Anna Brzezińska - Życzenie.doc

(105 KB) Pobierz
Anna Brzezinska

 

 

Anna Brzezinska

 

Życzenie

 


Graziano miał sześć lat, kiedy matka powiedziała mu o życzeniu. Siedzieli na pieńku tuż przy parni obłożonej świeżym mchem, a z głębi chłodnego leśnego mroku dobiegał miarowy stukot siekiery ojca. Trifone był kołodziejem, najlepszym na obu stokach góry, a może nawet w całym Czarnym Lesie, który rozciągał się aż do wielkiego morza na południu, skąd czasami przybywały kupieckie wozy. Budy kryte ciężkim płótnem nie przyjeżdżały jednak zbyt często, ponieważ w Czarnym Lesie mało było rzeczy zdolnych zainteresować kupców. Garści biednych osad nie starczało nawet na to, by któremuś z wielkich panów z dolin chciało się przysyłać poborców podatkowych. Ludzie trwali tu obok paru kierdeli owiec i stad świń żylastych jak ich właściciele oraz gromady wietrzyc, leśnych bab, gnomów, streg i wilkołaków. Akurat tego tałatajstwa było w Czarnym Lesie pod dostatkiem.

Wprawdzie Graziano nigdy nie widział żadnego z dziwnych stworów, ale jesienny zmierzch pogłębiał się i tylko ciepła matczyna chusta z niegręplowanej wełny oddzielała chłopca od leśnych bab i upiorów. Mrok rozbrzmiewał gwarem niezrozumiałych szelestów, stuków i pohukiwań, a Graziano ze wszystkich sił pragnął, aby ojciec skończył wreszcie i poprowadził ich niemal niewidoczną już ścieżką w dół, ku wiosce. Nie ośmielał się prosić głośno, gdyż rozumiał, że narzekania w żaden sposób nie ponaglą ojca. Trifone pracował w rytmie odziedziczonym po ojcu, dziadku i całej gromadzie przodków, z których każdy był kołodziejem, dumnym ze swego fachu i najlepszym na obu stokach góry. Żaden nie zaniedbał jesiennego jarmarku, na który schodzili się ludzie ze wszystkich pięciu wiosek, więc Trifone również nie odejdzie od parni, dopóki ruszt nie zapełni się najlepszym drewnem, choćby wszystkie stregi Czarnego Lasu próbowały odwieść go od tego zajęcia.

Aby skrócić oczekiwanie, matka zaczęła snuć opowieść. Była wysoką kobietą o surowej, pobrużdżonej twarzy i orzechowych oczach; czasami spoglądała na syna z niepojętą zachłannością. Tamtego wieczoru jej głos był miękki i łagodny. Słowa zdawały snuć się tuż przy ziemi pokrytej warstwą butwiejących liści niczym dym z dogasającego ogniska, niemal niesłyszalne i dziwnie posępne, choć przecież smok zginął, a księżniczka o włosach złotych jak ogień obdarowała zwycięzcę życzeniem.

 To było dawno, dawno temu – mówiła matka, jej twarz zdawała się poszarzała i zmęczona pod rąbkiem chusty. – Zanim panowie pobudowali w dolinach wieże z białego kamienia i nim wyrąbano pierwszy trakt pomiędzy uroczyskami Czarnego Lasu. Już wówczas było pięć wiosek na obu stokach góry, a samo jej serce kryło coś jeszcze. Smoka o złotych skrzydłach i źrenicy, sięgającej w głąb ludzkiej duszy, który szybował po zimowym niebie jak ognista strzała i potrafił spopielić granitową skałę niczym garść słomy. Złotego smoka tak potężnego, że mógł pojedynczym splotem opasać całą górę, a kiedy wspinał się na szczyt, do swego legowiska, jego brzuch żłobił w lodzie parowy szersze od dwóch wołów. Tak właśnie było. Dawno, dawno temu.

Graziano miał sześć lat i wedle niego wszystko, nawet zeszłoroczne strzyżenie owiec, wydarzyło się dawno, dawno temu. Wolał nie ponaglać matki, która była kobietą milkliwą i niezbyt wylewną, więc obawiał się, że jego słowa bezpowrotnie przepłoszą opowieść. Siedział w bezruchu, rozmyślając o złotym smoku, a jego myśli były lekkie i bezszelestne jak nietoperze krążące wokół parni.

 To trwało długo, bardzo długo – podjęła wreszcie Arianna. – Ludzie rodzili się i marli w cieniu góry, a wielu z nich umierało z powodu smoka, który był złoty jak słońce i równie niemiłosierny. Umierali z głodu, bo pożerał stada owiec, a pola jęczmienia i gryki płonęły od jego oddechu. Umierali na progu swych chat, gdy głodny srożył się nad wioską, albo głęboko w trzewiach góry, kiedy usiłowali zabić smoka w jego własnym leżu. I umierali także z rozpaczy, ponieważ góra należała do smoka, a jeśli smok raz spojrzy człowiekowi w twarz, w całym wielkim świecie nie ma miejsca, dokąd można się schronić przed jego źrenicą. Znał tajemnice ludzkich serc lepiej niż oni sami. I zawsze zwyciężał, czy przychodzili pojedynczo, z mieczem wykutym daleko na skraju morza, czy też gromadą, uzbrojeni w hartowane ogniem kije i pałki nabijane kamieniami. Zawsze potrafił ich pokonać – ognistym oddechem, przeklętym złotem albo obietnicą. A spośród tych wszystkich rzeczy smocze obietnice były najbardziej niebezpieczne.

Arianna znów zamilkła, choć jej wargi poruszały się, jakby wciąż przeżuwała opowieść i słowa, które jeszcze nie wybrzmiały. Jej oczy były orzechowe i odległe.

 Aż pewnego razu wysoko na górskiej łące pasterz usłyszał piosenkę. Była jasna jak sople zawieszone u dachu w lutowy poranek, kiedy pierwszy promień słońca budzi iskry w głębi lodu. Nie słyszał nigdy wcześniej, więc pobiegł za piosenką górską ścieżką. Coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie stanął w miejscu, gdzie otwierało się wejście do leża smoka i gdzie nie było nic prócz gołej skały, ponieważ oddech smoka wypalił najdrobniejsze źdźbło. Właśnie tam zobaczył dziewczynę – matka zapatrzyła się w ciemność, a Graziano wydało się, że siekiera ojca odezwała się szybszym przestraszonym rytmem – dziecko prawie. Jej włosy były złote jak płomień, bose stopy bielsze od śniegu, we włosach miała czerwony kwiat dzikiej róży. Stała u wejścia do smoczej groty, księżniczka piękniejsza od wszystkich kobiet, więc wystarczająco piękna, aby smok zapragnął jej dla siebie i porwał ją z komnaty, której okna wychodziły na morze błękitne jak niebo, daleko od Czarnego Lasu i podziemnych jaskiń. Nie wiedział, że była też wystarczająco mądra – ponieważ w jej żyłach płynęła magia potężniejsza od mocy stregi i leśnej baby – aby pieśnią przywołać kogoś, kto zdoła ją uwolnić.

Arianna przyciszyła głos jeszcze bardziej i słowa jej zdawały się muskać uszy Graziano, lekkie i miękkie jak skrzydła ćmy. Bał się głębiej odetchnąć, aby matka nie ocknęła się z dziwnego oczadzenia i aby na zawsze nie pozostał wpół opowieści, z oczyma pełnymi złotowłosej czarodziejki, która stoi na ciemnej krawędzi smoczej groty.

 Powietrze na szczycie góry było pełne jadu, a ziemia dygotała od smoczego oddechu, gdy księżniczka włożyła w rękę pasterza miecz wykradziony ze smoczego legowiska. Zrabowany niegdyś ze skarbca w zamczysku, z którego po napadzie smoka pozostała jedynie wypalona skorupa, miecz miał rękojeść ukształtowaną na wzór smoczej głowy z wprawionym w nią diamentem. Zanim zeszli w ciemną otchłań góry, księżniczka skaleczyła się w palec spinką od włosów i kropla krwi spłynęła na kamień, po kres wieków barwiąc go czerwienią, a ona wyszeptała nad nim trzy pojedyncze słowa. Zaklęcie, które miało ich ocalić przed potęgą smoczej źrenicy. A potem zabili smoka głęboko pod ziemią, gdzie jedyną jasnością był smoczy ogień i światło jej włosów. Zabili go mieczem, który pragnął zemsty równie mocno jak oni, i wycięli serce bestii, aby na górze nie pozostała nawet cząstka smoczej mocy. Pochowali je w tajemnym miejscu, na skraju lasu, na rozstajnych drogach. Wraz z nim ukryli miecz, ponieważ smocza krew nie ugasiła jego nienawiści i nie jest dobrze, jeśli podobna moc pozostaje w ludzkich rękach. Potem księżniczka nakryła się płaszczem utkanym z ptasich piór i odleciała na południe, do zamku omywanego przez fale morza błękitnego jak niebo. Wcześniej jednak wzięła ręce pasterza w swoje dłonie, jej palce były miękkie jak płatki róży, i wypowiedziała trzy tajemne słowa, i dmuchnęła mu je w usta, aby na zawsze pozostały przy nim i jego dzieciach, póki po obu stronach góry żył będzie ktoś jego krwi. A słowa były obietnicą. Obietnicą, że wypełni jego życzenie – ponieważ posłuchał piosenki i zszedł w głąb góry, i uwolnił ją od smoka. Jedno, jedyne życzenie w całym jego życiu, lecz wypełnione co do joty. Jedno, jedyne życzenie, które śpiewa w twojej krwi i które pozostanie przy tobie aż do śmierci...

 Tak, kobieto! –tuż nad ich głowami rozległ się szorstki głos Trifone i oboje podskoczyli z przestrachu. – Opowiedz mu, jak twój pradziad zabił smoka i jak uwolnił księżniczkę spod jego mocy. A nie zapomnij i o tym powiedzieć, jak mu zapłacono!

Siekiera uderzyła znienacka i Graziano otworzył usta do krzyku. Wydało mu się, że ostrze jest wymierzone prosto w głowę matki. Jednak skręciło, jednym cięciem odłupując konar najbliższego dębczaka. Trifone ociosał go z pomniejszych gałązek, bardziej ze złości niż z potrzeby, a potem rzucił na stertę bierwion. Matka siedziała z nisko pochyloną głową, jej palce, ciasno splecione na podołku, były jak węzeł korzeni.

 Chodźmy, kobieto – powiedział Trifone. – Mały jest zmęczony, a i tobie przyda się lepsze posłanie niż garść zbutwiałych liści.

Potem posadził sobie Graziano na ramieniu, na drugie zarzucił siekierę. Jego koszula była przesączona potem, wilgocią lasu i zapachem dębowej kory, więc wszystko było znów jak należy, zwyczajne i oczywiste. Zanim doszli do wioski, Graziano usnął. W dwa dni później zaczęła się pora strzyżenia owiec, a kiedy dobiegła końca, ojciec zabrał Graziano na wspaniały wielki jarmark. Przez całą niedzielę chłopiec siedział na wozie pełnym piast, szprych i kół, a wieśniacy z pięciu wiosek podchodzili i każdy chwalił sztukę Trifone kołodzieja. Pod wieczór mieli tyle miedzianych groszy, że wystarczyło na piękny pęk rzemieni, pudełko gwoździ i nową chustę dla Arianny. Ale żaden z nich nie wspomniał ni słowem o smoku z góry lub życzeniu.

Graziano jednak nie zapomniał ani tej ani innych opowieści. Choćby najnowszej o wiośnie pomoru, który nie zatrzymał się na skraju Czarnego Lasu, jak czynili dotąd najeźdźcy, grasanci i poborcy podatków. Nie, pomór zagłębił się śmiało w mrok puszczy, przemknął na kupieckim wozie pomiędzy ociężałymi gałęziami jodły i przy wesołym dźwięku pasterskiej piszczałki pokonał rwące górskie potoki. Spadł znienacka na pięć wiosek, przyczajonych po obu stronach góry, która przed wiekiem należała do smoka o złotych łuskach. I nic nie można było zrobić. I nic nie miało być już takie, jak przedtem.

W każdą niedzielę matka prowadziła Graziano w cień kościelnej absydy, ku czterem drobnym pagórkom, porośniętym trawą i zielem. Jego siostry – Elisena, Orietta, Clarabella i Berenice – umarły jednego popołudnia podczas owej chłodnej wiosny, kiedy czerwona śmierć grasowała na obu stokach góry. Stali przy nich chwilę, nasłuchując letniego brzęczenie pszczół, albo zimowego krakania wron. I odchodzili bez słowa, skłaniając tylko nieznacznie głowy przed portykiem świątyni, bo proboszcz umarł rychło po siostrach Graziano i nikt nie pojawił się na jego miejsce, aby rozkołysać kościelny dzwon.

Tylko Graziano zastanawiał się czasem, jakie też one były, te cztery siostry, których nigdy nie poznał, ponieważ urodził się rok prawie po tym, jak pogrzebano je na starym wiejskim cmentarzyku. A kiedy podrósł, pytał sam siebie, czy i one puszczały korowe łódki na strumyku i biegały po trawiastych pagórkach za stadkiem gęsi. Ciekawe, jakby to mogło być, gdyby czerwona śmierć nie uprowadziła ich w tanecznym korowodzie daleko poza krawędź Czarnego Lasu. Jednak przenikliwa melodia pomoru wywiodła wszystkie z dzieci z wioski na zboczu smoczej góry. Co do jednego. Jak szczurołap z baśni. Ale tego samego roku, nim jeszcze spadł pierwszy śnieg, urodził się Graziano.

Dziecko pomoru. Wiedział, że tak wołają go za plecami. Pamiętał, jak zeszłej wiosny ciotka Isotta, która mieszkała tuż za warsztatem Trifone, rzuciła się u studni na Ariannę. Pamiętał kredową twarz matki, strużkę krwi, spływającą powoli po jej policzku, gdzie ugodził kamień. I krzyki ciotki Isotty, która zanim inne kobiety odciągnęły ją precz, nazwała go odmieńcem i szatańskim bękartem. Nie rozmyślał nad tym nadmiernie. Wciąż zakradał się do sadu ciotki Isotty, ale nie przyjmował już od niej drobnych poczęstunków – suszonych jabłek, leszczynowych orzechów i podpłomyków posmarowanych leśnym miodem. Ona też przestała go zapraszać pod okna chaty o ścianach oplecionych powojem, bluszczem i dziką różą. Czasami wychodziła na wioskowy plac w przyszarzałych wdowich sukniach, skurczona i drobna, mamrocząc pod nosem gniewne, niezrozumiałe słowa. Wydawała się coraz bardziej szalona i coraz bardziej podobna do Mirtilli, zaklinaczki, która żyła samotnie na szczycie góry, w grocie, niegdyś należącej do smoka.

Kiedy Graziano skończył dziesięć lat, uznał, że jest wystarczająco dorosły, aby obejrzeć miejsce, gdzie jego pradziad spotkał księżniczkę o włosach jasnych jak słońce i walczył ze smokiem, który był cały złoty. Smoka nie znalazł. Za to Mirtilla tkwiła pod zeschniętym pniem sosny ze stopami opartymi na grzbiecie łaciatej świni, która, jak powiadano, była w istocie leśnym demonem, uwięzionym przez zielarkę pod postacią zwierzęcia. Starucha rozgarniała kijem kopiec na wpół zbutwiałych liści, które tliły się, dymiąc obficie, więc przez chwilę wierzył, że zdoła uciec niezauważony. Nie zdążył, Mirtilla podniosła głowę, a...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin