Kraszewski Józef Ignacy - Dzieje Polski 13. - JELITA.docx

(322 KB) Pobierz

 

 

 

                                          Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

 

 

 

                                                      Jelita

 

                                  LEGENDA HERBOWA Z 1331 ROKU

 

                                                        

 

                  CYKL POWIEŚCI HISTORYCZNYCH OBEJMUJĄCYCH:   

                                                        DZIEJE POLSKI

 

                                             CZĘŚĆ TRZYNASTA

 

                                                                             Skanował i błędy poprawił: J. Podleśny.

 

 

                          LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA

                                                     WARSZAWA

                                                            1979

 

 

 

                                             Przedsłowie

 

 

 

 

 

Brałem do: rąk tę książkę bardzo nieufnie, wątpiąc, czy ją doczytam do końca.Od wielu lat nie przeczytałem ani jednej powieści Kraszewskiego. Ostatnią był chyba jego Bruhl, o którym panuje dość powszechna opinia, że jest najlepszą powieścią historyczną zasłużonego pisarza.

Wiedziałem, że w Polsce Ludowej Józef Ignacy Kraszewski przeżywa jako powieściopisarz swój triumfalny renesans, nowe „za grobem zwycięstwo". Wiedziałem, że jego książki trafiwszy na wieś są tam chętnie i dość powszechnie czytane, że torują drogę do czytelnictwa na wsi. Wszystko to, owszem, wiedziałem i dobrze rozumiałem tego przyczyny, ale mnie to bynajmniej nie zachęcało do interesowania się dziełami pisarza, o którym — zresztą chyba niesłusznie — mówiono, że tworząc w niebywałym pośpiechu, nie miał nawet czasu na przeczytanie swoich książek po ich napisaniu. Wprost przeciwnie. Nie wydawało mi się, by bezkonkurencyjny, jeśli idzie o płodność, w dziejach nie tylko polskiej, ale i światowej literatury twórca setek powieści mógł być dla mnie interesujący czy to jako myśliciel, czy jako stylista.

Przyznaję, że niegdyś z niejaką satysfakcją przeczytałem dwa opowiadania Kraszewskiego — Jak się w dawnej Polsce listy pisało i Majster i czeladnik, o legendzie związanej z budową prześlicznego kościoła świętej Anny w Wilnie — tego kościoła, o którym Bonaparte miał rzekomo powiedzieć, że chętnie prze­niósłby go na ręku — kościół jest miniaturowy — do Paryża. Wielokrotnie również, w związku z moimi zainteresowaniami historycznymi, wracałem do znanego dzieła Kraszewskiego Polska w czasie trzech rozbiorów. Ale to już najzupełniej inna sprawa.

W miarę jednak czytania „Legendy herbowej z roku 1331 powieść jęła budzić moje zaciekawienie, które coraz to rosło, i wciągać mnie nie tylko z powodu wartkiej, dobrze zawiązanej dramatycznej akcji. Zainteresował mnie najpierw i przede wszystkim język utworu, jego bezbłędna, prosta i zarazem nie pozbawiona pewnego powabu polszczyzna, dobrze służąca powieściowej narracji. Kraszewski, co zwróciło moją uwagę, nie próbuje ściśle archaizować języka opowieści o łokietkowych czasach, wprowadzając do dialogów autentyczne słownictwo tamtej epoki, a mimo to wydaje nam się, przynajmniej mnie się wydawało, czytając opowieść, że słucham rozmów sprzed wielu stuleci, choć... dobrze wiem ze studiów, że brzmiały one zupełniej inaczej.

Po lekturze współczesnych powieści, niekoniecznie nawet tak trudnych jak Ulisses Joyce'a, wymagających jednak niejednokrotnie dużego wysiłku intelektualnego, po lekturze utworów o wymyślnej, karkołomnej nieraz stylistyce, przedstawiających skomplikowane sprawy psychologii ludzi, ich egzystencji, prosta — niesłusznie byłoby uznawać ją za prymitywną — opowieść historyczna z czasów Łokietka stała się dla mnie czymś w rodzaju wygodnego wypoczynku na trawie w cieniu drzewa po długim, interesującym ale i nużącym wspinaniu się na wysokie wzniesienia, z których coraz to nowy rozciągał się widok na coraz to dalsze i dalsze okolice. Jestem wręcz obłąkańczym miłośnikiem dobrej polszczyzny, toteż nieskazitelność, prostota i wdzięk języka Józefa Ignacego Kraszewskiego były, sądzę, głównym powodem, dla którego lektura powieści wydała mi się czymś równie prostym i wdzięcznym jak wypoczynek pod drzewem w skwarny dzień.

Obok tego nie sposób przecież odmówić dziełku Kraszewskiego i innych zalet. Miał Kraszewski niemałą wiedzę o dziejach swego narodu, jego kulturze i obyczaju w wiekach dawnych — wiedzę, jaką w jego czasach dysponowała nauka polska. Autor wielu prac naukowo-historycznych, jak wspomniana już trzytomowa Polska w czasie trzech rozbiorów — praca, która do dzisiaj zachowała pewien walor naukowy, potrafił z dość dużą siłą sugestii przekazywać czytelnikom powieści obrazy życia polskiego w dawnych czasach. I tu potrafił nieraz być równie pożyteczny jak interesujący, zwłaszcza dla tych, którzy we właściwym czasie, normalnie przeznaczonym na naukę, z takich czy innych powodów nie zdobyli pokaźniejszej wiedzy o dziejach, kulturze i obyczaju swego narodu. Jest tu Kraszewski nieoceniony.

Co do mnie, to wiedząc, że powieściopisarstwo autora Jelit bogate jest w anegdoty historyczne, podjąłem, czego nie mam potrzeby ukrywać, lekturę „Legendy herbowej z roku 1331" w nadziei znalezienia w opowieści z czasów Łokietka materiału anegdotycznego, potrzebnego mi dla realizacji prowadzonych robót pisarskich.

I tak oto, nieoczekiwanie dla siebie samego, nie wiedzieć jak i kiedy, biorąc książkę — jak się to mawia — ot, tak do poduszki, dobiegłem do ostatnich jej stronic.

Nie zdziwiłoby mnie postawione mi pytanie: czy lektura powieści Jelita zachęciła mnie do czytania innych utworów powieściowych Kraszewskiego z wielkiej serii jego dzieł historycznych?

Odpowiem z całą szczerością: gdybym znalazł czas po lekturach koniecznych, chętnie czytałbym powieści Kraszewskiego traktując to i jako pożyteczną formę wypoczynku, i nie tylko jako wypoczynek. Lektura powieści historycznych autora Jelit towarzysząca równolegle prowadzonym przeze mnie od lat studiom historycznym pozwoliłaby mi porównać stan wiedzy historycznej Kraszewskiego z rezultatami współczesnych badań naukowych w tym samym zakresie. Nie byłaby to najgorsza rozrywka. Inna myśl jednak przede wszystkim nurtuje mnie od bardzo dawna w związku z lekturą historycznych powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Jak powszechnie wiadomo, nasi scenarzyści i reżyserzy filmowi, poszukując materiałów dla swojej działalności artystycznej, sięgają do beletrystyki powieściowej. Nie można się dziwić, że w poszukiwaniach tych wzrok ich zwraca się do dzieł głośnych, powszechnie znanych. Ma to swoje uzasadnienie w nadziejach, że filmy oparte na doskonałych i popularnych do tego utworach powieściowych mogą liczyć na powodzenie u publiczności kinowej spełniając jednocześnie warunek wysokich wymagań artystycznych opartego na nich scenariusza.

Robi się to w kinematografii światowej, robią to pracownicy filmu u nas. Wiadomo, że Sienkiewiczowskie Quo vadis miało aż kilka wersji filmowych w świecie.

Do klasyki powieściowej polskiej zabierali się nasi ludzie filmu już od dawna, jeszcze w latach między wojnami, kontynuuje się tę praktykę i dzisiaj. Dzieła Żeromskiego, Prusa i Sienkiewicza, najwybitniejszych polskich powieściopisarzy, korciły i wciąż korcą nadal twórcze ambicje scenarzystów i reżyserów.

Ba, w latach międzywojennych nie darowano nawet naszej wielkiej epopei narodowej — Panu Tadeuszowi Mickiewicza.

Z pozoru wydaje się to tendencją słuszną. Słuszność tę ma potwierdzać choćby powodzenie w ostatnim ćwierćwieczu filmów opartych na powieściach Henryka Sienkiewcza — na Krzyżakach, Potopie i Panu Wołodyjowskim.

Ale poważniejsze już wątpliwości, bo o poważnych wątpliwościach można tu mówić, wzbudziła filmowa wersja Popiołów Żeromskiego. W czym rzecz?

Otóż dzieła takie jak Sienkiewiczowska Trylogia, czy niektóre utwory Żeromskiego — to dzieła dobrze utrwalone w świadomości narodowej, powiedziałbym, w pamięci narodu i — co tu chyba najważniejsze — w indywidualnej wyobraźni każdego czytelnika tych utworów. Są to utwory najczęściej po wielekroć czytane, niejednokrotnie głęboko przyzywane. Trudno o takiego, cokolwiek oczytanego, Polaka, który by nie nosił w wyobraźni swojej wizji scen i postaci z Potopu lub Pana Wołodyjowskiego, książek o niezwykłej wprost sile artystycznej sugestii.

W rezultacie widz kinowy, oglądając na ekranie sceny i postacie z wymienionych książek doznaje niejako rozczarowania, zawodu, budzą się w nim sprzeciwy. Rzadko kiedy filmowe kreacje aktorskie powieściowych postaci pokrywają się z wyobrażeniami tych postaci, jakie stworzyła sobie fantazja czytelnika.

Rodzi się interesujący konflikt o charakterze artystycznym w umyśle czytelnika powieści i zarazem widza kinowego.

Sam nieraz doznawałem takich uczuć rozczarowania i gwałtownego często sprzeciwu w sali kina.

Do czego tu zmierzam?                                         

Otóż powieści historyczne Kraszewskiego, choć chętnie czytane przez wielu miłośników literatury w Polsce, nie należą do tego żelaznego kanonu naszego powieściopisarstwa, na którego liście znajdują się takie powieści jak Krzyżacy, Quo vadis i Trylogia Sienkiewicza, Lalka Prusa, czy Popioły Żeromskiego. O Panu Tadeuszu nie ma tu nawet co mówić. Nie są to utwory tak głęboko osadzone w świadomości narodowej. Mają natomiast powieści historyczne Kraszewskiego walory, jakimi zalecają się, według mnie, scenarzystom i reżyserom filmowym, wręcz dopraszają się, nie wiedzieć czemu jak dotąd mało skutecznie, przenoszenia na język sztuki filmowej. Przede wszystkim ich popularność pokrywa się z charakterem sztuki filmowej — sztuki, niezależnie od pewnych artystowskich ambicji niektórych ludzi filmu, popularnej z samej natury. Powieści te, o czym już była mowa, charakteryzuje bezcenna dla filmu żywość akcji niejednokrotnie znakomicie zawiązana intryga dramaturgiczna.

Są to cechy dzieł Kraszewskiego, których nie powstydziłby się niejeden wytrawny autor scenariuszy filmów z kategorii „płaszcza i szpady".

Akcja powieści historycznych Kraszewskiego, „Legendy herbowej z roku 1331" również, nie jest pozbawiona elementów sensacji, które — jak wiadomo — są ulubioną przyprawą bardzo wielu filmów — przyprawą decydującą o ich powodzeniu u widzów.

Zaletą dzieł autora Jelit jest także mnogość różnorakich figur, postaci utworów rysowanych wprawdzie grubymi krechami, ale nie pozbawionych zawsze cech indywidualnych, typów ludzkich ciekawie wyróżniających się w gromadzie. Są to, jeśli idzie o dawno minione epoki, postacie barwne, zarówno w sensie kostiumowym, co w filmie nie jest sprawą bagatelną, jak i w ich charakterze, w psychologicznym wizerunku. Takie figury jak Nikosz z powieści Jelita, hultaj nad hultaje, który z miłości gotów posuwać się do zbrodni, czy jak Wincenty Świdwa, butny, zarozumiały magnat, uciekający się do zdrady w nieprzepartej chęci zaspokojenia swoich wygórowanych ambicji, żądzy władania, aż się proszą o pokazanie ich na ekranie, stanowią wspaniałe nuty dla wielkich kreacji aktorskich.

Obrazy życia rycerzy zakonu krzyżowego w Jelitach niewiele też ustępują podobnym obrazom w Krzyżakach Sienkiewicza. Nie mniej interesujące dla widza byłyby sceny z życia dworu Kazimierza, syna Łokietkowego, w Poznaniu, dworu nie najbogobojniejszego, jak i obrazki z życia gródka rycerskiego, w którym Florian zostawiał swoją żonę udając się na wojenne wyprawy.

Krótko mówiąc, tak Jelita, jak i inne, pozostałe powieści historyczne Kraszewskiego są niemal gotowymi scenariuszami, wymagającymi jedynie umiejętnych skrótów reżyserskich i tu i ówdzie korektur historyczno-naukowych dla dostosowania scenariuszy do współczesnego stanu wiedzy historycznej.

Trudno tu nie dodać, że po tego rodzaju nietrudnej korekturze seria opartych na powieściach Kraszewskiego filmów posiadałaby poza walorami artystycznymi, zależnymi tylko od talentu realizatorów filmowych, cenne wartości dydaktyczne i wychowawcze. Wypada przecież przynajmniej wspomnieć, choć chyba przypomnienia wcale to nie potrzebuje, że historyczne powieści autora Jelit mają ogromne walory patriotyczne.

W przedstawionych okolicznościach aż się dziwne wydaje, że jak dotąd, o ile mnie pamięć nie zawodzi, oglądaliśmy na ekranach tylko jeden film oparty na utworze Józefa Ignacego Kraszewskiego — Hrabinę Cosel. Takie oto myśli wzbudziła we mnie lektura powieści Jelita — „Legendy herbowej z roku 1331". nie żal mi czasu poświęconego na jej przeczytanie.

 

 

1978

                                                                                                                     Stanisław Ryszard Dobrowolski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Panu

Gracjanowi Ungrowi

         Wdzięczny

                  autor

Drezno 1 stycznia 1881

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                TOM PIERWSZY

 

 

 

 

Rozdział pierwszy.

 

Pora była jesienna, jeszcze letnim ciepłem ogrzana; na polach stały tam tylko nie pozwożone do brogów i stodół kopy, gdzie du­chowieństwo dziesięciny z nich swojej nie oddzieliło. Mało który zagon pochylonym od wiatru i deszczów zbożem był okryty. Na skoszonych łąkach pasło się bydło swobodnie, na ścierniach roz­proszone czerniały owce. Wśród żółtych pól, pasami zorane na przyszłą siejbę widać było role czarne, nad którymi ulatywało ptac­two szukające w świeżej ziemi robaczego żeru.

Na niebiesiech jeszcze jesień nie rozwiesiła była szarych opon deszczowych, porozrywane tylko obłoki przesuwały się po bladym błękicie, złotymi i pomarańczowymi bramowane pasami słonecznych promieni. Wiejska cisza otulała osadę wielką, z dala lasami otoczoną.

Siedziała ona tu zakryta od napaści nieprzyjaciela, który tak często kraj niszczył i pustoszył, bo nigdzie koło niej zgliszcz widać nie było, a chaty czas miały postarzeć w spokoju.

W pośrodku na wzgórzu, opasany wałem porosłym zielenią, a obwarowany częstokołem, rozsiadł się dwór duży, drewniany, z dachem wysokim. Brama wyższa jeszcze od niego wjazd wska­zywała. Stała ona teraz otworem.

W podwórzu dosyć pustym, wśród którego studnia z żurawiem i korytami najwidniejszą była, rozłożyły się wozy jakieś, od których konie odprzęgano. Jezdni zsiadali, gwarno było i czeladzi dużo, wy­biegłszy z szop, kręciło się pospiesznie około dworu.

Włodarz miejscowy, w długiej opończy podpasanej rzemieniem, w czarnych skórzniach, z twarzą ogorzałą, z długimi włosy spa­dającymi na ramiona, czapkę wysoką w ręku trzymając, w drugim kij biały, zdawał się zajęty i zakłopotany ugaszczaniem przyjezd­nych. Spadli tu widać niespodziewani, bo wszystko się koło nich kręciło, potraciwszy głowy.

Dwór pański, który w podwórzu się rozglądał, wcale był wspa­niały i znamionował dostatniego człeka. Kilkudziesięciu zbrojnych w nie lada oręż, na koniach dobrych i strojnych, wozów kilka, odzież czeladzi barwna, postawy dworu i żołnierza dumne a rześkie, mogły bodaj udzielnego książątka w podróży kazać się domyślać.

Gospodarowało tu owo rycerstwo jakby w domu. Jeden, star­szy widać nad orężnymi, do włodarza nakazująco przemawiał, a ten, czapki nie nakładając, zafrasowany czeladź popędzał. Trzeba było pomieścić ludzi i konie, na wypadek słoty kędyś pod dach zaciągnąć wozy, choć one skórami ponakrywane były, w ostatku garść tę znu­żoną i zgłodniałą karmić i poić. Włodarza też głos ochrypły i krzy­kliwy co chwila nawoływał parobków, a ci biegali, to i owo chwy­tając postraszeni. Jeden chwycił już był żuraw i, stanąwszy na zrębie studni, co rychlej wodę w koryta nalewał, bo konie spragnione do suchych się cisnęły; drugi siano z szopy ciągnął. Rycerstwo nakrzykiwało i klęło.

Ten sam ruch widać było przy dworze, którego drzwi wszystkie otworem stały i okna były odsunięte. Lecz tu, oprócz czeladzi, przybyłych gości nie widać było.

W sieniach dwu zbrojnych spoczywało na ławie, żelazne hełmy pozdejmowawszy z głowy; siedzieli znużeni, nic nie mówiąc do siebie. W izbie sąsiedniej, której drzwi nie zamknięte były, tylko przywarte, dawał się słyszeć krok ciężki mężczyzny, który z wolna, dziwnie się jakoś poruszał. Po tym chodzie znać było, jakby go droga odbyta nie uspokoiła i nie znużyła. Zbrojni, co słuchali pode drzwiami, spoglądali czasem na siebie, jakby się pytali, co on robi.

W istocie ktoś tam się poruszał jakby bez myśli, a pod władzą uczucia, co nim miotało. Szedł to żywo bardzo i jak by pędził za czymś, to stawał nieporuszony, to wlókł się, nogi za sobą ciężkie pociągając. Ruchom tym towarzyszył to szczęk oręża, który musiał mieć na sobie, to dychanie piersi zmordowanej. Czasami przysiadał ciężko na ławę. Słychać było uginające się pod nim suche drzewo, to wstawał pospiesznie i biegał po izbicy, zbliżając się ku drzwiom samym i oddalając w drugi koniec, skąd głucho stąpania docho­dziły. Orężna straż, ile razy się przysunął ku drzwiom, zdawała się gotować do powstania, a gdy się nie doczekała pana, opadała znu­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin