Autor: PIOTR GORAJ
Tytul: Negatyw
Z "NF" 12/98
He who was living is now dead
We who are living are now dying
With a little patience
T. S. ELIOT, "THE WASTE LAND"
Każdy dzień był jak szare mydło. Gapiąc się o poranku w
lustrzane odbicie, odczuwała pokrewieństwo z wyciśniętą tubką
pasty do zębów. Wyobrażała sobie swój organizm jako
wielokomórkowy zakład produkcyjny z dziewiętnastego wieku.
Co rano ściągały doń rzesze ofiar kapitalizmu i z
nienawiścią brały się do roboty. Wszystko rozkręcało się
opornie jak w ciągliwym budyniu.
Parę lat temu wyglądało to zupełnie inaczej. Budziła się
z wytrzeszczem niczym u sowy w południe i ruszała do boju w
białej gorączce, z turbodoładowaniem; wszystko działało
znakomicie. Wystarczyła iskra, żeby wzniecić pożar
entuzjazmu. Po prawdzie starczyło splunąć, żeby ten pożar
ugasić. Była jak pies uwiązany na gumie do budy. Im dłuższy
wyskok naprzód, tym mocniej trach o budę. Miotała się między
biegunami jak głupie jojo; z wyżyn euforii spadała z hukiem na
dno ciężkiej depresji. Taka intensywna eksploatacja
nadwyrężyła jej pancerz ochronny: nabyta nadwrażliwość nie
pozwalała normalnie funkcjonować. Zaczęła sobie ubliżać:
cholera, mimoza. Wychowanie w cieplarnianych warunkach.
Mamusia, tatuś, córusia, cienka skóra. Ziarnko grochu.
Podjęła decyzję. Trzeba oduczyć się histerycznego
reagowania na rzeczywistość, a wyrobić umiejętność oglądania
jej jak w kinie. Nie widziała wielu możliwości, zaledwie
trzy: chlać, ćpać albo się zahartować. Do pierwszych dwóch
nie miała zdrowia.
Wybrała studia medyczne, bo mdliło ją na widok
rozjechanego gołębia. Przez pierwszy rok uczyła się roli
zimnego obserwatora. Opłaciła to serią spoconych nocy. Śniła
rowy pełne pomarańczowych noworodków, poukładanych rzędem
jak sardynki. Przemawiały ochrypłym barytonem i wyśmiewały
się z niej, gulgocząc flegmą. Tak więc zanurzając się w
oniryczną bawełnę, nie doznawała ulgi ani odprężenia;
myślała z lękiem, czy i tym razem pojawi się w jej śnie
ponury goryl z prosektorium. Była przekonana, że facet ma
czarne zęby i plecy obrośnięte gęstwą czarnych kudłów. Kiedy
się pojawiał, metodycznie i bez emocji sortując i myjąc
pozieleniałe ciała, wbrew sobie wpijała wzrok w jego
zaciśnięte usta, oczekując z lękiem, że je otworzy. Wtedy z
jego gardzieli wypełznie drapieżna wątroba i żarłocznie
rzuci się na nią. W chwilach największej niemocy obiecywała
sobie trzymać się jak najdalej od medycyny. Bez mrugnięcia
złożyła przysięgę Hipokratesa, składając jednocześnie
prywatne przyrzeczenie, że jeśli kiedykolwiek usłyszy
wołanie o lekarza, to zmyje się z miejsca w podskokach i
pójdzie zmierzyć sobie ciśnienie.
Po kilku latach jej system nerwowy dotknęło coś w rodzaju
zrogowacenia. Ale podczas nocnych dyżurów, przechadzając
się po zimnojasnych korytarzach szpitala jak znudzony
nosorożec, często myślała o tamtych nadwrażliwych czasach.
To był wyjątkowo monotonny dyżur. Nic się nie działo. Nic nie
dowieźli. Stara znajoma nuda zlazła z sufitu i rozwalała się
bezczelnie na biurku. Objawiała się tak jako uboczny produkt
terapii znieczulającej. Wiekuiste niezadowolenie z
wykrzywioną gębą wkroczyło do jej życia niedługo po nudzie.
Czyli ogólnie biorąc nic się nie zmieniło. Kiedyś męczyło
ją własne przeczulenie, teraz ciążył i ograniczał mur,
którym tak skutecznie się zabetonowała. Rutynowo puściła z
dymem paczkę fajek, żeby przepędzić pokraki z biurka. Jak
zwykle nie pomogło.
Rób coś. Zadzwoń sobie.
Palec wskazujący wystukał znaną kombinację cyfr. Miała
wrażenie, że znudziła go już ta kombinacja.
- Halo - burknął głos jak benzyna.
- Wita cię twój domowy lekarz - odpowiedziała tonem o
wystudiowanie nieprzyjemnym brzmieniu.
Zapragnęła, by facet na drugim końcu dołożył starań, żeby
przynajmniej sposób mówienia oczyścić z gnuśności.
- Fajnie, że dzwonisz - przemówił grzybem porosły głos,
nie maskując niezadowolenia.
- Co robisz?
- Nic szczególnego.
- Pewnie leżysz i żresz batonika.
- Pudło. Tylko leżę.
- Dlaczego nie żresz batonika?
- Skończyły mi się - wyjaśnił z irytacją.
Naprzód. Zrób sobie dobrze.
- Gapisz się w telewizor?
- Znowu pudło.
- Patelnia cierpi?
- Co?
- Patelnia po wczorajszych jajkach na bekonie -
wyjaśniła. - Stawiam lewą nerkę, że jej nie umyłeś.
- Nudny dyżur, co?
Niewiarygodne, jak gładko zmierza się czasem do celu.
Jedziemy niby po szynach, przez nieunikniony krajobraz myśli.
Obie strony reagują dokładnie, jak trzeba, aż cała zabawa
przestaje cieszyć.
- To zależy. Znam faceta, któremu by się tu spodobało.
Można leżeć, siedzieć i nikt nie zawraca głowy.
- Zdaje się, że dyżury ci nie służą - zaopiniował głos,
znowu zalatujący benzyną. - Przecież zwykle atakujesz po
południu. Nie wystarcza ci? Jest druga w nocy. Zrób mi
przyjemność i postrzelaj sobie do kogoś innego. Wytnij coś
komuś...
- Fakt, z ciebie już nic się nie da wyciąć.
Westchnął.
- Nasuwa się pytanie, dlaczego jeszcze nie odłożyłem
słuchawki.
- Bo jesteś mięczakiem.
Idzie nieźle.
Milczenie nieubłaganie pęczniało znaczeniami.
Podejmował decyzję.
- Posłuchaj - odezwał się wreszcie, dobitnie zmęczony. -
Mogłaś to wszystko ściągnąć do jednego zdania. Ale jesteś
sadystką, prawdziwym lekarzem. Rano nie będę czekał pod
szpitalem. W ogóle już nigdzie nie będę na ciebie czekał.
Zwycięstwo!!! Szampan, kwiaty, owacje. Pozwoli pani, że
pogratuluję zręcznie przeprowadzonych negocjacji.
- Twój wybór. Auf Wieder sehen.
Odpowiedział jej zrezygnowany trzask. Przednia zabawa.
Zwyczaj z dawnych czasów. Element terapii znieczulającej:
zrobić komuś źle i nie żałować. Najlepszy efekt, kiedy
pomysł przychodzi ci nagle i bez powodu i natychmiast go
realizujesz. Happening: na krótki moment ożywia smętną
rzeczywistość. Błysk w mrocznej czeluści latryny. Ale
spowszedniało to i nie robi już wrażenia, pomyślała z
rezygnacją. Prawdę mówiąc, nie daje kopa. Zresztą, nic nie
daje kopa. Nic nic nie daje. Dno. Wszystko się powycierało,
z drugiej strony prześwituje bezczelna dziura. Monotonia,
jak te białe ściany. Te szafki, białe. Druga, środek nocy.
Co on... Że nie wystarcza. Co nie wy... Druga, to
jeszcze... Prysznic najpierw, a potem... Jutro cały dzień
można. Mętne to, mdłe. Takie kremowe. Krem.
Miękko wtoczyła się w drzemkę.
Skrzyp.
Drgnęła, kurtyna powiek poszła w górę. Zdrzemnęłam się, a
teraz coś mnie zbudziło. Co? Przytomniejąc, omiotła
wzrokiem pomieszczenie, zapuściła sondę w głąb korytarza.
Pusty jak bęben. Wszędzie sterylna, szpitalna cisza.
Jakby zza winkla. Odczekała moment. Dały się słyszeć dwa
skrzypy, potem trzeci, wszystkie w równych odstępach. Równo
z czwartym zza zakrętu wyłoniła się krępa postać we
wzorzystych szatach, które nie były szpitalnym fartuchem.
Oblicze postaci było czarne czernią piekielnych czeluści.
Czarna dziura w bieli korytarza, ozdobiona białawym czepcem.
Indywiduum podchodziło powoli, lecz rytmicznie, skrzypiąc
lewym trzewikiem. Zbliżywszy się, ukazało w pełnej krasie
swą negatywność. Siwy Murzyn, ślepy. Czarna gęba, puste
oczodoły, na tym siwy czepiec: ewidentny negatyw.
- Co pan tu robi?
Pytała, zastanawiając się, czy stary Murzyn ma czarne
zęby. Jeśli tak, byłby idealnym negatywem. Czy negatyw
oznacza coś niedobrego? Czy należy się go wystraszyć? Innymi
słowy, czy negatyw jest negatywny? Problem wydał jej się
akademicki, ale warty zastanowienia. Chociaż ja jestem
pozytywem, pomyślała, dla tego negatywa jestem negatywem, a
on pozytywem. Punkt widzenia.
- Ochocho - negatyw rozsunął grube wargi w nieskazitelnie
czarny uśmiech. - Massa lekarz nie denerwować sie. Mba być
tutaj na pomoc. Mba z ta sama parafia.
Patrzył tak, jakby widział.
- Co za parafia, do cholery? - zapytała, żeby o coś
zapytać. Najogólniej mówiąc czuła się totalnie
zdezorientowana.
- Och, to być idiom - wyjaśnił Mba. - Mba chcieć
powiedzieć, dawno, dawno temu Mba być taka sama. Mba
wiedzieć, lekarz mieć problem. Mba znać taka sprawa mnóstwo
za bardzo. Mba wiedzieć, jak rozwiązać.
Wyjątkowo nudny dyżur. Narzekałaś na nudę, no i teraz
masz, babo. Użeraj się z czarnym świrem, który pojawia się
znikąd.
- Pojawia sie pomóc - wyjaśnił natychmiast Mba,
przyprawiając deklarację szerokoczarnym uśmiechem. - Lekarz
myśleć, Mba wiedzieć - kontynuował widząc, jakie zrobił
wrażenie. - Mba kapłan voo doo. Mieć wielka magia.
Rozmawiać z natura i wszystko rozumieć. Mba słyszeć, co
dziać się w żywa istota.
Nie taka znów żywa, pomyślała.
- Mba wiedzieć mnóstwo za bardzo - pokiwał ze
zrozumieniem głową. - Moja wielkie współczucie. Ty zabić
koza, jeść świeża wątroba, wszystko być OK.
Rosło w niej zdziwienie, że mało ją to dziwi. Powinnam
kogoś wezwać, pomyślała. Ale zamiast trzeźwych decyzji
przepychały jej się pod czaszką teoretyczne rozważania...
Zapraszasz jakiś mózg na kawę. Spotykają się cztery mózgi,
leniwa, miła pogwarka. Pozbądź się ciała. Najpierw był
telefon. Ogólna tendencja: eliminować dla osiągnięcia celu.
Zapłodnienie in vitro. Kotlety w tabletkach. Co z tego
masz? Im mniej problemów, tym więcej nudy. Nuda jest
nieunikniona. Och, jak słodko byłoby...
- Twoja mieć słaba krew - zawyrokował Mba. - Twoja musieć
napoić słaby duch. Siła życia siedzieć w wątroba. Jeść
wątroba, pić świeża krew. Krew jak rzeka nieść życie po cała
ziemia.
A gdyby tak być grzybem - pomyślała. Czymś małym: komórką
drożdży. Prowadzić niezauważalną egzystencję, bez
świadomości istnienia, i od czasu coś sobie sfermentować.
Dla rozrywki.
- Ochocho, taka sprawa mnóstwo niedobra - oburzył się. -
Ty być teraz odwrotna strona prawdziwe istnienie. Chory
lekarz. Ty zabić koza, duch kosmosu widzieć. Ty zjeść i
wypić życie, martwy duch zbudzić się. Ty wyciągnąć twoja
duch, i na druga strona zmienić. Szarpać mocno, wypchać na
wierzch druga strona, żyć. Mba wypełniać misja, leczyć chora
natura. Dużo świata być wielka, mnóstwo smutna skamielina.
Mba chodzić, wycinać wrzody, czyścić wszędzie. O, prawdziwa
sztylet, składać mnóstwo piękna ofiara.
Negatyw rozsunął obfite fałdy wzorzystej szaty i odpasał
ogromny nóż o szerokiej klindze, po czym zademonstrował go
dumnie pobladłym z przerażenia ścianom. Zimne światło
świetlówek lekko liznęło lśniące ostrze lodowatym jęzorem,
kiedy Mba z czcią złożył sztylet ofiarny na biurku.
Pamiątka z czarnej Afryki.
- Nie, nie - znów się żachnął. - Uszanowanie i respekt.
Złożyć ofiara, oddać hołd dla ducha w sztylet ofiarny.
Puste oczodoły spojrzały intensywnie. Nie było
wątpliwości, że widzą.
Jej prawa ręka poruszyła się wbrew zdrowemu rozsądkowi.
To nie rozsądek panował nad sytuacją. Osłabiony serią mocnych
ciosów w szczękę i przeponę, wydał z siebie słaby jęk i
skapitulował bez oporu. Ciało puszczone samopas stało się
suwerennym bytem. Byt wykonał kilka próbnych ruchów prawą
ręką, po czym, zadowolony z samodzielności, mocnym chwytem
zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu.
- Ty zabić dorodna koza o poranku. Czerwony świt
przebłagać duchy kosmosu.
Widać już było przezeń stojącą przy ścianie szafkę z
instrumentami. Przed chwilą ledwie prześwitywała; teraz
okazywała się bardziej biała niż Murzyn czarny. Powoli
blednąca postać negatywa sprzęgła się z tym, co za oknem:
gęsta smoła bezksiężycowej nocy zaczęła rzednąć, tracić
intensywność. Wraz z rozmywającym się Murzynem także noc
poddawała się szarości. Nadchodził chmurny, mydlany świt.
Posępny poranek, rozpoczęty wściekłym atakiem budzika.
Archie Miller siedział na łóżku, skrobiąc się paluchami po
podbrzuszu. Czynność, pozornie jałowa, pobudzała do
działania istotne struktury pod jego czerepem. Łagodnie
pofałdowane równiny szarych komórek Archiego pokryte były
miękkim całunem zapomnienia i ta uśpiona panorama
potrzebowała subtelnej stymulacji, by wzeszło nad nią słońce
świadomości.
- Kutasy - oznajmił Archie.
Wyrzut skierowany do wszystkich i do nikogo, był
pierwszą jaskółką budzącej się przytomności. Archie
przypominał sam sobie, że nie cierpi czterech i pół miliarda
ludzi i że nazywa się Archie Miller. Archie - prawdziwy
raper. W kolejności docierało do niego, po co wstał i w jakim
celu rozbudza swoją świadomość wkurzoną na wszechświat.
Zagapił się jak osioł na aptekę na pierwszą stronę
wczorajszej gazety. Wizerunki dobrze odżywionych figur ze
szczytów odwzajemniały spojrzenie z sarkazmem. Archie nie
spostrzegł tego wczoraj, bo kupował prasę tylko dla
ostatnich sportowych stron. Teraz znienawidził także
gazetę; rzeczą, której absolutnie nie cierpiał, był dobrze
odżywiony sarkazm. Szczególnie w wykonaniu urzędnika
państwowego. Z rozkoszą by ich wszystkich... Reagował
przepisowo, jak ortodoksyjny raper. Brzydził się kolesiami
na stołkach, ponieważ stali na drodze jego samorealizacji,
oczywiście nie zawahałby się posadzić tyłek na wysokościach,
gdyby była taka możliwość. Spośród wszystkich subkultur
styl życia rapera uważał za najbardziej okejowy. Gdyby znał
słowo "humanistyczny", dokładnie tak określiłby filozofię
rapera. Najbardziej naiwne myślenie prezentowali hipisi:
zamierzali zbawić świat! Punki okazały się ciut mądrzejsze.
Dla punków tylko punkowa społeczność była w porządku. Ale
raperzy osiągnęli najwyższe stadium rozwoju: każdego rapera
interesował tylko on sam.
Archie nienawidził poranków, bo oznaczały konieczność
pójścia do roboty. Nienawidził też wieczorów, bo perspektywa
roboty następnego dnia nie pozwalała mu pić do bólu. Często
też musiał rezygnować z soczystego, gorącego towaru.
Podczas porannych ablucji wspominał wydarzenia ostatniego
wieczoru. Wypili z Nathanielem trzy wina proste i wyrwali
dwie sztuki.
- Dziwka - mruknął z ręcznikiem w jednej ręce, drugą
otwierając lodówkę. Żarłoczna graba dobyła z chłodnej głębi
Big Maca, który wzbudzał żądzę mordu. Chaps! Okaleczył
dorodny okaz. Ciężkie szczęki poczęły żuć.
Wyzwisko nie dotyczyło lodówki. Archie miał podzielną
uwagę: potrafił równocześnie jeść i wspominać. Tym razem nie
było to przyjemne. Kiedy Natty oddalił się ze swoim kawałem
ciała, dziewczyna Archiego nagle zaczęła stroić fochy. Że
niby nie ma ochoty. Dostała w bezczelną mordę, raz i
drugi, ale nie pomogło. Gorzej, rozdarła się jak stare
kalesony i Archie musiał znów jej przywalić. Szczęśliwie
nie było w pobliżu nikogo, z wyjątkiem kiwającego się pod
murem czarnucha w głupio kolorowych łachach, który musiał
być nie tylko pomylony, ale głuchy i ślepy. Lecz przecież w
każdej chwili mógł się zjawić pieprzony patrol, a Archie nie
chciał mordować policjantów. I vice versa.
Świadomość nie ukończonego dzieła odebrała mu apetyt.
Pakując nie dojedzonego hamburgera i dwie następne do
papierowej torby, czuł, jak kiełkuje w nim brutalna złość.
Kiedy przed klatką schodową przygiął się pod ciężarem
szaroponurego nieboskłonu, znienacka zaatakował go mały
rozjazgotany brązowy kołtun.
- Chooodź tutaj! - zawezwał psa przerażony trzęsący się
staruszek. Kołtunowi jednak nic nie groziło: wyszczekując
zjadliwie kręcił zwinne ósemki między nogami Archiego.
- Zabiję skurwysyna! - wystękał raper. Jednak po serii
nie trafionych kopniaków jego nogi zgubiły wątek. Pokonany,
ustawił je przodem do kierunku jazdy i ostro ruszył przed
siebie, dławiąc się przekleństwami. Z tyłu przygrywał mu
triumfalny psi jazgot. Wściekłość. Typotanie buciorów
obijało się po czaszce Archiego niszczycielskim echem.
Rytmicznie, marszowo zaciskał pięści. Bach! Sękata łapa
przydzwoniła w znak drogowy. Uff. Ze łba uszło trochę pary,
poczuł się odrobinę lepiej. Niewiele, trochę. Parł naprzód,
rozjuszony usiłując wypocić swą złość. Na rogu obszczanego
muru energicznym zakrętasem zboczył w wąską alejkę parkową:
znany skrót, potem przez wertepy za szpitalem i już prawie
przystanek autobusowy. Nagle stanął, wbiło go w ziemię.
Wyostrzył wzrok.
Skręćże tutaj - wykrzyknął w myślach żarliwą prośbę.
Od szpitala, stukając obcasami, nadchodziła smukła postać
bezczelnej dziwki. Archie nie miał wątpliwości, że to
dziwka, bo jaka porządna kobieta włóczy się po mieście o
świcie? Taka szmata wręcz prosi się o brutalny gwałt.
Obserwował ją w napięciu. Kiedy skręciła w wąską alejkę,
omal nie zapłakał z rozczulenia. Lekarstwo na toksyczny
poranek nieprzerwanie zbliżało się do Archiego, jakby go nie
zauważała, z pochyloną głową, wzrokiem śledzącym
jednostajnie śmigające noski butów. Była już tak blisko, że
mógł ocenić jej bezczelną urodę, subtelne rysy, które aż się
prosiły, żeby je trochę potarmosić. Bez słowa zagrodził
kobiecie drogę. Miała ograniczone możliwości ucieczki:
gęste krzaki na flankach wąskiej alejki sprzyjały zamiarom
rapera. Natchniony duchem brutalnych mięśni, zaprezentował
jej rozległą panoramę masywnej, obleśnej mordy.
Martwe oczy.
Kiedy wzrok Archiego zderzył się z jej nieruchomym
spojrzeniem, stracił rezon: nie bała się. Żadnej histerii,
przerażenia. Nie wrzeszczy, nie ucieka. Jej oczy nieruchome,
lecz nie tak jak zamarłe oczy królika naprzeciw paszczy
kobry. Nieruchome, obojętne. Takie to... nieludzkie. Może
ona jest nienormalna? Tym lepiej. Zatrzymał siłą wycofującą
się pewność siebie. Chora suka! Na nic się nikomu nie
przyda. Tylko zawadza.
Gwałtownym ruchem zatrzasnął szczękę kobiety w imadle
kciuka i palca wskazującego prawej ręki.
- No i co, sssuko? - wysyczał, przywarłszy buldożerem
swoich bioder do jej kruchego ciała.
Koza.
Archie lekko zwolnił uchwyt, jeszcze bardziej nieswój. W
jej szklistych oczach pojawił się ślad zainteresowania. Suka
patrzyła nań coraz intensywniej. Nie była już nieobecna.
Zauważyła go.
Zabij dorodną kozę o poranku.
Wyczuła, jak w ciasnym umyśle małpoluda zbiera się w
sobie gwałtowna natura, żeby brutalnym czynem zdusić
kiełkujący strach. Panowała nad sytuacją. Widziała
uderzenie, zanim zostało wyprowadzone; zanurkowała pod
...
teensy-4.0