1966-21-Rozkaz ocalić miasto.pdf

(788 KB) Pobierz
376117784 UNPDF
Stanisław Czerpak
Zdzisław Hardt
ROZKAZ – OCALIĆ MIASTO
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1966
Okładkę projektował: Tadeusz Michaluk
Ilustracje wykonał: Mieczysław Wiśniewski
376117784.001.png
PO DWUDZIESTU LATACH
Latem 1964 roku przyjechali do Krakowa: Elżbieta Wołogodzka, Eugeniusz Bereźniak i Aleksy
Szapowałow. Przed dwudziestu laty rozkaz związał ich mocno z tym miastem.
Goście spotkali się z szeregiem ludzi, z którymi w tamych ciężkich dniach łączyła ich wspólna
działalność — walka z hitlerowskim najeźdźcą.
Były to spotkania prawdziwych przyjaciół. Chodzili po Krakowie, w którego ocaleniu każdy z nich ma
swój udział. Przypominali sobie różne przeżycia i wydarzenia. Pojechali również poza Kraków. Na kilka dni
odżyły wspomnienia.
Wspomnienia związane są z wieloma miejscami. Życie w ciągłym niebezpieczeństwie... Różne krytyczne
sytuacje... A jednak życie całą pełnią, mimo że jutro mógł być jego koniec.
Na Wieczystej, tam gdzie dzisiaj ulica wiedzie do Nowej Huty, zginęli dwaj młodzi bojowcy.
W Zabierzowie ujęta została przez hitlerowców Hanka, która — jak wynika z informacji otrzymanych
dopiero po latach — dzielnie trzymała się podczas przesłuchań w więzieniu i w obozie koncentracyjnym w
Oświęcimiu, z którego już nie wróciła.
W Sance — wspomnienia szczególnie smutne. Michał Wróbel nie wyszedł z więzienia. Został
zamordowany przez Niemców. Zachował się prawdziwie jak bohater. Nie wydał nikogo, tak zresztą jak jego
obydwie córki. Żyją dzisiaj w Sance — w tym samym domu pod lasem, z którego kiedyś nadawane były
komunikaty radiowe, w którym aresztowano Elżbietę Wołogodzką — „Olgę” i całą rodzinę Wróblów.
Młodsza córka Michała Wróbla — Rozalia — zapłaciła bardzo wysoką cenę: nie została wprawdzie
zamordowana, ale na resztę życia utraciła zdrowie.
Wizyta w Rybnej u Stanisława Malika. Kapitan Michajłow wchodzi do domu i zapytuje:
— Czy ma pan śliwki do sprzedania?
Radzieccy goście we wszystkich rozmowach podkreślali, że bez pomocy Polaków nigdy nie byliby w
stanie wykonać zadań zleconych im przed dwudziestu laty.
ZRZUTY
Zmierzchało, kiedy „Michajłow”, „Aleksiej” i „Anka”* przybyli na lotnisko, z którego mieli odlecieć.
Humory im dopisywały, choć nietrudno było się domyślić, że cała trójka nadrabia trochę miną, aby ukryć
wewnętrzny niepokój. I nie dlatego zresztą, by ktoś nie posądził ich o tchórzostwo; w takich sytuacjach o
podobnych uczuciach nie mówi się „z zasady”.
Prawdę mówiąc, młodych ludzi pociągała niebezpieczna przygoda i jeśli żywili jakieś obawy, to
wynikały one raczej z uświadomienia sobie odpowiedzialności, jaka na nich ciążyła.
Odlecieć mieli wraz z nastaniem nocy — zatem niedługo, zmierzch bowiem gęstniał coraz bardziej,
zacierając kontury stojących nie opodal maszyn. Zaciągnięte chmurami niebo pozwalało snuć raczej
optymistyczne przypuszczenia co do wyników wyprawy, która — skierowana na tyły nieprzyjaciela — była
szczególnie niebezpieczna.
Trójka zajęła miejsca w przygotowanym Douglasie . Wkrótce potem maszyna oderwała się od płyty
lotniska.
Pierwszy etap lotu — bardzo spokojny — sprzyjał rozmyślaniom nad tym, co będzie na dole, po
wylądowaniu. Stanowili grupę rozpoznawczą pod dowództwem kapitana Michajłowa. Do Generalnej
Guberni lecieli po to, by dołączyć do działającej już tam siatki. Dowództwu Frontu potrzebne są informacje
z rejonu Krakowa. Te, które docierały, były stanowczo zbyt skromne. Konieczność uzupełnienia stanu
osobowego przerzuconych na tyły frontu zwiadowców podyktowana została zwłaszcza niepokojącymi
wieściami o zdradzie i związanych z nią stratach. Ciekawe, co się dzieje z Olgą i co właściwie zrobił Józek?
Czyżby to on zdradził? Różne domysły cisnęły się do głowy. Jak wygląda sytuacja naprawdę, mieli się
dowiedzieć na miejscu.
Perspektywa pracy w rejonie Krakowa nie była bynajmniej nęcąca. Teren ten, o czym mieli ścisłe dane,
nasycony został w maksymalnym stopniu niemieckim wojskiem i policją. No, ale właśnie dlatego tam jadą.
W Krakowie mieści się szereg ważnych placówek i instytucji niemieckich, miasto to stanowi ponadto ważny
węzeł komunikacyjny.
Jakoś to będzie. Niemcy nie czują się przecież na polskiej ziemi dobrze i pewnie...
* Kapitan Eugeniusz Bereźniak, porucznik Aleksy Szapowałow i radiotelegrafistka Anna Żuk.
Znaleźli się nad linią frontu. Ich samolot stał się nagle obiektem silnego, choć na szczęście niecelnego
ognia artylerii niemieckiej.
Przelecieli.
Dalszy lot upływa w narastającym niepokoju: jakie będą warunki lądowania?
Po chwili pada komenda:
— Przygotować się do skoku!
A więc już! Mobilizują się psychicznie, sprawdzają jeszcze raz spadochrony.
— Do widzenia... na dole! — próbują żartować.
Za chwilę opuszczają samolot. Aleksiej skacze ostatni. Nie pierwszyzna to dla niego. Ale w takiej
sytuacji nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek wyląduje. Noc ciemna, nie widać kompletnie nic Tylko po
czasie opadania skoczek orientuje się, że ziemia musi być blisko.
Cichy plusk i... Aleksiej tkwi po pas w wodzie. Klnie po cichu. Lepsze to jednak niż lądowanie na
drzewie — pociesza sam siebie. Gramoli się z wody, wyciąga spadochron, zakopuje go. Pierwsza czynność
wykonana. Myśl pracuje teraz szybko i sprawnie. Musi jak najszybciej oddalić się od miejsca lądowania. A
nuż Niemcy coś zwąchali? Gdzie Anka i Michajłow? Trzeba odejść stąd, jednak możliwie niedaleko.
Aleksiej porusza się niezdarnie. Mokra odzież lepi się nieprzyjemnie do ciała. Zęby szczękają z zimna.
Usiłuje zorientować się w terenie. Wkrótce spostrzega przed sobą ciemniejącą ścianę lasu. Szczekanie
psa pozwala przypuszczać, że w pobliżu znajduje się jakaś miejscowość. Trzeba wracać. Po chwili Aleksiej
jest znowu przy wodzie, w której lądował, a raczej wodował. To chyba jakieś jezioro.
Nie widząc innego wyjścia, skoczek postanawia czekać tu do rana. Trzeba wysuszyć ubranie i buty, a
przede wszystkim — odpocząć po pierwszych emocjach.
Gdy pojaśniało, Aleksiej rozejrzał sję po okolicy. Niedaleko biegnie droga. Dochodzi do niej i rusza w
poszukiwaniu tablicy, która pozwoliłaby mu zorientować się, gdzie właściwie jest. Ciąży mu samotność i
niepokój. Jak połączy się z towarzyszami?
Orientacja w terenie, przeprowadzona za pomocą mapy, którą miał przy sobie, nie napawała
optymizmem. Znajdował się blisko Dąbrowy Górniczej, w odległości ponad 80 kilometrów od Krakowa i —
co najgorsze — na obszarze włączonym do Rzeszy. Aby osiągnąć cel swojej podróży, musi zatem przedostać
się przez granicę, na ziemie znajdujące się pod władzą generalnego gubernatora. Zdaje sobie sprawę, że
niełatwe to będzie przedsięwzięcie. Nie ma dokumentów. Poza tym nie otrzymał żadnych wskazówek, które
pomogłyby mu nawiązać kontakty na tym obszarze. Jest zdany wyłącznie na samego siebie i przysłowiowy
łut szczęścia.
W masie ludzkiej zawsze łatwiej się ukryć. Wie o tym dobrze, toteż postanawia maszerować tak, żeby
jak najszybciej znaleźć się w dużym skupisku miejskim. Decyzja ta doprowadza go do Sosnowca.
Głód dokucza coraz bardziej, czuje, że nie wytrzyma już dłużej. Na jednej z ulic spostrzega restaurację
z widocznym z daleka napisem: Nur für Deutsche . Wejść — nie wejść? Tu chyba stosunkowo
najbezpieczniej...
Pokrzepiony posiłkiem, wychodzi znów na ulicę. Teraz łatwiej błądzić wśród nieznanych zaułków.
Właściwie nie jest tak źle, jak mogłoby być — przychodzi mu nagle do głowy. Zaczyna wierzyć, że
wszystko ułoży się dobrze.
Przy „Modrowgasse” Aleksiej rozpoznaje siedzibę organizacji nacjonalistów ukraińskich. Co robić?
Chwila zastanowienia i decyzja: w sytuacji, w jakiej się znalazł, wszystkie drogi są dobre, które pozwolą jak
najszybciej dojść do celu i wykonać powierzone zadanie. Można przecież wystąpić w roli uciekiniera ze
Lwowa. Ucieczka przed Rosjanami...
Jeszcze krótka zwłoka, ułożenie planu gry i oto Aleksiej, zdecydowany działać poprzez ukraińsko-
nacjonalistyczną organizację, wkracza do budynku przy „Modrowgasse”. Po chwili siedzi w biurze
organizacji i opowiada zmyśloną historię swych przejść.
Pochodzi z miejscowości Podwołoczyska. Jako nacjonalista ukraiński musiał zostawić wszystko i
uciekać przed nadchodzącymi bolszewikami, Dotarł aż tutaj... Chce się zaczepić, dostać pracę i — w miarę
możliwości — przyczynić do zahamowania marszu bolszewików na zachód.
Opowiadając tę zmyśloną na poczekaniu bajeczkę, stara się ukryć lekki niepokój, Głowę zaprząta ciągle
ta sama, najważniejsza w tej chwili myśl: uwierzą czy nie uwierzą?
Na szczęście uwierzyli. Długa rozmowa kończy się krótką decyzją:
— Pomożemy wam!
Następnego dnia uciekinier z zachodniej Ukrainy, Jan Zalewski, udaje się do „Osthütte”, gdzie ma
podjąć pracę. W jego kieszeni znajduje się niemała kwota 500 marek, wypłaconych mu z tytułu „strat
poniesionych w związku z ucieczką przed bolszewikami”.
Najgorsze jest to, że sytuacja Aleksieja jest tyleż pomyślna, co niepomyślna. Żadne bezpośrednie
niebezpieczeństwo, jak sądzi, mu nie zagraża. Niemniej jednak nie przybył tu po to, żeby pracować w
niemieckiej fabryce. Musi jak najprędzej przejść granicę i dotrzeć w rejon Krakowa. W żadnym razie nie
może się jednak zdemaskować przed Niemcami czy ukraińskimi faszystami. Wiedząc, że nie ma czym
usprawiedliwić swego wyjazdu do Krakowa, nie podejmuje w tej sprawie żadnych otwartych starań.
Postanawia, uzbroiwszy się w cierpliwość, szukać innych dróg.
W hucie pojawienie się jego przeszło obojętnie, nie wywołując żadnej sensacji. Przyjmowanie nowych
pracowników należało do rzeczy zwykłych, a obce pochodzenie także nie dziwiło, pracowali tu bowiem
ludzie różnych narodowości.
Aleksiej otrzymuje stanowisko pracy, poznaje najbliższe otoczenie. Mija dzień, drugi, trzeci...-
Nawiązywanie bliższych kontaktów nie przychodzi jednak łatwo. Są tu Niemcy, Ukraińcy, Polacy... Są
volksdeutsche i inne kategorie „niepełnych” Niemców.
Atmosfera — jak najgorsza. Nieufność, podejrzliwość... Aleksiej nie chce zadawać się z faszystami, do
innych zaś nie ma dojścia. Sam zjawił się tu wszak jako nacjonalista ukraiński. Jak nawiązać kontakty z
Polakami, z polskimi patriotami, w szczególności z ludźmi bliskimi mu ideowo?
Myśl ta mocno trapiła Aleksieja. W niełatwej sytuacji nie popadał jednak w zwątpienie, licząc na to, że
trafi w końcu na właściwych ludzi. I nie przeliczył się.
Grając oficjalnie rolę „uciekiniera przed bolszewikami”, zaczął prowadzić przy różnych okazjach — w
czasie przerw na posiłek czy w drodze do pracy — rozmowy z Polakami. Jeden z nich, niejaki Mietek
Rakoczy, znał język rosyjski; to ułatwiało sytuację — umożliwiało posługiwanie się w rozmowach
półsłówkami, aluzjami. Aleksiej zaczął dawać do zrozumienia, że nie chciałby tutaj pozostać. Wolałby
przenieść się do Generalnego Gubernatorstwa, gdzie łatwiej spotka się ze znajomymi. Rozmowy te stawały
się coraz bardziej szczere. W końcu Mietek, w którym w atmosferze rosnącego zaufania i sympatii Aleksiej
poznał szczerego polskiego patriotę, zaczął rozumieć. Poproszony przez Aleksieja o pomoc w przedostaniu
się do Generalnej Guberni, zrobił wszystko, aby nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Dzięki jego
staraniom po trzech tygodniach pobytu w Sosnowcu i pracy „na chwałę Wielkiej Rzeszy” Aleksiej znalazł
się w Rybnej koło Krakowa. Nie było zresztą dziełem przypadku, że trafił akurat tutaj.
Rybna — duża wieś, oddalona niespełna dwadzieścia kilometrów na zachód od Krakowa — wyróżniała
się spośród innych postępowością swych mieszkańców.
Jeszcze w 1933 roku, po wizycie przybyłego ze Śląska wysłannika Komunistycznej Partii Polski,
powstała w Rybnej komórka partyjna. Organizatorem jej był Franciszek Zając, a członkami Ignacy Tekieli
(przez pewien czas pracował na Śląsku jako górnik i tam zetknął się z komunistami), Stanisław Malik (od
1936 roku sekretarz komórki), Antoni Feluś, Ignacy Targowski oraz Franciszek Pułecki.
Ludzie ci podczas okupacji zamieszkiwali nadal w Rybnej. W roku 1942 w mieszkaniu Franciszka
Zająca uczestniczyli w zaprzysiężeniu nowo zorganizowanej komórki Polskiej Partii Robotniczej, z której
inicjatywy utworzono następnie oddział wypadowy. Przeprowadził on później szereg akcji sabotażowych,
skierowanych głównie na transport wroga. W rozwijaniu działalności dywersyjnej przydało się też 450
kilogramów materiałów wybuchowych, zdobytych w roku 1943 w kopalni „Krystyna” w Tenczynku.
Nic dziwnego więc, że pierwsza grupa zwiadowcza, zrzucona wcześniej, z końcem kwietnia 1944 r. w
rejonie Krakowa, trafiła nie gdzie indziej, a właśnie do Rybnej. Do mieszkańca tej wsi, Stanisława Malika,
przyszedł wówczas jeden z członków organizacji, Jan Kasperkiewicz.
— Słuchajcie, Malik, przyprowadzono do mnie Rosjankę — powiedział. — Ma ze sobą radiostację. Jest
polecenie ze sztabu, żebyście się nią zaopiekowali. Chodźcie!
Gdy Malik wszedł do domu Kasperkiewicza, zobaczył młodą dziewczynę, niewielką, drobną,
wyglądającą na uczennicę-podlotka.
— To towarzyszka Olga — powiedział Kasperkiewicz.
Radiotelegrafistka Olga, tak jak później Aleksiej, zrzucona została w trzyosobowej grupie. Wraz z nią
przybyła zza frontu dwójka Polaków: „Józek” — dowódca grupy i Hanka — zwiadowca*.
Józek pochodził ze Śląska. Po powstaniu w Związku Radzieckim I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki
wstąpił w jej szeregi. Hanka to córka lekarza z Warszawy. Zadania tej grupy były identyczne z zadaniami
później zrzuconej grupy kapitana Michajłowa.
* Józek miał występować, jako ukraiński działacz nacjonalistyczny, pod nazwiskiem Bogusławski, Olga jako jego
żona, zaś Hanka — jako jej siostra.
Trójka zwiadowców otrzymała adresy, pod którymi miała się zgłosić w Krakowie. Józek miał ponadto
fotografię żołnierza dywizji kościuszkowskiej, Piotra Sendora. Na odwrocie fotografii widniał napis: Mamo,
bardzo Cię proszę, pomóż tym ludziom .
Mama, nazywana „babcią Sendorową”, mieszkała wraz z synem Franciszkiem we wsi Branice pod
Krakowem w rejonie dzisiejszej Nowej Huty. Franciszek Sendor był działaczem ludowym i żołnierzem
Batalionów Chłopskich. W jego domu odbywały się zebrania organizacji. Niemniej jednak, dowiedziawszy
się, że radzieccy zwiadowcy poszukują dogodnego miejsca na radiostację, szybko zgodził się, ażeby została
ona zainstalowana w jego domu.
Tak więc Olga i Hanka, w towarzystwie Franciszka Sendora, udały się któregoś dnia do Branic. Cała
trójka objuczona była bagażem, zawierającym głównie części radiostacji. Józek nie brał udziału w
przenoszeniu sprzętu.
Droga była niebezpieczna; wiodła obok lotniska w Czyżynach. Na tej trasie Niemcy często
legitymowali ludzi i przeprowadzali rewizje. Sendor miał rower, do którego przytroczył co cięższe paczki.
W tym samym czasie wracał z Krakowa furmanką znajomy Sendora — Piotr Barnaus. Zaczęli rozmawiać i
po chwili Barnaus zaprosił na furmankę obie kobiety. Skorzystały z tego, oczywiście, skwapliwie; ich bagaż
nie był lekki.
Po pewnym czasie jadący natknęli się na patrol niemiecki. Żandarmi zatrzymali wystraszonego
Sendora, na szczęście jednak zaraz kazali mu jechać dalej, nie skontrolowawszy zawartości paczek. Bardziej
zainteresowali się furmanką. Piotr Barnaus, zapytany, co wiezie, odparł z wielką pewnością siebie, że różne
rzeczy zakupione za pieniądze otrzymane z tytułu odstawienia ziemniaków. Wyjął przy tym z kieszeni
pokwitowanie dostawy. Olga i Hanka robiły, co mogły, aby ukryć swoje przerażenie. Na szczęście żandarmi
i tym razem zrezygnowali ze szczegółowej kontroli. Sytuacja została uratowana właściwie tylko dzięki
pewności siebie Piotra Barnausa, nie zdającego sobie sprawy z tego, kogo i co wiezie.
Wreszcie radiostacja została zainstalowana — w Branicach, w stodole Sendorów. Olga mogła nawiązać
kontakt z dowództwem. Zamieszkała ona u Sendorów, podczas gdy Hanka wynajęła sobie pokój w
Krakowie.
Przystąpienie do realizacji wyznaczonych grupie zadań natrafiło jednak na nieoczekiwaną przeszkodę.
Przez szereg dni nie zjawiał się w ogóle Józek — dowódca, mający zorganizować pracę grupy, dysponujący
większą sumą pieniędzy przeznaczonych na utrzymanie grupy oraz na wydatki związane z jej działalnością.
Wreszcie przyszedł.
— Co się z tobą działo? Dlaczego nie przychodziłeś tak długo? — dopytywały obie dziewczyny.
— Musiałem trochę odpocząć — odburknął.
Słowa te wywoływały zdziwienie. Trudno było uznać to tłumaczenie za zrozumiałe. Józek przyszedł nie
całkiem trzeźwy. Nie mówił o robocie, nie dawał żadnych konkretnych poleceń. Na zakończenie oświadczył
krótko:
— Idę do Krakowa zorientować się w sytuacji.
Już ta pierwsza rozmowa pozostawiła nieprzyjemny osad. Coś tu nie było w porządku. Zakradła się
nieufność. Gdy Józek przyszedł drugi raz, znowu widać było, że pił. Zachowywał się dziwnie. Zaczął
opowiadać, że spotkał brata w mundurze niemieckim.
Trudno było nie wyczuć grożącego niebezpieczeństwa. Wieczorem Olga nadała komunikat zawierający
informacje o zachowaniu Józka.
Sendorowie poważnie zaniepokoili się całą tą sprawą, tym bardziej że dom ich był miejscem spotkań
żołnierzy Batalionów Chłopskich.
Któregoś dnia Hanka przyszła z wiadomością, że Józek umówił się z nią w mieście. W trakcie rozmowy
napomykał o tym, źe nie powinna prowadzić roboty wywiadowczej. Opowiadał, że można tutaj dobrze
ułożyć sobie życie. Posiada sporo pieniędzy, z których część da jej. Mówił, że ma dość Rosji i Rosjan. O
Oldze wyrażał się z wyraźną niechęcią. Hanka odniosła wrażenie, że nie miałby wobec niej żadnych
skrupułów.
Czy miał zamiar wydać Olgę hitlerowcom? Obawa taka wydawała się, niestety, uzasadniona. Olga
wyczuwała, że każdego dnia może zdarzyć się nieszczęście. Nie miała gdzie iść, nie miała się gdzie ukryć,
zresztą nie przybyła tu po to, żeby się tylko kryć przed Niemcami. W istniejących warunkach zaś
niemożliwe było rozwinięcie szerszej działalności i wykonywanie powierzonych jej zadań. Zaczęła nawet
rozważać ewentualność powrotu do swoich. Było to przedsięwzięcie bardzo trudne, trzeba by przebyć
bowiem jeszcze raz linię frontu, i to tym razem na ziemi. W tym jednak widziała jakieś prawdopodobieństwo
ocalenia, podczas gdy tu wszystko zdawało się prowadzić ku katastrofie. Józek przyjmował wobec Olgi
postawę coraz bardziej wrogą. Mówił już teraz wprost, że wyda ją Niemcom. Ponowił swoje naciski na
Hankę. Olga zaczęła się obawiać, by Józek nie zastraszył dziewczyny i by nie przeszła ona na jego stronę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin