Fisher Carrie - Podwójne szczęście.rtf

(544 KB) Pobierz

 

Carrie Fisher

 

Podwójne szczęście

 

(Delusions of grandma)

 

Przekład Ilona Peplak

 

 


Chanie i późnemu wielkiemu Juliuszowi

oraz mojej powiernicy Billie Catherine

 

 


Mała dziewczynko,

moja fasolko,

jak ty rośniesz!

Jesteś już duża.

Kto cię zje?

 

Chcę powiedzieć, Lindo,

że w twoim ciele nic nie kłamie.

Wszystko nowe mówi prawdę.

Ja jestem tutaj, jest ktoś ważniejszy,

stare drzewo ginie w tle.

 

Anne Sexton „Mała dziewczynka, Moja fasolka, Moja piękna kobieta”

 

Wiem, że to wszystko

tylko dłonie

Z żałości słodkiej dotykania

przychodzi miłość

jak śniadanie

 

Anne Sexton „Siła niepohamowania”

 


1

 

Obyś żył w ciekawych czasach”, przeklinają Chińczycy. Jeśli chodzi o przekleństwa. Cora uważała, że to naprawdę najlepsze, jakie kiedykolwiek słyszała. Nie była co prawda szczególną znawczynią, ale to, jej zdaniem, miało wyjątkowo szerokie zastosowanie, o wiele szersze niż ogólnikowe „Idź do diabła”, pokrzepiające „Połam nogi”, a nawet pradawne „Niech cię szlag”. Przez wiele lat zdawało jej się, że ulubione przekleństwo brzmi nieco inaczej: „Obyś miał ciekawe życie”, i ta druga wersja też jej się podobała. Jednak „ciekawe życie” z natury rzeczy obejmuje mniej niż „ciekawe czasy”, w pojedynczym „ciekawym życiu” niekoniecznie muszą się wydarzyć brawurowe jazdy, strzelaniny, porwania samochodów i zamieszki – a w takich to czasach przyszło Córze wieść ciekawe życie. Wśród wszystkich sądowych matactw, bałwochwalczych kultów i zanieczyszczeń tonami spadających z nieba pyłów życie Cory było niczym całkiem malutka wysepka otoczona zewsząd ciemnym morzem niezrozumiałych dni i nocy. Do tego jeszcze znak chińskiego alfabetu, oznaczający „załamanie” i „szansę”. Cora zrozumiała to bardzo szybko, nawet nie przekręcała strony do góry nogami – jeśli coś cię nie niszczy, wzmacnia cię. Albo, jak zwykł mawiać jej przyjaciel Noel, dermatolog: „Jeśli cię nie zabije, będziesz wyglądać bardzo, bardzo źle”. Era nuklearna – jeśli przeżyjesz, to nie tylko będziesz świecił w ciemnościach, ale pewien szczególny rodzaj dzikości ochroni cię, nawet przed samym sobą. W każdym razie, gdyby zrozumiała tej nocy, kiedy widziała Arsenia przeprowadzającego wywiad z Sally Jessy Raphael – gdyby pojęła ten znak – może zrobiłaby wszystko inaczej. Program na żywo, w którym redaktor odpytuje innego redaktora – wielu przysięgłoby, że to jeden z dwunastu znaków oznajmiających nadchodzący koniec świata, a co najmniej ciekawe czasy. Cora nie mogła się zdecydować, którą ewentualność wybrać. Pamiętała swoje myśli w tym czasie. Myślała, że gdy redaktorzy zaczynają przeprowadzać wywiady we własnym gronie, ktoś lub może też coś przestaje się liczyć – chodziło o publiczność. Ale była w ciąży i coraz trudniej jej było nadążyć za własnymi myślami, nie mówiąc o optymistycznych własnych myślach. Czuła, że mózg się jej rozpuścił i utkwił w przełyku. „Kiedy jesteś w ciąży i zaczynasz zagłębiać się w sobie, nigdy nie wiesz na pewno, na kogo się natkniesz”. To była jedna z mizernych prób zamienienia ciąży w rodzaj rozrywki. Obawiała się, że jej stan może zamienić się w jakąś przerażającą, nie bardzo śmieszną zabawę, a to, co nastąpi potem, będzie trwającą całe życie próbą sił, wymagającą całkiem nieoczekiwanej dorosłości. Ale mimo wszystko usiłowała robić dobrą minę do nie bardzo dobrej gry.

Nękał ją lęk o to, że wkrótce mogłaby odejść w zapomnienie jej uroda, nad którą panowała dotąd niepodzielnie. Miała się oto wyrwać na wolność i uciec, zostawiając Corę już tylko „interesującą”. Wydawało się, że tyle spraw przepadło na zawsze, bezpowrotna droga już się zaczęła, i nawet gdyby wiedziała skąd i dlaczego wyruszyła, nie mogłaby już wrócić. Minęła bezpieczną przystań małżeństwa, przeszła obok pomocy, znalazła się niebezpiecznie blisko śmierci. Zaczynały się sprawy o chytrych, złośliwych twarzach.

Starała się o tym nie myśleć. Po głowie plątał jej się wierszyk:

 

Napis na ściance macicy

Wdzięczny, dziecinny i śliczny

Razem z małą komórką

Płodzi syna lub córkę

 

Zmarszczyła brwi, niezadowolona, i wróciła do pilniejszych spraw.

Spakowała walizkę, potem postała chwilę, odpoczywając. Przesunęła dłonią po nieznacznym, ciepłym zaokrągleniu brzucha. Zamieszkało tam dziecko Raya. Zaokrąglenie było jeszcze bardzo malutkie – najpewniej istniało przed ciążą, ale Cora czuła się niewiarygodnie, bezmiernie obfita, nie do zniesienia wycieńczona i podrażniona, biedna, malutka i kompletnie nieprzygotowana do roli, której musiała się podjąć.

Wszyscy wiedzą, że narządy płciowe kobiety i mężczyzny niekiedy stykają się ze sobą, po czym – po pewnym czasie i odrobinie bólu – rodzi się mały człowiek. Cora nie bardzo wierzyła, że to tylko tyle, że dzieci to rezultat seksu. Jak tornado, przypływy czy perły znajdowane w muszlach, to musiało mieć coś wspólnego z niewytłumaczalną, skrytą w morskich głębinach magią. Fale, spadające gwiazdy, odległa, niebiańska muzyka sfer – na pewno nie było ziemskiego sposobu żeby powstawały dzieci. Niemożliwe żeby tak po prostu i zwyczajnie, w wyniku stosunku.

A przynajmniej nie w jej przypadku.

Westchnęła zamykając walizkę, rozejrzała się po pokoju hotelowym. Chwyciły ją mdłości. Gapiła się w sufit czekając aż jej przejdzie i zaczęła wymyślać nowy wiersz:

 

Ktoś buszował w moim brzuchu,

Ktoś pracował z wielką werwą,

Żeby zrobić mały omlet

Zmieszał kilka jaj ze spermą.

 

Podniosła walizę i wyszła. Zapukała do drzwi sypialni naprzeciwko.

– Kto tam? – spytał z wahaniem męski głos.

– Ja – oświadczyła Cora. – Ciężarna. Mogę się wytaczać.

 


Kochana Esme,

 

na początku powinnam pewnie wyjaśnić, dlaczego wybrałam to imię... ale właściwie to sama nie wiem dlaczego. Kiedy szukasz imienia dla dziecka okazuje się, że praktycznie z każdym coś się komuś kojarzy (najczęściej niemiłego) – znienawidzony nauczyciel gimnastyki albo nikczemny kryminalista (np. Jeffrey albo Adolf czy też Ted). Dają ci książki objaśniające pochodzenie imion – greckie, angielskie, hinduskie Ud... i ich znaczenie. Jedyne, jakie w tej chwili pamiętam, to Penny (od „szpulki”), Carol (mały człowieczek) i Brendon (cuchnące włosy). To ostatnie naprawdę mnie dobija – któż nazwałby dziecko tak okropnie! Przecież, nie daj Bóg, mogłoby się to okazać prawdą! Chociaż, z drugiej strony, lepiej nazwać malca Brendon, niż mówić do niego Cuchnące Włosy.

A może by tak Wymiocinka albo Dziwaczny Tyłek? Zdaje mi się, że imię Twojego ojca oznacza „gałązkę” czy „czystą łąkę”. Coś smutnego, malowniczego i walijskiego zarazem.

Wróćmy jednak do Ciebie. Zawsze lubiłam imię Esme. Mój przyjaciel Cliff twierdzi, że brzmi to jak czyszczenie nosa – może zatem nazwać Cię po prostu Czyszczenie Nosa? Trochę to krępujące, że ludzie kojarzą Esme z powieścią Salingera i właściwie nie sposób tego imienia skrócić. Ale Esme to jeszcze nie wszystko, całe imię ma brzmieć Esme Bing Beaudrilleaux. Bing to po chińsku „podwójne szczęście” (a także, jak się okazuje, dobry dowcip). Poza tym dobrze się rymuje. Chociaż nigdy nic nie wiadomo, w ostatniej chwili mogę się rozmyślić i nazwać cię Mała Nancy – Nancy Mała Dziewuszka. Mam nadzieję, że moje rady będą dostatecznie zwięzłe i rzeczowe i pomogą Ci w życiu – nie żeby świat był zły, może jest dobry, ale w tak dziwny sposób, że trudno to czasem pojąć (zauważyłam, że odkąd jestem w ciąży, zaczęłam używać słowa „może” – może to sprawa hormonów?) .

Pogodziłam się już z tym, że będziesz wolała swego ojca ode mnie. Ja sama dosyć długo wolałam go od siebie – i to po tym, jak mieszkaliśmy razem większą część roku (co nieczęsto związuje ludzi ze sobą, pytaj kogo chcesz). Jestem dostatecznie dziecinna, żeby nad tym rozmyślać, ale na tyle dorosła, żeby się z tym pogodzić. Moje dwa psy, Stella i Jim, które miałam przez ponad dziesięć lat, porzuciły mnie dla niego, a dzieci i psy rzadko kłamią bo nie potrafią mówić. On po prostu ma to, nie wiem jak to określić, podejście do ludzi.

Na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że jestem jedną z tych statystycznie nielicznych kobiet z krajów rozwiniętych, które umierają w połogu, co mi przepowiada moja matka (Bud twierdzi, że cierpi ona na tak zwany „syndrom babuni”), pomyślałam, że muszę: A) zaznaczyć, że to ja byłam Twoim utraconym rodzicem, B) dać Twojemu ojcu te notatki z poleceniem, żeby Ci je przekazał, kiedy osiągniesz odpowiedni wiek (to znaczy kiedy słowa wydadzą Ci się zabawne i wieloznaczne i nie takie przynudliwe jak to co ja teraz wypisuję). Mówiłabym Ci o tym zanim skończyłabyś pięć lat. Ale – co ma być, to będzie. Ja w każdym razie będę tak długo jak tylko to możliwe.

Twoja kochająca mama

Cora

 


2

 

Wszyscy w Los Angeles kręcą się wokół przemysłu filmowego, jak wokół życiodajnego ognia, podsycając go, żeby nie zagasł, nowym scenariuszem, młodymi aktoreczkami, korzystnym kontraktem. Zależnie od tego, jak blisko jesteś ofiarnego stosu ludzie szanują cię, lub nie, albo, co zupełnie niewybaczalne, nie znają. Trzeba wiązać swoje nazwisko jak najmocniej z najnowszymi filmami, jak pocisk do celu dążyć do znajomości z „kapłanami sztuki”. Dopóki błyszczysz, dopóki twoje nazwisko pojawia się na filmowych afiszach i atrakcyjnych kontraktach, będzie otaczał cię rój pochlebców i adoratorów. Chodzą za tobą, wylegują się w twoim cieniu, dopóki ty nie zostaniesz odsunięty w cień. Jesteś u szczytu – istniejesz; to jedyne kryterium osądzania innych i doboru przyjaciół. Ludzie, którzy pną się w górę, mogą pociągnąć innych. Sukces pasożyta to przyczepić się do kogoś, sprawić, żeby nie potrafił się bez ciebie obejść. Ofiara musi oczywiście być podziwiana, kochana i oglądana przez tłumy. Z pewnością można to nazwać wyższą formą oportunizmu, ale czy jest coś złego w pragnieniu sukcesu? Sukces w Hollywood uważany jest za rodzaj choroby zakaźnej, tak samo i klęska, nic więc dziwnego, że szukasz „chorych na sukces”. Trzeba o siebie dbać.

Cora dorastała w dużym, kwadratowym domu tuż obok Beverly Hills. Jej rodzice pracowali w filmie – niektórzy mówili, że nawet nieźle dawali sobie radę. Ojciec był dyrektorem artystycznym, matka projektowała kostiumy. Nie uśmiechali się na zdjęciach, chociaż bardzo lubili, kiedy ich fotografowano. Cora od początku zdawała sobie sprawę z mniej wzniosłych a bardziej ponurych aspektów zjawiska, które ludzie „spoza” określali mianem „Hollywoodu”. Znała tutejsze stereotypy, ohydę i fałszywe uroki. W Los Angeles trzeba być znanym, a nie znać samego siebie, być aroganckim, a nie dowcipnym. A najgorszym przekleństwem tego miasta jest incognito.

To miejsce było jej domem, choć bardzo niestałym i nie dającym poczucia bezpieczeństwa. Drogeria Marleya na rogu, mały sklepik Newbury’ego zniknęły ustępując miejsca galerii sztuki i sklepowi papierniczemu. Stały był tylko układ ulic, topografia: parki, przez które nigdy nie odważyłaby się przejść pieszo, ponure dzielnice przemocy i biedy, odległe, zapomniane, inne. I słoneczne, zielone rezydencje bogaczy.

Cora „poprawiała” filmy, „polerowała” dialogi, „cyzelowała” sceny. W dobrym tonie było tak właśnie o tym myśleć; jak o nadawaniu połysku drogocennym srebrom. Czasem było to jak wkładanie skórkowej rękawicy na brzydką dłoń – usilne próby nadania odrobiny blasku, życia i sensu topornym scenariuszom. Dodawała głębi, humoru, dosypywała garstkę cech charakterystycznych, robiła wszystko żeby przedstawione historie i ludzie byli warci dwóch (broń Boże więcej!) wysokobudżetowych godzin w kinie.

Pisanie odpowiadało temperamentowi Cory – czy raczej podtrzymywało ten temperament. Żyła w ciągłym poczuciu, że nie wolno jej zwolnić ani przyspieszyć ani na chwilę, musi wciąż pamiętać, żeby się nie roztłuc znienacka, nie spłonąć. Przytłoczona swoją doskonałością, trwała w oszołomieniu, niewolnica wielkiego zamętu. Dawno temu postanowiła, że skoro przyszło jej żyć w zgiełku, będzie pracowała w ciszy. Pisała. Najpierw, dla wprawy, powieści. Później, już pewniejsza siebie, sztuki, a na koniec scenariusze.

Niestety, miała doskonałe początki. To znaczy, początki, które napełniły ją nierozsądnymi oczekiwaniami, albo raczej oczekiwaniami, które trudno urzeczywistnić.

Napisała scenariusz dla bardzo dobrego reżysera, oparty na jej własnej nowelce, zamieszczonej w „Interview”. Była to historia obsesyjnej miłości – w tym kontekście całkiem zabawnie wyglądała miłosna obsesja jej i reżysera, Vincenta DiBiase. Spotkali się i zostali kochankami kiedy wynajął ją do urządzenia swojego domu na Hollywood Hills. Dlatego do pewnego stopnia nie potraktowała poważnie tego, że wynajął studio, żeby nakręcić jej historię.

Vincent był szanowany i znany, w młodości dostał Oscara i był kiedyś mianowany; pamiętała o tym, choć starała się za bardzo nie przejmować. Zresztą to przeważnie do niczego nie prowadziło. Ktoś miał historię, bardzo znany reżyser albo producent zgarniał ją – czasami nawet reżyser nominowany do Oscara, albo, broń Boże, taki, który znał receptę na osiągnięcie komercyjnego sukcesu. Zwykłą koleją rzeczy pisano scenariusz, nagrywano – i tyle. Czasem angażowano gwiazdę, a doktor od skryptów starał się przywrócić skryptowi trochę życia. Powstawał kolejny przeciętny film.

Ale, o dziwo, w przypadku Cory sprawy potoczyły się inaczej. Jej nowela została zakupiona przez studio kiedy Cora miała dwadzieścia siedem lat i wciąż dorywczo zajmowała się projektowaniem wnętrz. Zaangażowano ją jako scenarzystkę, zapłacono i wyznaczono termin. W dodatku znalazła agenta i zapisała się do Gildy Pisarzy. Vincent dał jej książkę Syda Fielda, „Jak pisać scenariusze”.

– Nie potrafię napisać scenariusza – jęczała.

– Na pewno nie pójdzie ci gorzej niż przy urządzaniu mojego domu – zapewnił ją Vincent. – W końcu ci się udało, no, może poza sypialnią. A kto wiedział, że w ogóle potrafisz pisać?! A tym bardziej pisać o mnie. Przyznaję, odrobinę pochlebnie. Byłem poruszony pomysłem uwiecznienia dla potomnych naszego drobnego grzeszku. Naprawdę mnie to intryguje. Chociaż, muszę przyznać, widoki na trzeci akt nie są zachęcające.

Cora wzdrygnęła się.

– Cóż, jeżeli ty czujesz się zniechęcony, to ja powinnam się czuć przeleciana.

– Zniechęcony i Przeleciana – brzmi jak duet z wodewilu. Ale to już jakiś początek! – zauważył klepiąc ją po zgarbionych plecach. Tak więc, pod prywatnym tytułem „Zniechęcony i Przeleciana”. Cora zaczęła żmudne prace nad adaptacją swojej noweli. Wyszło jej coś w niewielkim stopniu przypominającego szkic Vincenta trzy akty, po dziesięć scen w każdym, według reguł Syda Fielda.

Pracowała jednocześnie jako dekoratorka wnętrz i pisała. Akt pisania, zrywy, szczęśliwe zakończenia uspokajały bestię, która się w niej czaiła, wielkiego, hałaśliwego niedźwiedzia. Zanim skończyła trzydzieści dwa lata, napisała trzy scenariusze i razem z Budem, swoim wspólnikiem i przyjacielem, poprawiła dwanaście innych. Poślubiła mężczyznę, który wyglądał jak jej ojciec, rozwiodła się i miała około tuzina kochanków.

Teraz nastąpił w jej życiu moment zastoju, trwała zawieszona pomiędzy przeszłym a przyszłym. Tym „przeszłym” był Charles, pochodził z Karaibów, a jego ciało pachniało egzotycznymi przyprawami. Miał wspaniały, zmysłowy głos, który sprawiał, że czuła jak bardzo jest kobietą i potrzebuje mężczyzny.

Ugotował obiad dla niej i swojej ośmioletniej córeczki, która grzała rączki koszulą tatusia. Cora nie pamiętała dokładnie o czym rozmawiali, pamiętała tylko, że cokolwiek powiedział, brzmiało jak poezja czytana przy świecach, w gronie najbliższych przyjaciół (w tym Richarda Burtona). Po obiedzie odprowadził ją do samochodu i pocałował. Całował tak, jakby odkrywał nieznany ląd, a ona wraz z nim. Ciepły powiew przynosił korzenne zapachy.

Następnego wieczora zadzwonił zaraz po dziewiątej, kiedy jego córka poszła spać. Chciał, żeby spędziła u niego noc.

Cora zamknęła oczy i myślała.

– Są na to określenia – powiedziała. – Nie mogę sobie przypomnieć, ale na pewno są. „Szybki Bill”, tylko to przychodzi mi do głowy. Nad resztą pomyślę po drodze.

Ustalili, że będą się tylko całować i pooglądają telewizję.

Cora włożyła pidżamę i szlafrok, wzięła poduszkę i pigułkę nasenną z szufladki szafki nocnej. Niezbyt dobrze wtedy sypiała.

Dwadzieścia minut później zapukała do jego drzwi. Miał rozpiętą koszulę, spod której wyglądała miedziana klatka piersiowa.

– Niedojrzałe, przedwczesne. Przypomniałam sobie te określenia.

Całowali się namiętnie przed telewizorem. Kilka godzin później poszli spać. Charles zasnął od razu, jego ciało było ciepłe i bliskie, otaczał ją ramieniem. Cora nie mogła zasnąć. Wyśliznęła się z jego uścisku i grzebała w portmonetce, szukając pigułki nasennej. Przetrząsnęła portmonetkę dokładnie, kieszonka po kieszonce. I jeszcze raz, aż znalazł. Niestety, okazało się, że to tylko guzik. Nie wierzyła własnym oczom, ale leżał tam guzik, biały guzik, który w pośpiechu złapała z szafki nocnej. Zamiast zbawczej pigułki przywiozła tu ze sobą guzik nasenny. Nie zasnęła aż do wpół do czwartej, oglądała stare filmy, które widziała już setki razy. Charles spał hałaśliwie obok, a jego niezapomniane ciało płonęło w ciemnościach.

Obudził ją za dziesięć siódma, żeby zdążyła odwieźć jego córkę do szkoły. Dniało, kiedy wracała do domu, wyczerpana, zostawiwszy za sobą na jego granatowym dywanie guzik – skarżypytę. Usta jej wyschły i popękały w kącikach. Jechała na Mullholland, nad którym zawisła chmura smogu.

Zadzwonił do niej następnego wieczora, ale nie pojechała. Jego łagodność przyćmiewała pachnące ciepło. Przyszło jej do głowy jeszcze jedno określenie: „powóz przed końmi”. Dzwonił do niej kilka razy z Toronto, gdzie robił film, nie mógł się doczekać, kiedy się znowu zobaczą. W końcu, w napadzie tchórzostwa, zmieniła swój numer i pozwoliła temu umrzeć.

 

Na początku Cora na pewno nie rozpoznała w Rayu osoby, z którą często się będzie widywać. Wychowano ją w nieufności do wszystkich mężczyzn, a szczególnie prawników. Ale przestała ostatnio ufać swoim odczuciom i zbliżała się do tych, którym nie powinna wierzyć a unikała tych, którym zasadniczo powinna.

„Widujesz się z kimś?” – bardzo lubiła to pytanie, zakładało bowiem, że są ludzie, których widujesz i tacy, których słuchasz. Umawiać się należało tylko z tymi pierwszymi, resztę można załatwić telefonicznie. Broń Boże jeśli kogoś się jednocześnie widywało i słuchało, to mogło grozić ciążą! Prawdopodobnie spotkała Raya już wcześniej na jednym czy dwóch przyjęciach. Żadnego nie pamiętała – choć może to i lepiej. Chciałaby tak nie pamiętać wielu mężczyzn, z którymi częste spotkania niestety doskonale wryły się w jej pamięć. Ostatnio jednak dość często się to zdarzało, ta niezdolność uzmysłowienia sobie kiedy ktoś pojawił się w jej życiu. Może wydoskonali się w zapominaniu do tego stopnia, że sama teraźniejszość zacznie wymykać jej się z rąk, niczym zwiewne fatamorgany. Miała nadzieję, że stopniowo doprowadzi ten proces do stanu, w którym będzie zapominała rzeczy zanim się jeszcze wydarzą, a przyszłość wyśliźnie się z jej pamięci razem z poronioną przeszłością. Czasami myślała, że wszystko jest zamrożone w czasie, a człowiek rozmraża po prostu realność, kiedy w nią wkracza. Wierzyła w odwilż uczuć i myśli, przypływy i odpływy wywołane temperaturą wewnętrzną. Dlatego pamięć, rozpoznawanie i deja vu właściwie opierały się na rozgrzewaniu tego co znajdowało się stale obok, razem z przeczuciami i wspomnieniami. Niekiedy czuła wielowymiarowość świata. O ile oczywiście było w tym wszystkim jakieś źdźbło prawdy, co nie zawsze miało miejsce w przypadku nie kończących się teorii Cory.

Kolejna dotyczyła głosu. Cora czuła, że głos chwytał ją w pułapkę, połykał, przysypywał stosem jej własnych słów. Chciała powiedzieć: „Przyjdź, proszę, uwolnij mnie. Idź za dźwiękiem aż do jego źródła, idź aż do dna mojego głosu”. – Właśnie tam, gdzie kończył się głos ukrywała się Cora pod wiązką słów o uczuciach. Słuchając sercem można było złamać szyfr wszystkiego, co mówiła. Rozmowa jak mapa prowadziła do niej. Czekała na kogoś, kto uwolniłby ją z pułapki słów, kto zaplątałby się w ich misterną pajęczynkę i rozerwał ją, niszcząc barierę dźwięku. Intensywne czekanie nie było już właściwie czekaniem. Może Ray tak właśnie czekał kiedy pierwszy raz się spotkali? Czy jednak warto dumać o przeszłości, kiedy i tak już minęła?... Ta pierwsza, cieniutka niteczka sympatii dała początek szczegółowym oględzinom przy ogromnych ilościach spożytego wspólnie jadła.

Pierwsze wspomnienia o Rayu wiązały się z kuchnią. Dlatego kojarzyła go z odżywianiem, jedzeniem, sytością. Wiedziała, że tak właśnie postępują mężczyźni; hipnotyzują ofiary, dogadzają pod jednym względem, żeby z czasem otworzyć sobie drogę do wszelkich względów. To była swoista pieszczota – pieszczota nadgryzionego steku.

Czuła, że Ray chce słuchać tego, co ona chce mu powiedzieć. Śpiewała w jego obecności, kwitła pod jego okiem. Kiedy zadzwonił następnego dnia, zmusiła się do zduszenia ciekawości. Zadowolona, miła, zapytała tylko:

– Skąd wziąłeś mój numer? – Ułożyła się wygodnie na poduszkach.

– Wypróbowałem wszystkie możliwe kombinacje siedmiu cyfr – trochę to trwało.

Zaśmiała się.

– I co, warto było? – spytała cichutko.

– Hmm... To zależy. Jeżeli zjesz ze mną jutro lunch...

– Więcej jedzenia.

– Słucham?

– To już drugi raz kiedy widzę cię gdzieś w związku zjedzeniem. Zresztą to nic, nie szkodzi. Gdzie się spotykamy?

Umówili się wreszcie w „Thai Me Up”, restauracji w Westwood, którą zasugerowała Cora, bardziej dla kurczaka satey niż nazwy. Tej nocy śniło jej się, że próbuje nakarmić dziecko – jej dziecko – masłem orzechowym. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Często ostatnio śniły jej się dzieci – dzieci, pająki i skarpetki.

Przyjechała późno i paliła. Wstydziła się palenia, ale wstyd prowokował ją tylko do kolejnego papierosa. Przy sąsiednim stoliku siedziało dziecko. Cora zgasiła papierosa, zmieszana popatrzyła przepraszająco na rodziców uroczego, śliniącego się malca.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała sadowiąc się naprzeciwko Raya. Czuła się tak, jakby mieli przed sobą partię szachów, a nie randkę. Miał na sobie dobrze skrojony garnitur, w którym było mu do twarzy. Dym z jej przygaszonego papierosa unosił się nad jego marynarką niczym mgła nad jeziorem.

– W porządku – zapewnił ją. – Chcesz się czegoś napić?

Odgarnęła włosy spadające jej na twarz i zajrzała w nieskończoną głębię jego oczu.

– Coli.

Przywołał kelnera, zamówił colę i poprosił o menu. Dziecko przy sąsiednim stoliku rozpłakało się. Cora nachyliła się i wyszeptała:

– Kiedy płaczą, zawsze wydaje mi się, że właśnie pomyślały o śmierci. Że to je przeraża. Strach przed śmiercią – otarła wilgotne dłonie o spódnicę, próbując się uspokoić. Tak jak on. Twarz Raya zasępiła się na chwilę.

– Czy pamiętasz kiedy się zorientowałaś? – zapytał poważnie.

– Że umrzesz, nie tylko ty, ale że w ogóle wszyscy umierają.

Cora uniosła brwi udając zdziwienie.

– A umrę? Boże, gdybym wiedziała o tym wcześniej, włożyłabym coś odpowiedniego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin