Autor: Piotr Górski
Tytul: Melomani
Z "NF" 10/93
Kiedy wszedłem, zobaczyłem pięciu. Czekali. Mały Książę
stał przy oknie i palił papierosa. Na sobie miał czarną
skórzaną kurtkę z ćwiekami, naszywkami i podobną tandetą. Że
niby twardy z niego facet. Jego ludzie trzymali ten sam
styl, mieli tylko mniej naszywek. Wiedziałem, że to świrusy
i niepewnie wchodzić z nimi w układy. No, ale oni rządzili
tą częścią miasta. Oni mieli forsę.
Podszedłem do miejsca, gdzie stali. Każdy krok wzniecał
kurz. To był jeden z tych budynków, których nikt nigdy nie
próbował odbudować.
Mały Książę patrzył na mnie i widziałem jego niepokój. Ci
czterej za nim wyciągnęli pistolety, takie wielkie, srebrne,
prosto z muzeum. Nie ufali mi. Nie ufali od początku, a
teraz w ogóle wyglądali na wkurzonych. Mieli w dupie moją
reputację uczciwego człowieka.
- No i jak leci, Dyrygent? - powiedział Mały Książę, a
żul chodził mu w dół i w górę.
- Leci - odparłem.
- Do diabła - rzekł. - Chciałem po prostu z tobą
porozmawiać. Zwykła rozmowa. Nic gwałtownego. A ty
wpieprzasz się tutaj z tym żelastwem. Ocipiałeś?
Stałem bez ruchu i czekałem, co zrobi. Nie ocipiałem. Nie
chciałem tylko iść na to spotkanie całkiem bez niczego.
Dlatego przy pasku miałem ten obrzynek. Spod lewego ramienia
wystawała mi kolba trzydziestki szóstki. Celowo odchyliłem
płaszcz, żeby zobaczył. Kazał odebrać mi broń przy wejściu,
ale załatwiłem to jak trzeba i teraz chciałem go wkurwić.
- Co z moim niańką? - spytał.
Nie odpowiedziałem. Ten jego niańka. Do diabła z nim.
Nikt go już więcej nie ujrzy i nie ma czego żałować.
- No więc co? - rzekł Mały Książę.
Tamci czterej za jego plecami ciągle mieli przygotowane
spluwy i wiedziałem, że się denerwują. Patrzyli na mnie
spode łbów, Mały Książę też patrzył i przez długą chwilę
nikt nic nie mówił. Byłem gotowy, ale czułem, że dadzą
spokój. Tak było lepiej i dla mnie i dla nich. Moi chłopcy
mieli tę budę pod obstrzałem, a ci tutaj usadowili się
właśnie pod oknem. Durnie. Słyszałem głosy, że Mały Książę
się kończy. No jasne, że się kończy. To dureń.
Wreszcie dał im znak, żeby schowali broń. Zbył wszystko
machnięciem ręki. W tym fachu nie ma sentymentów, a wierny
niańka przeszedł do historii.
- Mam dla ciebie propozycję - powiedział Mały Książę. -
Na pewno cię zainteresuje.
Skinąłem głową.
- Prowadzę interesy - rzekł. - To duża rzecz. Mam kilka
burdeli i trzy bary. Naprawdę dobre bary. Najlepsze w
mieście. Znasz je chyba, co Dyrygent? Nie tylko samogon i
kwaski, ale oryginalny alkohol z ocalałych magazynów. Piwo z
własnego browaru. Sprzed wojny. Jestem poważnym
przedsiębiorcą, uczciwym. Powiedz, podobają ci się moje
inwestycje?
- Przestań pierdolić - powiedziałem, bo on za dużo gadał,
zabierał mi czas, a życie jest jedno i co dzień umiera tyle
pięknych dup. - Wczoraj wróciłem do miasta. W czym jest cała
rzecz?
- Spokojnie, chodzi właśnie o "Błękitną Tarczę". Ktoś mi
bruździ. Taki jeden gość. Chcę, żebyś został tam babką
klozetową i załatwił go.
- Co to za gość?
Mały Książę zawahał się.
- Głupia sprawa - powiedział. - Mówi się, że to
czarownik.
- Kto?
- Czarownik. Robi różne dziwne rzeczy.
- Ty sam jesteś dziwny.
Mały Książę oblizał wargi. Nie lubił mnie, ale chyba
zależało mu, by zlecić mi tę robotę.
- Co ten facet ci zrobił? - powiedziałem.
Przez moment się zastanawiał.
- Naprawdę głupia sprawa. On jest skrzypkiem. Przychodzi
czasem do "Błękitnej", zaczyna grać i usypia tym graniem
wszystkich wokoło.
No, niech to, żyję na tym świecie już dwadzieścia siedem
lat, bywałem tu i tam, poznałem różne rzeczy, ale takiego
kutasa jak Mały Książę po prostu nie widziałem.
- Słuchaj, Dyrygent, wiem, jak to brzmi, ale tak jest.
Facet gra, ludzie śpią, nikt nic nie kupuje, tracę pieniądze
i klientów. Słuchaj jeszcze. Klozetowy strzela do niego jak
do tarczy i nic, tamten gra dalej, nie obchodzi go całe
zamieszanie. Jakby był jakiś pancerny. A potem klozetowy
zwala się z nóg jak inni. Wielki sen. I kiedy wszyscy się
budzą, są już bez pieniędzy, kasa lokalu jest pusta, a po
skrzypku nawet smrodu nie zostaje.
- Ciebie to nieźle gniecie - rzekłem.
- Chcę, żebyś się tym zajął - powiedział Mały Książę. -
Zabij tego faceta.
Nie wiedziałem, co myśleć.
- A ty - powiedziałem. - Czemu sam go nie zabijesz?
Mały Książę rozłożył ręce.
- To nie moja branża, jestem tylko przedsiębiorcą.
Zresztą... - zawahał się. - Nie miałem szczęścia. Kiedy
czekaliśmy go na zewnątrz, przed knajpą, nigdy się nie
pojawił. Gdy raz chcieliśmy dostać go w środku, chłopcy
przegapili, kiedy wszedł i potem już zaczął grać i nie
zdążyliśmy nawet wyciągnąć broni.
- Uśpił was?
- Właśnie.
To wyglądało idiotycznie. Ale mogłem się tym
zainteresować , rozejrzeć się, pomyśleć o pieniądzach. Tak,
o pieniądzach. Pieniędzy potrzebowałem zawsze. Pieniędzy na
kobiety.
- Ile płacisz? - powiedziałem.
- A na ile się cenisz? - spytał Mały Książę.
Przedsiębiorca. Też mi coś. Takich pytań się nie zadaje.
- Sto milionów - odparłem. - Mam załatwić skrzypka,
złodzieja i czarownika, więc biorę jak za trzech.
- Zgadzam się - rzekł natychmiast.
- Sto pięćdziesiąt, za szybko się zgodziłeś.
- Ty skurwysynu, sto to rozsądna suma.
- Ale twoja historia nie jest rozsądna. Musisz mieć duże
straty. Powiedziałem sto pięćdziesiąt.
Mały Książę milczał chwilę. Patrzyłem na jego twarz.
- Teraz nie zgadzam się szybko - rzekł. - Sto
pięćdziesiąt. I ani złotówki więcej.
Odwróciłem się, uważając spotkanie za zakończone. Nie
brałem wynagrodzenia z góry. Nawet zaliczki. Gdyby potem nie
zapłacił, straciłby reputację. Nikt nie chciałby się zadawać
z człowiekiem bez reputacji. No, swoją drogą, reputacja
rzecz ulotna. Miałem też swoje sposoby. Jakby co.
Zamierzałem teraz wynieść się stąd, ale ten Mały Książę
ciągle nie miał dosyć.
- Zaraz, jeszcze jedno, zawsze cię chciałem o to zapytać
- powiedział.
- O co?
- Dlaczego nazywają cię Dyrygent?
No i masz. Jemu się najwyraźniej nudziło. Wyszedłem
stamtąd i znalazłem się na ulicy. Co za chujowe miejsce
wybrali sobie na spotkanie. Jak oni mnie wkurwili.
Po chwili dołączył do mnie Kontrabas, Fujara i Puzon.
Osłaniali mnie przez cały czas.
Siedzieliśmy, normalnie, w tej budzie na rogu Zachodniej.
Buda, jak buda, ale akustykę miała dorzeczną. Graliśmy
"Rewolucyjną" Szopena, aż tynk się sypał. Jeżeli myślicie,
że nie można grać "Rewolucyjnej" na kontrabasie, puzonie i
flecie, to jesteście żałosne typy. Szło nam nieźle, naprawdę
nieźle. Gdybyśmy mieli słuchaczy, byliby zachwyceni.
Szczególnie Kontrabas miał wtedy swój dzień. Po prostu
armaty wśród kwiatów. I to było rzeczywiście dobre, więc nie
wiadomo dlaczego Fujara przestał grać.
- Czegoś tu, kurwa, brak - powiedział. - To jest za mało
subtelne.
- Za mało co? - spytał Puzon, który był ciężki i ciągle
się pocił.
- Subtelne, za mało subtelne - warknął Fujara. - Za
bardzo mnie zagłuszasz. Zachowuje się linia, ale gubi się
niuans.
- Gubi co? - spytał Puzon.
- Zamknij się i graj ciszej.
- Dobra - powiedziałem. - Idziemy od nowa.
Zagraliśmy i wszystko było tak samo. Ja dyrygowałem, oni
wydawali dźwięki i tylko Puzon grał ciszej.
- To na nic - stwierdził Fujara.
- O co chodzi? - powiedziałem. - Jest świetnie, tylko
Puzon gra za cicho.
- Przecież ciągle nie wychodzi - mamrotał Fujara. - Jest
linia, ale gubi się niuans.
Taki on był, ten Fujara. Jak już coś powiedział, to tak
mu się podobało, że lubił to powtarzać.
- Stul pysk - rzekłem, bo miałem go dosyć. - Wszystko
jest dobrze i lecimy od nowa.
Graliśmy dalej. Graliśmy do dziesiątej, bo o tej porze
planowałem iść do "Błękitnej Tarczy". Chciałem iść sam, ale
Kontrabas zaproponował, że pójdzie ze mną. Odłożyliśmy
wszystko, a tamci dwaj ciągle grali.
Fujara dogrywał się z Puzonem.
Zaczynała się noc, a my szliśmy ulicą, której asfalt
spękany był jak dupsko osiemdziesięciolatka. Od blisko roku
ulice w tym mieście były względnie bezpieczne. Względnie, to
znaczy, że nikt nie walił do ciebie dla sportu. Żaden
pieprzony świr z okna. Strzelano, gdy nie podpasowała komuś
twoja twarz, gdy pojawiłeś się w złym miejscu o złej porze.
Ale bez powodu - nigdy. Wojna skończyła się pięć lat temu i
ludzie trochę się uspokoili. Ja, który lubię ładne słowa,
mówię zawsze, że to barbarzyństwo ustąpiło miejsca
cywilizacji. Tak mówię, ale nie upieram się, że mam rację.
Kontrabas szedł obok mnie i palił papierosy, jednego za
drugim. Rzadko się odzywał. Był młodszy ode mnie o blisko
trzy lata i lubiłem go. Wrażliwy chłopak. Nigdy nie zabijał
nożem. Był dobry na pięści i niejednemu przyłożył, ale nożem
nie działał nigdy. Powiedział mi kiedyś, że to zbyt
brutalne. Jeśli chodzi o mnie, było mi wszystko jedno. Mimo
to rozumiałem go. Każdy ma swoje zasady.
Mieliśmy do przejścia kilka przecznic, a potem długą
aleję, zanim wyszliśmy na Plac Zabaw. Minęliśmy chwiejący
się most i musieliśmy kluczyć wśród takich nieprzyjemnych
uliczek, gdzie zawsze gnieździ się hołota. Pomimo ciemności
we wrakach samochodów bawiły się jeszcze dzieci. Minęła nas
samotna kobieta i wytrzeszczyliśmy oczy. Nie wiedziałem, czy
ona taka odważna, czy głupia, czy może tylko napalona.
Kontrabas miał widać ochotę, ale kazałem mu dać spokój. Po
prostu przeszliśmy obok niej, jak gdyby pozbawiono nas
kutasów. Okazaliśmy się dżentelmenami. Czy czymś tam innym.
Pod ścianami budynków, wśród gruzów, siedzieli nędzarze.
Całe noce tak siedzieli. To było gówno. Poniektórzy palili
ogniska i łapali trochę grzania. Ależ tam cuchnęło.
Odetchnęliśmy trochę, gdy weszliśmy do Niebieskiej
Dzielnicy. Potem była już jedynie Świetlista Promenada. I
oczywiście "Błękitna Tarcza".
Ten lokal w samej rzeczy udał się Małemu Księciu. On sam
mógł być durniem, ale knajpa wydawała się przyzwoita. Nad
wyrysowaną pędzlem nazwą palił się jeden neon, a to rzadkość
nawet w stolicy. Niedawno byłem w stolicy i mogłem porównać.
Przed wejściem kręciło się sporo ludzi, a z wnętrza
dochodziła muzyka.
Babka klozetowa miał ponad dwa metry wzrostu i wzbudzał
szacunek. Stał w drzwiach i pobierał dużą opłatę za wstęp, a
mniejszą - za sranie. Powiedziałem mu, kim jesteśmy. Był
uprzedzony. Skinął głową.
- Wy macie mnie zastąpić, tak? - powiedział. - To bardzo
dobrze. Znudziło mi się tu stać.
Zbliżył się jakiś człowiek. Włożył babce w łapę dwie
dwudziestki, oddał pistolet, babka mimo to dokładnie go
zrewidował, dla pewności, na koniec ten człowiek dostał
bilet i wszedł do środka.
- Czterdzieści tysięcy za wstęp? - powiedział Kontrabas.
- To musi dać niezły dochód.
- Pewnie - zgodził się babka. - Za darmochę nikt by tego
nie trzymał.
- Słuchaj - rzekłem. - Będziesz tu stał dalej, bo my nie
wejdziemy na twoje miejsce. Przyszliśmy załatwić tego
skrzypka i zrobimy to po swojemu.
Szczęka mu lekko opadła.
- Nie zmienicie mnie?
- Nie ma mowy.
Był naprawdę przybity.
- Umówiłem się z taką jedną. Absolutnie piękna cipa.
Tanio liczy. I zmarnuje się dzisiaj.
Miał dwa metry wzrostu, był babką klozetową, skrzypek
chyba nie interesował go tak strasznie i umówił się z jakąś
cipą. Było mi go szkoda. Ale trudno.
- Zaliczysz ją innym razem - powiedziałem.
- Ty, jak to jest - odezwał się Kontrabas. - Nie
potrafisz powstrzymać tego skrzypka?
- E, szkoda gadać - powiedział zdruzgotany babka
klozetowa. - On jest jakiś pojebany. Najczęściej nie mogę
zauważyć, jak się zbliża. Nagle po prostu się pojawia,
odsuwa mnie tą swoją wielką łapą - jest potężniejszy niż ja
- i włazi do środka. Cholernie siły gość. Musiałbym go
zastrzelić, a jak z tym jest, sami wiecie. No taka piękna
cipa. Ja tego nie przeżyję.
Minęliśmy go i weszliśmy na schody. Lokal znajdował się w
piwnicach, pod powierzchnią ziemi i tymi schodami schodziło
się w dół.
Wewnątrz panował ożywiony ruch, ale nie było tłoczno. Ta
knajpa znała lepsze czasy. Dziwny skrzypek istotnie stanowił
problem. Stały tutaj jakieś dwie dziesiątki stolików, było
trochę miejsca do tańczenia, stół bilardowy, dobrze
zaopatrzony bar, a głośniki eksponowały drżący wokal. Było
dużo panienek. Same kurwy.
Jedna, taka starsza, czarna, która stała blisko nas pod
ścianą, złapała Kontrabasa za ramię.
- Trochę jesteś sterana, kiciu - powiedział Kontrabas.
Uśmiechnęła się, wcale nie urażona.
- A, bo ja jestem retro.
Dosyć miła była, ta kurwa. Poszliśmy dalej, a ona została
tam, przy ścianie, z tym swoim całkiem nie kurewskim
uśmiechem na twarzy. Kilka stolików było wolnych, ale my
usiedliśmy przy barze.
- Skrzypek przyjdzie dzisiaj, czy nie? - spytał
Kontrabas.
- Wszystko jedno - odparłem. - Tym razem i tak nic nie
będziemy robić. Rozejrzymy się tylko.
Byliśmy tu jedynymi, którzy mieli przy sobie broń.
Bezpieczeństwo lokalu wymagało, by upijający się goście nie
mieli pod ręką pistoletów. Barman przyglądał się nam z
ukosa.
- To wy przyszliście załatwić skrzypka? - spytał.
Kontrabas skinął głową.
- E tam - rzekł barman. - Nic na niego nie działa.
Zamówiliśmy po piwie i wypiliśmy. Potem wzięliśmy dużą
wódkę, a potem znowu piwo. Używaliśmy na koszt firmy i
Kontrabas wpadł w dobry nastrój. Podśpiewywał sobie pod
nosem i uśmiechał się do dziwek.
- Co to może być z tym skrzypkiem? - powiedział
Kontrabas. - Zawracanie głowy.
Wzruszyłem ramionami. Wzięliśmy kolejną wódkę.
Siedzieliśmy jeszcze godzinę, przyszło trochę nowych gości,
dostrzegłem nawet znajomego, starego Wiosennego Rozmaryna,
ale nasz klient się nie pojawił. Jakiś bardzo pijany facet
zaczął z barmanem kłótnię o wazon z kwiatami, który zawsze
stał przy kontuarze, a ostatnio został zdjęty. Kurwa, która
zaczepiła nas przy wejściu, od czasu do czasu rzucała
Kontrabasowi długie spojrzenia.
- Ona na pewno cię kocha - powiedziałem.
- To nie miłość do mojego rozporka - odparł. - Złotówki.
Zwinięte w rulonik. To jest właśnie to, co one wsadzają
sobie dla przyjemności. Reszta to interes.
- Nie wiem. Ona jest jakaś inna.
Gość obok mnie ciągle się awanturował, aż wściekły barman
postawił wreszcie przed nim ten wazon z kwiatami. Facet
wziął wazon w ręce i wyciągnął w moją stronę, jakby chciał
pokazać.
- Co za gówno - powiedziałem. - Sztuczne kwiaty. Gówno i
syf.
Chciałem go obrazić, ale gość był tak szczęśliwy, jak
pijany. Popatrzył na mnie pogodnie.
- Może i sztuczne gówno, ale przecież kwiaty - rzekł. -
Pamiętam przed wojną. Ile wtedy było kwiatów. Prawdziwych. A
teraz tylko pokrzywy i oset na gruzach.
Odwróciłem się, bo gość musiał być stuknięty. Kogo
obchodzi, co było przed wojną. Zamówiłem kolejny kufel, czy
wódkę. Nam też już niewiele brakowało. Złapaliśmy fazę.
- I bez tego skrzypka spać mi się chce - rzekł Kontrabas.
Głowę miałem trochę ciężką. Próbowałem policzyć, ile
wypiliśmy. Dużo. Cholernie dużo. Więcej piwa niż wódki. A
może odwrotnie. Nie mogłem się doliczyć. A potem przestałem
o tym myśleć, bo zobaczyłem skrzypka.
Siedział przy stoliku umiejscowiony trochę z brzegu, za
wszystkimi i spokojnie wyciągał instrument z futerału. Był
to ogromny, gruby mężczyzna w eleganckim garniturze,
zupełnie łysy, o pękatej twarzy. Nie zauważyłem, w którym
momencie się pojawił, ale goście "Błękitnej Tarczy"
zauważyli, przy wielu stolikach ucichły rozmowy, a kilka
osób dyskretnie wymykało się z sali. On nie zwracał na to
uwagi. Położył skrzypce na stole, starannie zamknął futerał
i odłożył go na sąsiednie krzesło. Nie śpieszył się. Trochę
nie chciało mi się wierzyć, że taki kolos, przy którym Puzon
wydawał się figlarzem, może być wirtuozem skrzypiec. W
głowie mi szumiało. Wiedziałem, że Kontrabas czuje się nie
lepiej.
Skrzypek był już gotowy. Rozejrzał się wokół, pokiwał
głową i zamierzał wziąć instrument, kiedy podeszło do niego
trzech mężczyzn, siedzących do tej pory spokojnie na swoich
miejscach. Miny mieli ponure.
- Ty złodzieju - powiedział jeden. - Pierdolony
złodzieju.
Skrzypek wstał. Uważnie im się przyglądał.
- Dawaj moją forsę, złodzieju - mówił ten sam mężczyzna.
- Moje trzy bańki. Opierdoliłeś mnie na trzy bańki. Dawaj
wszystko. Każdą pierdoloną złotówkę.
Oczy zebranych skierowane były na nich.
- Niestety, nie - beznamiętnie odparł skrzypek.
Błysnęło ostrze i mężczyzna trzymał w ręku nóż. Zamachnął
się, ale skrzypek z szybkością, o jaką bym go nie
podejrzewał, przechwycił jego rękę, pociągnął i złamał w
przegubie. Delikatnie, niemal pieszczotliwie odepchnął
napastnika, który zatoczył się, ale nie upadł przytrzymany
przez dwóch pozostałych. Tamci w pierwszej chwili chcieli mu
iść z pomocą, lecz napotkawszy stalowe spojrzenie skrzypka,
cofnęli się.
- Proszę mi nie przeszkadzać - powiedział skrzypek w ich
stronę. - Chciałbym zagrać. Może się to komuś wydać dziwne,
zważywszy czasy, w jakich żyjemy, ale ja żyję z muzyki.
Wziął skrzypce do rąk, podniósł w górę smyczek. Wszystko
wokół zamarło w oczekiwaniu.
I zaczął grać. Grał niesamowicie. Wraz z jego muzyką
spłynęły na mnie spokój i odprężenie. Nie zamierzałem się
temu przeciwstawiać. Było mi przyjemnie. Smyczek w ręku
skrzypka płynął łagodnie po paśmie strun. Zapragnąłem być
lekki. Chciałem być rusałką. Kątem oka dostrzegłem, że babka
klozetowa wali do muzyka z automatu. Chciałem mu powiedzieć,
żeby się odpierdolił. Ale nie mogłem. Byłem rusałką. Powoli
zsunąłem się ze stołka. A w chwilę potem już spałem.
Obudziłem się bez broni i bez pieniędzy. Głowa mnie
bolała i wódka z piwem wracały mi do gardła. Kontrabas też
...
teensy-4.0