Rakiety nie osiagna celu.PDF

(421 KB) Pobierz
280968737 UNPDF
Zygmunt Zonik
RAKIETY NIE OSIĄGNĄ CELU
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1975
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Marian Napierzyński
280968737.001.png
W nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku siły Royal Air Forces w liczbie 500 czterosilnikowych
samolotów bombowych typu Lancaster , Halifax i Stirling zbombardowały Wojskowy Zakład Badawczy
Wehrmachtu Heeres-Versuchungsanstalt w Peenemünde. Biura konstrukcyjne, zakłady doświadczalne i
produkcyjne uległy poważnym zniszczeniom. Zginęło wtedy wielu niemieckich specjalistów i kilka tysięcy
robotników-obcokrajowców, zatrudnionych przy realizacji tajnego zadania opatrzonego kryptonimem „A-4”.
Tak oznaczono w dokumentacji technicznej projekt broni odwetowej — „Vergeltungswaffe”, w skrócie V.
Był to potężny nalot, zaplanowany i przygotowany przez wywiad brytyjski — Intelligence Service, a
pośrednio spowodowany sensacyjnymi doniesieniami dowództwa polskiej Armii Krajowej, które
informowało sztab aliancki w Londynie, że na wyspie Usedom (Uznam) w Peenemünde hitlerowskie
kierownictwo wojskowe w wielkiej tajemnicy przystąpiło do pracy nad nowym rodzajem broni. Przy jej
pomocy Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych (Oberkommando der Wehrmacht) zamierza zadać potężny cios
nie przygotowanym na to sprzymierzonym. Doniesienia owe pokrywały się z informacjami zdobytymi przez
Brytyjczyków w Szwecji, z których wynikało, że Niemcy szykują nową broń — dalekosiężne rakiety
powietrzne. Angielskie samoloty zwiadowcze dokonały zdjęć tego obszaru, a specjaliści od ich
odczytywania ustalili, że tam właśnie, w Peenemünde, prowadzone są zaawansowane prace badawcze nad
nowymi pociskami i sposobem ich odpalania z wyrzutni.
W sztabie alianckiego lotnictwa zapadła decyzja zniszczenia nieprzyjacielskiej bazy. Tak narodziła się
operacja lotnicza opatrzona kryptonimem „Hydra”. Podczas jej przeprowadzania zrzucono 1874 bomby.
Nalot ów — czego oczywiście alianci nie przewidzieli — spowodował założenie przez hitlerowców
nowego obozu koncentracyjnego. Ostatniego w Trzeciej Rzeszy, przeznaczonego do superspecjalnych zadań.
Narada w „Wolfsschanze”
W cztery dni po nalocie na Peenemünde, 22 sierpnia, odbyła się w tajnej kwaterze Hitlera pod
Kętrzynem poufna narada, której tematem był problem dalszej produkcji tak niecierpliwie oczekiwanej przez
führera „cudownej broni” dalekiego zasięgu.
W konferencji, obok gospodarza kwatery i najwyższego dowódcy Sił Zbrojnych, wzięli udział:
reichsführer SS i szef niemieckiej policji Heinrich Himmler oraz Albert Speer, minister uzbrojenia i
produkcji wojennej. W roli ekspertów do spraw „Wunderwaffe” wystąpili: generał artylerii Walter
Dornberger i standartenführer SS dr Wernher von Braun, szef HVP w Peenemünde.
Hitler z trudem hamował złość. Interesował się osobiście postępem prac przy budowie broni V,
przydzielił na ten cel ogromne środki, a tu lotnictwo nieprzyjaciela omal nie pokrzyżowało jego planów.
Jeszcze w marcu 1939 roku führer odwiedził poligon doświadczalny Wehrmachtu w Kummersdorf i
kazał przedstawić sobie wyniki dotychczasowych prac nad samolotem-pociskiem V-1 , zwanym też
samolotem bez pilota. Wystrzelono wtedy jeden egzemplarz nowej broni, co wywołało jego entuzjazm.
Gratulował sukcesu generalicji i specjaliście od konstrukcji rakiet, baronowi Wernherowi von Braun. Pod
wrażeniem tej wizyty 23 maja 1939 roku podczas odprawy najwyższych wojskowych, która odbyła się w
Kancelarii Rzeszy, Hitler oświadczył:
Każda broń użyta w wojnie może zadecydować o powodzeniu, dopóki nie dysponuje nią wróg. Mam tu
na względzie zarówno użycie gazów trujących, jak również lotnictwa, broni pancernej i lodzi podwodnych...
Jeżeli oddziaływanie tych broni nie będzie decydujące, wówczas zastosujemy genialny chwyt: zaskoczenie
przeciwnika ...
W rok później wybudowano zakłady w Peenemünde oraz utworzono tutaj specjalny oddział wojsk
technicznych, który otrzymał nazwę Versuchskommando Nord. W lipcu 1943 r. był gotowy program
produkcji „cudownej broni”. Aż tu jak grom z jasnego nieba bomby na tajny obiekt, zdawałoby się nie do
wykrycia przez wrogi wywiad i lotnictwo!
Niewesołe mieli miny uczestnicy obrad. Bijąc pięścią w stół, zdenerwowany Hitler zażądał odtworzenia
urządzeń produkcji „Vergeltungswaffe” w nowym miejscu.
— Dam w tym celu wszystko, czego potrzeba! — krzyczał coraz głośniej. — Pieniądze, materiały,
ludzi. Ludzi? Ile chcecie? Sto, dwieście tysięcy?
Minister Speer, rzeczowo myślący inżynier, postawił pytanie, gdzie teraz urządzić „nowe Peenemünde”.
Zaraz też sam udzielił odpowiedzi, proponując przeniesienie produkcji V-1 i V-2 pod ziemię.
— Po to przecież zleciłem mojemu pomocnikowi Jägerowi opracowanie planu rozwinięcia produkcji
wojennej w budowlach podziemnych — uzupełnił swój wywód ulubieniec Hitlera. — Dysponujemy obecnie
całym systemem tuneli wykutych w tym celu w skale w różnych częściach kraju.
Wódz III Rzeszy słuchał uważnie, potakiwał skinieniem głowy, przenosił wzrok kolejno na wszystkich
obecnych. Von Braun wyprostował się odruchowo. Z uwielbieniem wpatrywał się w tego zmęczonego
człowieka o zapadłych oczach, tak niepodobnego do Hitlera, jakiego pamiętał z jego wizyt w
Kummersdorfie, a później w Peenemünde.
— Moja służba budowlana SS przygotowuje dalsze podziemne obiekty — wtrącił Himmler, zazdrosny
o inicjatywy w obecności kanclerza. — W miejscu, w którym będziemy produkować Wunderwaffe,
założymy nowy obóz koncentracyjny. Uderzenie tej broni, mein Führer, będzie straszne!
Himmler zyskał tyle, że udało mu się przeforsować swojego człowieka, SS-standartenführera dr. Hansa
Kammlera, na stanowisko pełnomocnika rządu do spraw budowy fabryki i produkcji broni V .
Hitler zgodził się na przedłożone wnioski bez chwili wahania. Ustalono, że fabrykę podziemną
uruchomi się w tunelach i sztolniach góry Kohnstein w Turyngii.
— Znajdują się tam dwa korytarze długości dwóch kilometrów, co prawda jeden jeszcze nie
wykończony, oraz czterdzieści sześć hal — objaśnił Speer, zwany „architektem diabła”. — Są to ogromne
pomieszczenia, jakby stworzone do produkcji długich serii V-1 i V-2 . To najodpowiedniejsze miejsce do tego
celu w całej Europie. Mimo to, moim zdaniem, będzie tam zbyt ciasno i dlatego uważam, mein Führer, że
trzeba pomyśleć o rozbudowie. Góry Harcu nadają się do tego celu wybornie.
*
Speer i Himmler mieli doskonale zorganizowany aparat wykonawczy. Tylko nieświadomych tego faktu
mogłoby ogarnąć zdumienie, że już 28 sierpnia, zaledwie w 4 dni po odprawie w bunkrze pod Kętrzynem,
pierwszy transport więźniów obozu koncentracyjnego Buchenwald wyładował się z esesmańskich
ciężarówek u podnóża Kohnsteinu, 8 kilometrów na północny zachód od miasteczka Nordhausen. W
błyskawicznym tempie założono tutaj komenderówkę, utajnioną pod kryptonimem „Dora”.
Nim upłynęło sześć tygodni, fikcyjna firma Mittelwerke otrzymała oficjalne zamówienie od dowództwa
Sił Lądowych na wykonanie 12 000 rakiet V-2 . Data tego pierwszego zlecenia: 19 października 1943 r.
,,Broń odwetowa” Hitlera wyszła z fazy doświadczeń. Już niedługo, wprowadzona do akcji, miała
zaskoczyć cały świat i sterroryzować ludność cywilną Wysp Brytyjskich.
Wernher von Braun - „Baron Rakiet”
Nalot na Peenemünde nie zniechęcił Wernhera von Brauna do kontynuowania pracy nad bronią V . Już
następnego dnia po bombardowaniu złożył on władzom meldunek, w którym stwierdził, że ponowne
podjęcie doświadczeń i produkcji jest możliwe w ciągu około 4 tygodni. Chodziło głównie o odtworzenie
dokumentacji, gdyż spaliły się rysunki techniczne, które z ośrodka na wyspie Uznam powinny być wysłane
do fabryk mających produkować poszczególne części rakiet.
Von Braun nie rezygnował nawet w obliczu wielkich trudności. Wierzył, że kiedyś przyczyni się do
podbicia przez uczonych niemieckich przestrzeni kosmicznej. To, że tymczasem wyniki jego prac będą użyte
do zbrodniczych celów, wcale mu nie przeszkadzało. Przeciwnie, on właśnie, doktor nauk technicznych,
pierwszy podsunął Himmlerowi myśl o wykorzystaniu przy produkcji „Vergeltungswaffe” więźniów obozów
koncentracyjnych. Był bezwzględny — do celu szedł po trupach.
Jeszcze przed objęciem władzy przez Hitlera Werhner von Braun został członkiem NSDAP, a w kilka
lat później nosił już mundur sturmbannführera SS. Jako student fizyki w Berlinie i Zurychu dzięki rozległym
stosunkom swojego ojca — barona i militarysty, pozyskał zaufanie ministerstwa Reichswehry. W
dwudziestym roku życia został asystentem naukowej komórki, prowadzącej zakamuflowane prace nad
bronią rakietową. Jego praca doktorska nosząca tytuł: „Konstruktywny, teoretyczny i eksperymentalny
przyczynek do problemu rakiet pracujących na paliwie płynnym”, uznana za obronnomilitarną, nie została
opublikowana.
Kiedy von Braun i późniejszy generał Dornberger uporczywie nękali szefów armii prośbami o pieniądze
na doświadczenia, prowadzone początkowo na tajnym poligonie w Kummersdorfie pod Berlinem,
powiedziano im, że dostaną tę sumę tylko wówczas, gdy rakiety będą mogły przy dostatecznej celności
przenieść duży ładunek wybuchowy na dalszą odległość. W swej gorliwości przyrzekli zrobić wszystko,
czego od nich żądano. Wiedzieli zatem, że zamiast pojazdu skierowanego do gwiazd będą konstruować
śmiercionośne pociski.
W 1936 r. znalazły się środki na budowę rozległego Ośrodka Doświadczalnego — poligonu w
Peenemünde, gdzie jednocześnie były prowadzone prace nad samolotem-pociskiem, czyli V-1 , i nad rakietą
bojową V-2 . Teraz von Braun nie mógł już uskarżać się na brak warunków do pracy. Dysponował olbrzymim
terenem, dobrze wyposażonymi zakładami doświadczalnymi, najlepszymi fachowcami, dostateczną liczbą
niewolników do ciężkich prac i niemal nieograniczonymi środkami finansowymi, płynącymi z kas
państwowych.
Jednakże postęp prac nad rakietą nie zadowalał Sztabu Generalnego. Pierwsze prototypy — A-1 i A-2
— nie zdały praktycznie egzaminu, nie odpowiadały tym warunkom, jakie stawiał Wehrmacht. Dopiero
trzeci prototyp — A-3 — stanowił zalążek broni, o którą dopominało się wojsko. Długość pocisku wynosiła
6,5 metra, średnica — 75 cm, waga — 750 kg. Komora spalinowa zużywała 450 kg materiału napędowego i
po 45 sekundach rakieta mogła osiągnąć moc 1500 koni mechanicznych. Przewidywana wysokość lotu miała
wynosić 12 000 m. W listopadzie 1937 r. wystrzelono dwie sztuki A-3, ale osiągnęły one wysokość zaledwie
100 metrów i spadły do morza.
Generałowie niecierpliwili się. I chociaż von Braun i Dornberger wciąż zapewniali, iż wkrótce rakieta
będzie odpowiadała stawianym wymaganiom, w rzeczywistości wiele elementów potrzebnych do
zbudowania tego rodzaju broni nie istniało nawet w projektach. Armia żądała wielkich, potężnych i
dalekosiężnych pocisków.
Wtedy „Baron Rakiet” zlecił swemu zespołowi zaprojektowanie nowej wersji pocisku. Miał to być
kolos w porównaniu z poprzednimi typami, o czym świadczyły wymownie jego dane techniczne: długość —
14,2 m, ciężar — 12,8 tony, pojemność zbiorników na paliwo — 8,8 tony, prędkość początkowa po starcie
— 1700 metrów na sekundę, zasięg — 250—300 km, szczytowy punkt krzywej balistycznej po odpaleniu —
ponad 100 km i ładunek 1005 kg silnego materiału wybuchowego w głowicy bojowej. Nowością był skład
paliwa: bezwodny nadtlenek wodoru oraz alkohol z dodatkiem wody.
Tak zrodził się prototyp A-4. Prace nad rozwiązaniem wszystkich konstrukcyjnych problemów,
umożliwiających zbudowanie „cudownej broni”, trwały nadal. Nie szczędzono pieniędzy, ludzi i cennych
surowców. Wreszcie 25 lutego 1942 roku na stanowisku w Peenemünde znalazł się pierwszy egzemplarz V-
2 . Broń, o której od sześciu lat marzył Hitler i jego sztabowcy, była gotowa do próbnego wystrzelenia.
Pierwszy eksperyment nie przyniósł spodziewanych wyników. Rakieta została wprawdzie wystrzelona,
ale wybuchła na wysokości jednego metra. Nie powiodła się również próba z drugim egzemplarzem.
Dopiero czwartą rakietę udało się z powodzeniem wystrzelić 3 października tegoż roku. Teraz można już
było rozpocząć seryjną produkcję.
W styczniu 1943 r. do akcji wkroczył Albert Speer, odpowiedzialny za zorganizowanie produkcji. W
lipcu zakończono przygotowania, ale po nalocie alianckich samolotów na Peenemünde musiano do planów
wprowadzić zmiany. Po zbombardowaniu dwu innych zakładów, w których także zamierzano ulokować
część produkcji, pozostały już tylko tunele pod górą Kohnstein.
Grypsy w bandażach
W połowie września 1943 roku z „Dory” do Buchenwaldu podążały ciężarówki, wiozące trupy
zmarłych i zakatowanych więźniów do krematorium.
Obowiązywał przepis władz SS, w myśl którego, zanim skierowano ciało do buchającego ogniem pieca,
buchenwaldzcy więźniowie-lekarze z komanda Patologia musieli sprawdzić, czy każdy z nieżyjących ma
przymocowany do ręki lub nogi względnie zawieszony na szyi lub też czytelnie wypisany na piersi numer
oraz czy w załączonej liście zmarłych opisana została przyczyna zgonu.
Gdyby jednak ktoś obserwował tych lekarzy, mógłby zauważyć, że specjalnie interesowały ich zwłoki
więźniów z opatrunkami na lewej ręce. Te właśnie ciała zabierali w pierwszej kolejności do baraku Patologii,
gdzie — w myśl dyspozycji Instytutu Higieny Waffen SS — mieli dokonać w celach pseudonaukowych
sekcji wszystkich zwłok. W baraku Patologii bardzo starannie zdejmowali papierowe bandaże z lewych rąk
zmarłych i przekazywali owe „opatrunki” jednemu z kolegów. Ten niezwykle uważnie przyglądał się
bandażom i z zapisanych na nich cyfr odczytywał informacje. Rzędy cyfr stanowiły bowiem kod ustalony
między wspomnianym lekarzem, członkiem Międzynarodowego Komitetu Obozowego, a przedstawicielem
podziemia „Dory”, zresztą również lekarzem. Tą osobliwą drogą korespondowali ze sobą: dr Emil Hršel i dr
Jan Čespiva, dwaj Czesi.
Kluczem kodu był podręcznik lekarski „Grundriss der gesamten praktischen Medizin”*. Jeden
egzemplarz tej książki miał w „Dorze” dr Čespiva, drugi — dr Hršel w Buchenwaldzie. Wypisane na
bandażach cyfry oznaczały stronę w podręczniku i kolejną literę na danej stronie.
* Podstawowy zarys ogólnej parktycznej medycyny (niem.)
W ten oto sposób powstająca właśnie w „Dorze” tajna organizacja więźniów zawiadamiała MKO w
Buchenwaldzie o najważniejszych wydarzeniach, które zaszły w podobozie pod Nordhausen.
Tego dnia zaszyfrowane na bandażach trupów informacje musiały być wyjątkowej wagi, gdyż Hršel, z
trudem kryjąc podniecenie, nie czekając końca dyżuru opuścił spiesznie blok Patologii i szybkim marszem
podążył do bloku nr 38. Tutaj, wśród niemieckich więźniów politycznych, mieszkał Walter Bartel,
przewodniczący MKO. Pełnił on funkcję pisarza blokowego.
Czech zastał go na szczęście samego, zajętego szykowaniem porcji chleba i margaryny dla kolegów —
więźniów, którzy za godzinę mieli wrócić ze swoich komand roboczych.
— Słuchaj, stary! To dziwna historia — oznajmił przybysz ściszonym głosem. — Jan donosi z „Dory”,
że SS, Wehrmacht i Abwehra montują taśmę dla produkcji jakiejś nowej, nie znanej broni. Ma to się
nazywać bronią V . Jakaś „broń odwetowa” — mówiąc to raz po raz rzucał czujne spojrzenia ku drzwiom.
Bartel, jak zwykle oszczędny w słowach, stwierdził:
— Wszystko jest możliwe. Nasz wywiad z Gustloff-Werke także doniósł, że w hali Mi-Bau reguluje się
jakieś urządzenia nie stosowane w żadnym z dotychczas używanych rodzajów broni. Hitlerowcy przywożą
to wyłącznie nocą. Pewien cywilny inżynier wygadał się niechcący, że ów sprzęt ma służyć do sterowania.
— A to dranie wymyślili... — w zamyśleniu powiedział Czech.
— Nic to — klepnął go przyjacielsko po ramieniu drobny, szczupły Niemiec o zaciętym wyrazie twarzy
— dobierzemy się i do tej „Vergeltungswaffe”. Poradzę się naszych specjalistów z organizacji, to raz. W tych
dniach jedzie nowy transport do „Dory”, to dwa. Włączymy do niego kilkunastu wypróbowanych
towarzyszy, dobrych konspiratorów, niech wzmocnią tamtejszą organizację.
— Przydałby się tam drugi Albert... — westchnął czeski komunista. — Tylko ktoś taki... — nie
potrzebował kończyć. Miał na myśli poprzedniego przywódcę organizacji podziemnej, który wyjechał na
komenderówkę, gdyż tutejsze gestapo zaczęło się nim zbytnio interesować. Był to wybitny działacz, członek
KC KPD i poseł do Landtagu Prus.
Bartel chwycił go mocno za ramię.
— Człowieku, spod serca mi to wyjąłeś! Świetna myśl, słuszny pomysł. Drugi Albert Kuntz... Tylko
dlaczego drugi? Nie rozumiesz? — roześmiał się, widząc zdumienie na twarzy przyjaciela. — Przecież
można załatwić, żeby ściągnięto go z Kassel do „Dory”. Tam szefem biura budowlanego SS jest
untersturmführer Hünefeld, on zna Alberta jeszcze z Buchenwaldu i ceni go jako fachowca. Trzeba mu tylko
jakoś podsunąć ten pomysł tak, aby wyglądało, że wyszedł od niego. Załatwi się!
*
Już od zimy 1939 r. Albert Speer pozostawał w ścisłym kontakcie z ośrodkiem doświadczalnym
Wehrmachtu i Luftwaffe w Peenemünde, choć w owym czasie nie był jeszcze ministrem uzbrojenia i
produkcji wojennej. Brał jednak udział w pracach nad bronią typu „A” jako osoba odpowiadająca za
realizację i potrzeb budowlanych HVP. Chętnie przebywał — jak sam pisał później — na wyspie Uznam w
gronie naukowców i wynalazców, którymi kierował dwudziestosiedmioletni wówczas Wernher von Braun.
Speer nie ukrywał fascynacji tym, w czym było, jak się wyraził, coś z planowania cudu. Nie byłby
inżynierem-architektem, gdyby „ci technicy ze swymi fantastycznymi wizjami” nie wywarli na nim dużego
wrażenia. Posunął się nawet do tego, że kiedy późną jesienią 1939 r. cofnięto — przejściowo zresztą —
projektowi rakiety priorytet, on sam, bez wiedzy Hitlera, w porozumieniu z zarządem uzbrojenia wojsk
lądowych dalej finansował rozbudowę urządzeń w Peenemünde. Stał więc niejako u kolebki późniejszej
broni V-2 , tej samej, o której powie po wojnie, że była absurdem nieefektownym i kosztownym.
13 czerwca 1942 roku, już jako wszechwładny minister i osoba odpowiedzialna za organizację
produkcji broni V , leciał do Peenemünde w towarzystwie szefów uzbrojenia trzech rodzajów sił zbrojnych:
feldmarszałka Milcha, admirała Wizella i generała pułkownika Fromma, by obserwować start pierwszej
zdalnie sterowanej rakiety.
Oto jego wrażenia:
Obłoczki pary wskazywały, że napełniono zbiorniki materiałem pędnym. W określonej sekundzie,
początkowo jakby ociągając się, potem jednak z rykiem niepohamowanego olbrzyma rakieta powoli
podniosła się ze swej podstawy, wydawało się przez ułamek sekundy, że zatrzymała się na słupie ognia, by
następnie z wyciem zniknąć w niskich chmurach. Wernher von Braun promieniał, ja natomiast byłem
oszołomiony dziełem cudu techniki, jego precyzją oraz przezwyciężeniem wszystkich praw siły ciążenia, w
wyniku czego 13 ton mogło być bez mechanicznego napędu wyrzucone pionowo w górę i zwiększać prędkość
Zgłoś jeśli naruszono regulamin