieszkają ludzie, uprawna ich potem, użyźniona kośćmi, zasiana pa­miątkami, wcale inaczej i serdeczniej wygląda, jak najwspanialsza pustynia amerykańska. Tam. gdzie się cywilizacya nie rozwijała powolnie, ale przyszła goto­wa. wyrobiona, ze wszystkiemi zasobami do zwalczenia i pobicia dzikiej natury. — tam nagłe przejście z głu­chej ciszy wieków i żywota drzemiącego, do wrzawy i ruchu, który z sobą przynosi ciżba wędrowców, wy- piętnowuje się i na obliczu bierni...

Dowodem niech będą majestatyczne a pełne dziwnych kontrastów wspaniałe krajobrazy Ameryki, w których środkiem puszcz wiekowych, obalonych na­gle, pędzi świszcząca lokomotywa, a na niewytrzebio- nych jeszcze gąszczach wznosi się obelisk XIX wie­ku... komin fabryczny, urągający się starym wotalnym Rzymu kolumnom i zapisanym hieroglifami iglicom. Tam rzucony Adam tego raju nie spotyka żadnej pa­miątki człowieka, coby go poprzedził, żadne wspom­nienie do tych miejsc nie przylgnęło... Widać tylko ślady dzikiego zwierza, burzy i siły roślinnej, która pokrywała rolę, ssąc z niej soki z chciwością.

Jakże tam pusto, smutno, samotnie być musi tym pionierom cywilizacyi, przesadzonym ze starej Euro­py, której każdy kątek obwijają bluszcze wspomnień, gdzie pod każdą stopą gruntu jest grób, spoczywa świadectwo wędrówki, pracy, żywota i zgonu... gdzie

Krwawe znamię.              1

na dnie jezior nawet szczęty umarłej, przedhistorycz­nej cywilizacyi stwardniały pod wodą!...

Jak nowe domostwo, w którem nikt jeszcze nie mieszkał, gdyby nawet było najpiękniejszem, smutnem być musi, tak i te zdobywane dziewicze kraje są zaw­sze jeszcze pustyniami, póki ich praca i myśl ludzka nie ochrzci.

Jest to przedłużeniem krótkiego bytu człowie­ka, gdy po za nim, jak zajrzeć, szeregują się wieki.

Prawem postępu łatwego dlań, stąpa człowiek po wybitej ścieżynie. Ta dróżka staje się grobelką, żwirówką, koleją, ale to zawsze ten sam gościniec jeszcze, którym chodzili umarli... co śpią na cmenta­rzach.

W Lubelskiem leży wieś Mielsztyńce, która dziś już inne nosi nazwisko i próżnoby jej szukał na karcie. Znanej i możnej rodziny Spytków, która bar­dzo wcześnie jakoś zdrobniała i niemal wygasła, ziele­niła się tam maleńka, zapomniana gałązka. Już w XV wieku Spytkowie należeli do najbogatszych i najwięk­szego znaczenia rodzin w kraju. Wspaniałe grobow­ce, starte napisy, nazwiska dóbr j-ozległych, jedynie dziś świadczą o Spytkach... W XVIII wieku, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, zapomniano już o dawnej wielkości panów Spytków. Tylko uczeńsi genealogo­wie. spotkawszy się z tem imieniem na żywym czło­wieku, pytali z podziwieniem, czyż podobna, żeby to byli ci sami co ongi Spytkowie...?

Można było o tem powątpiewać, wnosząc z roz­taczającego się w koło nich milczenia, ale istotną

prawdę zawierały pergaminy i dokumenta, któremi się oni nie chwalili. Z ojca w syna byli to oddawna ludzie jednego ducha i charakteru, starający się tylko

0              spokój, o ciszę, o zgodę z ludźmi i żywot który ni­komu nie zawadzał, nikogo nie raził i nikomu powodu do zazdrości nie dając, dozwolił im w cieniu Pana Bo­ga chwalić. Odrodzili się od Spytków z Mielsztyna, ale im z tem znać już dobrze było. bo od wielu poko­leń z Mielsztyniec się prawie nie wychylali. Musiało coś w starych podaniach zniewalać ich do tego: szepta­no po cichu, iż taki rozkaz swym następcom do kilku pokoleń wydał któryś Spytek, a oni go święcie speł­niali. Nikt jednak z pewnością przyczyny tego osa­motnienia nie wiedział, sąsiedzi do niego przywykli, zwyczaj uświęcił ten rodzaj życia i nikt się im nie wdzierał w ten kąt spokojny. Mielsztyńce z kilku pięknemi wsiami, z wielkiemi lasami, rozległą bardzo przestrzenią, składały pięknie zaokrągloną całość, od­graniczoną/ odrębną, a szczęśliwie położoną, że tam »ie bardzo kto miał potrzebę zaglądać. Małe mia­steczko w pośrodku nad rzeczką i stawem, opodal nie­co ^ od niego zamczysko na wzgórzu, otoczone wie- kuistemi drzewy; dalej po równinie rozrzucone wsie

1              folwarki, osady, młyny i pojedyńcze dworki dożywot- ników, starych sług starej rodziny. Już to życie szło takim trybem, że się wszystko trzymało długo, jedna­kowo, niezmiennie, a otaczający dwór mielsztyński lu­dzie także od wieków i pra-pradziadów mu służyli. Kto się ztąd gorączką jakąś i pragnieniem nowości party oddalił, już chyba nie powracał, bo wytrwać by nie mógł w tej atmosferze tak jednostajnej, uspokojo­nej, milczącej, iż od stu lat może widocznej zmiany ładnej czuć w niej nie było.

Dwór mielsztyński budził ciekawość przybyszów, ale gdy się z nią kilka razy o mnry jego nadaremnie Ąbili, a przekonali się, że przebić ich \iie było podobna, ^e i ludzie nie mieli ochoty się wygadywać i panowie znąjomić. w końcu każdy dawał za wygraną i... jeśli “yl już bardzo tem tknięty, to się sobie po cichu uśmie­

chał. Głośno ganić nie było można, bo do koła aż do Lublina Spytkowie liczyli tylko przyjaciół; najlżejszej skazy nikt na nich nie znalazł, a ktoby przeciwko nim śmiał się odezwać, na siebieby wyrok napisał.

Dosyć, że w tym pokoju dotrwali Mielsztyńscy aż do końca XVIII-go wieku. W okolicy Mielszty- niec, na samej ich granicy, wioska Studzienica, prze­pyszna posiadłość, od niepamiętnych czasów zostająca w ręku Studzieńskich herbu Leliwa, drogą zamiany i z dopłatą przeszła na innego właściciela! Nabył ją Repeszko niejaki, człek stary, bezdzietny, znany z nie­słychanego skąpstwa, a naturalnie też i słynący z nie­zmiernej fortuny, którą bajecznie obliczano. Pan Ni­kodem Repeszko liczył naówczas lat sześćdziesiąt, ale je tak nosił, jak gdyby mu one nad trzy krzyże nie wa­żyły. Był to człowiek statury wielkiej, prawie ol­brzymiej. silny, zbudowany dobrze, z maleńką jak na śmiech główką, na szerokim karku i ramionach osa­dzoną. Płeć miał śniadą, ospowatą, zżółkłą, oczki małe, czarne, łysinę wygoloną, ręce długie i żylaste. Życia był skromnego nadzwyczaj, sam to przypisując pobożności i potrzebie martwienia ciała, chociaż dru­dzy tłumaczyli skąpstwem, czynny niezmiernie, zapo­biegliwy. ruchawy. Ludzie o nim powiadali, że nigdy nie sypiał, nikt. go przynajmniej śpiącego nie widział, a choć w jego alkierzyku stało łóżko pokryte starą wytartą skórą łosiową, z poduszką skórzana turecką, niedocieczonego koloru, nie znać było na niem, aby kiedy tu spoczywał. Zwykle siadywał w fotelu wiel­kim z poręczami, skórą także obitym i tu go ludzie

dniem i nocą znajdowali. To pewna, że począwszy od pierwszych kurów do świtu, w nocy go najczęściej spotkać można było tam, gdzie się najmniej spodzie­wano, ale nigdy w jednej porze, na jednem miejscu, tylko coraz gdzieindziej.

Jednego dnia widziano go po północy przy gum­nach, drugiego za stodołą, to znowu na wsi, w polu, a nawet w lesie... Jak upiór czasem zjawiał się u ogniska nocleżauów na łąkach, na rozdrożach,

u karczmy, a w burzę, pioruny, słoty albo w śnieżną zawieję, najprędzej się z nim spotkałeś. Nic mu to nie szkodziło, zacierał ręce, strzepnął się, uśmiechnął i szedł dalej, odmawiając pacierze...

Pan Nikodem był pobożny niesłychanie, gorliwy bardzo katolik, przestrzegacz ścisły wszystkich prak­tyk i tak na pozór słodki, miły serdeczny, tak lgnący do każdego, iżby go się pokochać chciało od pierwszej godziny. Lecz po zbliżeniu się do niego stawało sie to niepodobieństwem; Repeszko całował, ściskał, upo­karzał się i bił w piei'si, ale gdy zaszedł interes, gdzie potrzeba było cośkolwiek zrobić, dać, ofiarować, twar­dym był jak skała. Swoim obyczajem wymawiał się miodem, cukrem, samemi pochlebstwy i słodyczami, ale dać nic nie dał.

Nigdy się nie obrażał, pokornym był nadzwyczaj, dla miłości Zbawiciela darował wszystko, choć nigdy niczego nie zapomniał. Wyściskał nieprzyjaciela, lecz jeśli mógł mu dać naukę, nie poskąpił, zawsze z uni- żonością, dyskrecyą i poszanowaniem. Repeszko miał i to do siebie, że się wcisnąć lubił wszędzie, wiedzieć musiał o wszystkiem i znać każdego. Nie zrażał się zimnem obejściem, okazaną obojętnością lub niechęcią, zdawał się ich nie rozumieć i szedł dalej biorąc zaw­sze wszystko z najlepszej strony...

Przybywszy do Studziennicy, w okolicę wcale sobie nieznaną, pan Repeszko pojechał naturalnie i do Spytków, ale tam nie bardzo sobie podobał i od tej P°ry, choć się o nich wyrażał z największem poszano­waniem, przypiął się do Mielsztyniec z jakąś nadzwy­czajną chciwością dowiedzenia się, badania bliższych stosunków i znajomości. Nikt mu do tego pomódz nie ®ógł, ale go to nie zrażało. Raz namotawszy na wąs, był on z tego rodzaju ludzi, co nie łatwo powziętą myśl porzucają. Powtarzał między innemi przysło­wiami często i festina lente. <W okolicy, ko­gokolwiek zarwał o Mielsztynce i Spytków, wszyscy go zbywali milczeniem i spojrzeniem ukośnem, jakby dając do zrozumienia, że wdał się w rozmowę niewła­

ściwą i ostrzegając by jej nie wznawiał. Nie zrażało to jednak Repeszki, a że był człowiek łagodny i nic nie czynił przebojem,, szedł pomalusieńku do celu. Z tych badań, na pozór bezskutecznych, zawsze mu się coś zostawało, a upór. z jakim mu odpowiadano mil­czeniem, dawał wyobrażenie o ważności tego przed­miotu, którego nikt dotknąć nie śmiał.

Dlaczego tak Mielsztyńce Repeszkę zajmowały gorąco, domyślano się z tego, co o nim w Brzeskiem mówiono, gdzie Pociejów jakichś, zainsynuowawszy się do ich domu, ostatecznie podkopał i wyssał. — że te same mógł mieć zamiary na spokojną Spytków ro­dzinę. Może się i mylono, bo Repeszko, ile razy owych zrujnowanych Pociejów wspominał, ręce składał, łza­mi się oblewał i wyrażał o nich jako o ludziach naj­godniejszych, których los nieszczęśliwy serce mu za­krwawia... Nie mógł nawet mówić o nich długo, tak go to wiele kosztowało.

Postanowiwszy bądź co bądź przebić tę grubą zasłonę tajemnicy, która okrywała samotne zamczysko mielsztynieckie, Repeszko postąpił sobie bardzo zręcz­nie. Wyszukał jedynego człowieka, który tam bywał od lat wielu i zdawał się w jaknajlepszych zostawać stosunkach ze dworem. Był nim proboszcz parafii są­siedniej. ksiądz Ziemiec, staruszek, dobry człowiek, ale łatwowierny niezmiernie i łatwo ująć się dający. Chociaż w Mielsztyńcach był proboszcz miejscowy i wikary, ksiądz Ziemiec dawniej zajmujący ową pre­bende, z której się przeniósł do Studziennicy dobro­wolnie, zachował przyjacielskie stosunki z kolatorami i niekiedy ze mszą tam jeździł do zamkowej kaplicy; mówiono nawet, że sam pan Spytek nie spowiadał się u nikogo, tylko u niego. Ksiądz Ziemiec był aniołem dobroci, ale ośmdziesięciu lat dochodząc, nieco zdzie­cinniał, Repeszko go tem ujął, że w kościele klęczał przed prezbyteryum, modlił się ze złożonemi rękami, bił w piersi tak, że po całym kościele słychać było, a niekiedy krzyżem leżał. Księdza całował w rękę

i był dlań z taką rewerencyą, jak nikt ze szlach ty

okolicznej.

Prawda, że gdy w to uwierzywszy, staruszek się do niego o trochę drzewa na poprawę ogrodzenia cmentarnego odezwał, odmówił pan Repeszko, ale list zawierający ekskuzę był tak pokorny i tak usprawie­dliwiający go, że mieć do niego żalu nie było można. Postrzegłszy, że ks. Ziemiec lubi czasem grywać w maryasza na zdrowaśki za dusze z nikąd ratunku nie mające, a przy tej grze się ożywia i gaduli, pan Repeszko począł do niego chodzić po obiedzie na par­tyjkę. Miał w zysku także, iż się to pociągało ku_wie­czerzy i że w ten sposób oszczędzał w domu niepo­trzebnego koło gotowania na jednę osobę zachodu.

Przy maryasiku powoli, nieznacznie brał na lek­kie tortury starowinę...

Był pewnym swego, bo ks. Ziemiec już się z nim tak spoufalił. że mu anegdoty z czasu młodości swej opowiadał, ale gdy tylko o Spytków zagadnął, pro­boszcz milczał jak kamień, odwodził rozmowę, nawet ttai-yasza przerywał i kończyło się na tem, iż z niego nic dobyć nie było podobna.

Repeszko przekonawszy się, że podkopy nie po­mogą. postanowił zrobić wyłom i szturm przypuścić.

Jednego tedy poobiedzia chmurnego, znowu po­ciągnął ks. Ziemca.

              E! dałbyś asindziej pokój,—rzekł proboszcz;—co tam ciekawego w tych Mielsztyńcach, że one wam spać nie dają. Ludzi zacnych dwoje... siedzą cicho i pragną iżby o nich świat zapomniał!

Tu dopiero Repeszko położywszy karty, odezwał się otwarcie:

—■ Księże proboszczu dobrodzieju... najzacniejszy, złoty księżuniu. sercem najukochańszy, którego w du­szy mej noszę, weneruję i wyrazów nie mam na to, ja- kiemi dlań synowskiemi uczuciami, pałam, wytłuma­czyć mi to racz, dla czego ci godni, najzacniejsi, ze wszech miar szanowni państwo Spytkowie, jedni tego na całym świecie używać mają przywileju, iż o nich

nikomu mówić nie ma być wolno? Nie pochlebiam so­bie, żebym miał rozum najbystrzejszy, wszakże najpo­śledniejszym z ludzi też nie jestem, a wszelako tego nie rozumiem.

Ksiądz także karty położył, na ręku się oparł i jakby głosu w piersi zabrakło, rzekł z cicha:

              Kochany panie... dałbyś bo tej chciwości pokój.,, opowiem ci lepiej dykteryjkę.

              Powiedz ojcze dykteryjkę, słucham z największą uwagą, proszę... Człek się całe życie uczy i nabierać pragnie, a od kogoż nabierze, jeśli nie od świętobli­wych jak wy, a siwizną przez Boga za przykładne ży­cie błogosławionych.

Dawszy mu się wygadać z temi słodyczami, bez którychby nigdy się u Repeszki nie obeszło, ksiądz podparł się na łokciu i począł w ten sposób:

              Było to lat kilkadziesiąt temu. Jam naówczas był wikaryuszem w Lublinie przy kościele św. Micha­ła, bo wypadek, który wam opowiem, jest prawdziwy. Zdawna tam obiegały o tem pogadanki, iż około one- go pnia dębowego, na którym wielki ołtarz był zało­żony fundator kościoła skarb wielki zakopać kazał, aby w jakiej ostatecznej domu Bożego potrzebie zna­leziony, mógł mu służyć na podtrzymanie i ozdobę.

Oto choć ów skarb na kościół był przeznaczony, jak podanie głosiło, nie spało łakomstwo ażeby go sobie przywłaszczyć, i ten i ów dłubali a świdrowali około pnia i ołtarza, a nuż nań trafią. A jak to ludzie w potrzebie sobie wszystko wykrętnie tłumaczyć umieją, powiadali tedy sobie, jeśli skarb dostanie się duchownemu, toć kościołowi, bo duchowny do kościoła należy. Ale to_ są x*zeczy uboczne i do mojej dykteryj­ki właściwie nie należące. Tandem, nie wiem tam już kiedy i za którego proboszcza, zakrystyan, który o tym skarbie od poprzednika miał tradycyę, począł próbo­wać, a nuż będzie od innych szczęśliwy... Podnosił te­dy posadzkę po jednej tafli i żelaznym drążkiem zie­mię wiercił. Jednym razem stuknęło owo żelazo o coś, jakby o wieko kufra lub skrzyni. Zakrystyan mało nie

oszalał -- do proboszcza, bo choćby był chciał przed nim się skryć z ową tajemnicą, nie miał sposobu. Sam­by rady nie dał. więc musiał kogoś wezwać na pomoc, a wolał już proboszcza, niż innego. Dał się skusić ksiądz. Nocą poszli do kościoła, próbują... brzęczy, rozlega się echo... jest coś.. Dalej do rydli, do motyk, do łopat, ziemię we dwóch wynosić. Nie szło to łatwo, bo trzeba było dobywać się dosyć głęboko, a wydoby­tą ziemię kryć, aby się ludzie nie domyślili, i na dzień dziurę płytą nakrywać. Słowem, namordowali się do­brze przez trzy noce, i zakrystyan bodaj nie poderwał się, gdy naostatek pokazała się skrzynia żelazna... Nowy kłopot, jak ją wywindować, co z nią zrobić? Ksiądz nie był bardzo silny, chcieli zrazu podważyć, ale ani drgnęła, jak przykuta, okopali dokoła. Z jed­nej strony okazały się zamki mocne, nuż próbować kluczów, jakie się tylko przy kościele znajdowały, ale żaden się nie przydał. Napocili się dobrze a darmo. Drugiej nocy zakrystyan, młota i dłuta dostawszy, jął majstrować aby odbić. Myśleli na pewne, że złoto gar­ściami wynosić będą... co stukną to się im złoto od­zywa. Są pieniądze! ale w kościele, po nocy, a jeszcze w takim, co tuż ponad ulicą stoi i w ludnem mieście, gdzie każdego czasu po Grodzkiej ulicy ludziska się włóczą, hałasu i szczęku robić nie było można... szło tedy bardzo powoli.

A tu i chciwość niepoczciwa i ciekawrość okru­tna piekła. Mało się nie pochorowali. Zamki jak za­czarowane nie puszczały. Postrzegli zaraz, że nie je- den był. ale trzy, a wszystkie tak hartowne, że ich wiekuista rdza nie tknęła... Wziął się tedy zakry­styan do głównego, i jakoś go przecie otworzył, ale gdy drugi odmykał, pierwszy się znowu zatrzasnął; a że było ich trzy, zmiarkowali iż inaczej skrzyni nie otworzą, tylko przybrawszy sobie trzeciego pomocni­ka, żeby razem wszystkie ruszyli. Rozumny ów skrzy­ni fundator obmyślił to dobrze, aby skarbu ludzie źli nie naruszyli samowolnie, albowiem kędy dwóch jest, trudno tajemnicę utrzymać, kędy trzech niepodobna.

Nie było jednak innego środka, tylko już ślusarza so­bie przybrać, zakląwszy go aby święcie tajemnicy do­chował. Proboszcz zamówił na następną noc bardzo pobożnego majstra, który miał robotą kierować. Spu- ścili się tedy do wykopanego dołu i przy stoczkach i świeczkach dłubali. Cóż jegomość powiesz. Miesiąc upłynął, a rady sobie dać nie mogli, aż wszyscy po­wysychali na szczypy, ani jeść, ani pić, ani spać, za- krystyan już krwią pluć począł, gorączka go trawiła. Nareszcie w piątym pono, czy szóstym tygodniu, otwarły się wszystkie trzy zamki razem i wieko od­skoczyło. Ale naprzód z niego jakby opar jakiś po­szedł gęsty, który im oczy zaćmił i zatamował... Rzu­cili się wszyscy razem do skrzyni, spodziewając złota i drogich kamieni... No. jak się panu zdaje, co też znaleźli?

              Najszanowniejszy księże proboszczu dobrodzie­ju.—rzekł Repeszko—nic nie wiem. ani miarkuję.

              Na dnie...—kończył staruszek...

              Skrzynia więc nie była pełna? — przerwał Re­peszko.

              Nietylko, że pełną nie była, dodał ze śmiechem ks. Ziemiec, ale całkowicie próżną... na dnie leżał zbu­twiały kawałeczek pergaminu i maleńki pozłacany re- likwiarzyk. mocno zaśniedziały, zawierający cząstecz­kę szaty Chrystusowej, według trądycyi, obdartej przez żołdaka, gdy go obnażono, aby przybić na krzy­żu. Relikwia ta wielkiej ceny, przywieziona z Jerozo­limy przez jednego krzyżowca, była całym owym skarbem.

Pan Repeszko milczał zadumany.

              Otóż,—rzekł ksiądz Ziemiec,—niech w. pan do­brze zważa, aby z ciekawością i zachodem wielkim, kusząc się o otwarcie mielsztyńskiej skrzyni, także tam ino pamiątek i relikwi nie znalazł.

Zarumieniłby się był pan Repeszko. gdyby mu płeć śniada i opalona, do skóry wryprawnej podobna, dozwoliła blednąc i czerwienieć. Co tam pod tą ma­ską nieprzebytą się działo, on sam tylko wiedział. Po­

spieszył się wytłumaczyć i zaprotestować, że nie żad­ne inne uczucie, tylko miłość bliźniego kazała mu sta­rać się poznać ludzi, aby im według możności być uży­tecznym.

              A! księże proboszczu dobrodzieju, rzekł niby z lekką urazą—jakże mnie też złote serduszko wasze mogło posądzić, abym miał jakieś powody nie całkiem czyste, a uchowaj Boże interesowane do wciskania się w poufalszą znajomość państwa Spytków?.. Jakże mnie to boleśnie, ojcze mój, iż w anielskiem sercu wa- szem na lepszą jeszcze nie zasłużyłem sobie opinię!... Ale świadkiem Ten, który wszystko widzi i czyta w sercach ludzkich najskrytsze myśli, iż ja mizerota, któremu los i praca własna nad wszelką zasługę po­szczęściły, com się w pocie czoła a za wyraźną opieką Bożą dorwał kawałeczka chleba — mam go do syta i niczego już nie pragnę, byle tam to chudopa- cholstwo moje...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin