Zagańczyk Mieszko - Czarna Ikona Tom 1.rtf

(1165 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Mieszko Zagańczyk

Czarna Ikona

Tom 1



2006


Prolog

Mnich oderwał wzrok od księgi. Wzniósł oczy do nieba i powtarzając w ustach ciche słowa modlitwy, podźwignął się z klęcznika.

Amenszepnął.

Szurając sandałami, ruszył w stronę schodów.

Ta część monastyru, jego ostatnia kondygnacja, nie miała okien. Jasność wnikała do środka przez niewielki dymnik wybity w suficie, oświetlając klęcznik i pulpit z modlitewnikiem. Były to jeno pojedyncze smugi słoneczne, rozbite na pasma wąskie jak włosy aniołów. W celi panował półmrok, a światła padało tylko tyle, ile trzeba, by zajrzeć na karty księgi. W powietrzu wirowały drobinki pyłu, rozjaśnione tworzyły leniwie sunącą zawiesinę. Idąc, starzec w czarnym habicie rozbił ją, tworząc nowe konstelacje kurzu.

Na dole ciągnęła się galeria długa na jakieś sto kroków. Tutaj światło nie znajdowało już barierzalewało wszystkie kąty, bijąc blaskiem od zbielałych ścian. W pierwszym odruchu zakonnik aż przysłonił oczy; godziny spędzone w mrocznej samotni odzwyczaiły go od słońca. Nie zatrzymywał się jednak, wkrótce zaś mrowienie pod powiekami zelżało. Przywykł do jasności.

Przeciął podwórzec, idąc do następnych schodów. Mijał korytarze, krużganki, salejak cały monastyr wykute w tufowych skałach. Tam, gdzie nie docierało słońce, wszystko tu miało piaskowoszarą barwę, zaś w miejscach nieustannie wystawionych na działanie promienitrupiobladą. Podszedł do balustrady i wyjrzał na zewnątrz.

Co w tym jest, że ci wszyscy biedni głupcy wybierają zawsze tę drogę?pomyślał.

Owszemtoż tędy prowadziła aleja do głównej bramy, a stamtąddo zewnętrznej galerii monastyru. Siedem kondygnacji, siedemset siedemdziesiąt siedem schodów, wyniosłe skały wyżłobione przez ludzkie mrówki na chwałę Pana i wszechobecny blask słońca odbijającego się od białych kamieni. To robiło wrażenie i odbierało zdolność myślenia. Przyciągało obcych intruzów jak nocne motyle do kaganka, choć to przecie nie była jedyna droga. Jednak szli zawsze tędy, tracąc swoją śmiałość i wyuczone instynkty.

Mnich spojrzał w dół. Dwie przyczajone postaci w zakurzonych strojach, z prostymi mieczami przy pasach. Domyślał się, co czują: uderzyło ich piękno monastyru. Onieśmieliła wyniosłość białych skał. I zaniepokoiła cisza tylko z rzadka mącona potępieńczym jękiem wiatru.

Wzniósł do góry ramię i wskazał na wędrowców.

Zza jego pleców cicho wychynęli braciszkowie. Tak jak i on, odziani byli w czarne habity z głębokimi kapturami, tyle że ich stróji tu się różnilinosił wyraźne ślady zużycia. Czerń zszarzała, zaś postrzępione brzegi odzienia w szybkim marszu furkotały niczym małe proporce.

Zakonnicy sunęli w milczącym kondukcie, jeden za drugim, krok za krokiem. Zeszli po kręconych schodach na niższy poziom, gdzie spotkali się z następną grupą. Z każdej celi, którą mijała ta milcząca procesja, wychodzili kolejni braciszkowie, dołączali do innych z dłońmi skrytymi w rękawach habitów, z twarzami pod kapturami, bez słowa, za to z cichym trzepotem porozdzieranego materiału.

Starzec spokojnie obserwował bieg wydarzeń. Niespodziewani goście zagłębili się pomiędzy skały wypełniające wąwóz przed bramą. Wreszcie dotarli i do niej. Przeszli, nic nie zauważając.

Trzeba zadbać o to, by brama odzyskała dawną świetnośćpomyślał z troską.Teraz nie różni się niczym szczególnym od skalnych rzeźb wiatru, wody i powietrza. Nie dziwne, że nic nie spostrzeglitrudno, by baczyli na spróchniałe, przekrzywione pale, na garść wyblakłego popiołu, na zetlałe szczątki szmat.

Tamci szli dalej. Z początku jeszcze rozglądali się, wietrząc niebezpieczeństwo, jednak niezmącona cisza najwyraźniej ich uspokoiła. Przestali rzucać spojrzenia na boki, skupiając wzrok na wspaniałej budowli ponad nimi. A i owszemmyślał mnichtak misternie wykutego monastyru nie znajdziecie w całej Kapadocji. W całym Cesarstwie ani poza nim, na ziemiach Persów, Egipcjan, ani u Łacinników, Bułgarów i Rusów. Nigdzie. Tak pięknie kutych galerii, spiętrzeń stopni, rzeźb natury i malowideł czynionych ręką człowieka na chwałę Pana. Oj, moi drodzy przybysze, takich cudów nie uświadczycie nigdzie na tym świecie, więc patrzcie, póki możecie! Patrzcie teraz, bo później będzie za późno.

W tej samej chwili braciszkowie zeszli na sam dół, pokonawszy jakieś pięć setek krętych stopni. Ile cel minęli po drodze? Któżby to liczył. Ilu zakonników w turkoczących habitach dołączyło się do procesji? Tego też nikt nie ogarniał, dość powiedzieć, że było ich wielu. Przystanęli zwartą ławą na placu przed monastyrem.

Przystanęli też wędrowcy.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!zawołał jeden z nich, unosząc prawą dłoń w przyjacielskim geście. Był krępy, nabity w sobie, a jego twarz znaczyły podłużne blizny.

Są zaskoczeniskonstatował mnich.Spodziewali się Pan wie czego, może demonów, może smoków i bazyliszków, może zbrojnych siekących powietrze ostrzami. A tymczasem na ich powitanie wychodzą rozmodleni zakonnicy.

Niech będzie pochwalonypowtórzył jak echo drugi z wędrowców, nieco wyższy i nie tak pocięty, jednak ostatnie słowa uwięzły mu w gardle.

Już wiedzieli, że nie doczekają się odpowiedzi. Że nie usłyszą: Na wieki wieków...

Wędrowcy w zakurzonych strojach jak na komendę oparli dłonie na głowniach mieczy. Cofnęli się kilka kroków, jednak nie dali się ogarnąć panice.

Niech będzie pochwalony...krępy z bliznami przemówił tym razem po armeńsku, jednak i te słowa padły w próżnię.

Wtedy braciszkowie ruszyli do przodu. Przybysze jeszcze przez chwilę stali wpatrzeni w nadchodzącą procesję, w końcu jednak pojęli, w czym rzecz.

Obydwaj zatoczyli się ze strachu. Kilka kroków w tył, wykrzywione twarze, zbielałe knykcie na rękojeściach mieczy.

Co jest, co to jest...?bełkotał ten wyższy.

Zakonnicy parli do przodu. W milczeniu, szeroką ławą, jeden za drugim, ramię przy ramieniu. Nagle ciszę monastyru wypełnił narastający śpiew. Mnisi zaintonowali swoją modlitwę jednym basowym głosem.

Zabiij!ryknął krępy w nagłym porywie odwagi. Wzniósł swój zakrzywiony miecz i rzucił się w stronę mnichów. Chwilę później do boju ruszył jego towarzysz, przeszywając powietrze jazgotliwym okrzykiem.

Braciszkowie nie ustąpili. Żaden nie cofnął się nawet o krok. Szli naprzód, coraz głośniej wznosząc swoją pieśń. Monotonne nuty wibrowały wśród skał, rezonując w najdalszych zakamarkach klasztoru.

Napastnik z bliznami dopadł pierwszego zakonnika. Sieknął go mieczem przez łeb. Ten padł. W ciszy, bez wrzasku, bez krwi. Zaraz jego miejsce zajął inny. Obok szli następni, jeden przy drugim, niczym jedno. Zamach i cios. Krępy przybysz sieknął raz, drugi, trzeci. Odcinane członki padały w biały kurz dziedzińca, jednak nie było krwi. Rąbani przez łeb mnisi chwiali się, później osuwali w dół, a na ich miejsce wchodzili kolejni. Powoli osaczali przybyszów, zachodząc ich z boku.

Tamci spostrzegli, co się święci. Nie przerywając rzeźnickiej roboty, jęli się powoli cofać, by zająć lepszą pozycję. Na to wzniesienie, tam parę kroków dalej, między skały, gdzie jednolity szyk zakonników musiał, siłą rzeczy, ulec rozbiciu.

Braciszkowie szli za nimi, wyciągając w przód nagie, pozbawione broni ramiona. Rozczapierzone palce chwytały brzegi kubraków, próbowały przyciągnąć intruzów lub przewrócić ich na ziemię. Przybysze opierali się temu, jednak ich ruchy zdradzały już pierwsze oznaki osłabienia. Siekli ostrzami, wyszarpywali swe odzienie z uścisku, jednak zakonników było coraz więcej. Napierali niekończącą się falą, spychając wędrowców w stronę litej skały. Tam, przyparci do ściany, nie będą mieli gdzie się cofnąć, ani nawet wziąć solidnego zamachu, by zadać kolejny cios.

Stary mnich obserwował ten manewr niczym strateg podczas bitwy. Ciekawiło go, czy intruzi dostrzegą, co tak naprawdę im grozi, czy też tak zatracili się już w wywijaniu mieczami, że sami przyspieszą swój koniec.

Maksymus! Uciekamy!wrzasnął wyższy z przybyszów, a jego głos odbił się wielokrotnym echem po tufowych ścianach monastyru.Osaczają nas! Ściana!

A jednak!pomyślał z uznaniem mnich.Czyli jeszcze nie koniec. Jeszcze mogą wygrać swój los.

Krępy z bliznami ryknął coś niezrozumiale. Obydwaj nagle skierowali się w bok, ramię przy ramieniu wyrąbując sobie przejście. Dostrzegli dla siebie nową szansę i uderzyli w braciszków z nowymi siłami. Wydostawszy się z pierścienia, biegiem popędzili przed siebie. W dół doliny, byle dalej od tego miejsca!

Zakonnicy nie gonili ich. Tylko kilku ruszyło w ślad za zbiegami, jednak i oni po paru krokach przystanęli z obojętnością, w której kryła się rezygnacja.

Tamci minęli skalną bramę i dopiero wtedy, nie słysząc za sobą odgłosów pogoni, odważyli się spojrzeć w tył.

Byli wolni! Ocaleni! Mnisi odpuścili. Nie gonili ich.

Nie gonili. Tak, to prawda.

Spomiędzy skał, jak spod ziemi, przecinając drogę uciekinierom, wychynęła szóstka braciszków. Skąd się wzięli, przeklęci? I co niosą, łypiąc chytrym wzrokiem na swoje ofiary?

Gamoto!przeklął ten z bliznami.Mają sieć!ryknął, ale było za późno. Na głowy przybyszów spadła wielka pajęczyna sznurów, w jednej chwili krępując ich ruchy.

Próbowali się ratować. Cięli mieczami, wściekle rycząc, jednak na próżno. Napastnicy zarzucili na nich sieć, omotali. W końcu wędrowcy padli okręceni sznurami i nic już nie mogło im pomóc. Gdy na ich głowy poleciały krótkie ciosy drewnianych pałek, znieruchomieli, pozwalając się spętać do reszty.

Mnich spoglądał na to z satysfakcją. Kiwając z zadowoleniem głową, patrzał, jak braciszkowie czynią przygotowania. Nieprzytomni jeńcy zostali odplątani z sieci. Przeguby więźniów ścisnęły powrozy, jednak nogi pozostały wolne, zwisały z nich tylko swobodne liny. Zakonnicy powlekli ich w stronę bramy. Tam już pracowała druga grupa.

Struganie drewna ciosanego ostrzami odebranymi wędrowcom odbijało się od skał niczym w wyschniętej studni. Braciszkowie nie tracili czasu: gdy jedni pracowali nad drewnem, inni kopali doły. I jedni, i drudzy uwinęli się z tą robotą w try miga.

Wtedy bliznowaty wrócił do przytomności. Ale braciszkowie trzymali go mocno, więc tylko przewracał oczami. Gdy zobaczył, co się dzieje, wrzasnął:

Jezu Chryste! Co wy robicie, pomiłujcie! Niee!

Szarpał się, jednak trzy pary ramion przygwoździły go do ziemi.

Nieee, litości, na rany Chrystusa!

Już szli do niego ze świeżo wystruganym palem. Wrazili ostry koniec między nogi, przymierzyli i ciągnąc za liny, nabili przybysza na sam koniec drąga.

Bliznowaty zawył jak zarzynane koźlę. Jego wrzask obił się o ściany wąwozu i wypełnił wszystkie cele monastyru.

Harmider oprzytomnił tego drugiego. Widząc, jak zakonnicy stawiają pal z nadzianym kompanem do dołu, jak zasypują jego podstawę ziemią i kamieniami, jak ciągnąc za powrozy, wbijają drąg głęboko w jelita Maksymusa, porzygał się ze strachu i obrzydzenia. Później zawył. Jeszcze głośniej niż jego towarzysz.

Przestał, dopiero gdy przebijający mu wnętrzności pal rozsadził też płuca.

Amenszepnął stary mnich. Teraz brama znów została ozdobiona jak należy. Chwilę patrzył na braciszków uprzątających pobojowisko, zabierających liny, sieć i miecze, po czym udał się z powrotem do swojej samotni.


Rozdział 1

Kupiec z Rusi widział Konstantynopol po raz pierwszy. Dopłynął tu z Perejasławia, najpierw rzeką Dniepr, później przez Morze Ruskie, na które Romaioi mówili Czarne albo też Pont. Jego galera miała pomyślne prądy, a towar w całości dotarł na miejsce. Teraz należało dobra sprzedać, jednak kupiec, a zwano go Włodzimierz po wielkim władcy Rusi, zaś po ojcuIgorowicz, zdał się w tej materii na swego wspólnika i szwagra, który w stolicy imperium Greków bywał nieraz.

Szedł tedy Włodzimierz Igorowicz po Konstantynopolu w towarzystwie dwóch wareskich najemników przydzielonych mu do ochrony. O tym mieście słyszał opowieści pełne zachwytu, jednak to, co ujrzał, wprawiało go w największe osłupienie. Już sam port zapierał dech: kotwiczyły tu setki, jeżeli nie tysiące jednostek najróżniejszych konstrukcji i wymiarów. Galery, dromony, liburnymałe, duże, średnie. Na ich pokładach, na nabrzeżu i przy portowych tawernach niósł się wielojęzyczny harmider ludzkich głosóww grece, po łacinie, mowie Bułgarów, jak również, a jakżeby inaczej, Rusów. Marynarze, handlarze, robotnicy, pijacy i portowe dziewki. Rejwach ludzkiego mrowiska. Aż kręciło się od tego w głowie.

Opuścił port i szedł dalej w miasto. Kroczył kupiec Włodzimierz, z podziwem oglądając zdobne pałace pokryte geometrycznymi, barwnymi ornamentami. Rzymskie łuki triumfalne, ciągnące się bez końca akwedukty, pachnące kwieciem ocienione ogrody i bogate cerkwie. Wkrótce dotarł do solidnego starożytnego muru obronnego, zwanego tu Murem Septymiusza Sewera. Idąc wzdłuż niego, doszedł do Forum Konstantyna, gdzie spędził dłuższy czas, kontemplując umieszczoną pośrodku placu kolumnę. Gdy nacieszył oczy, ruszył dalej: na szeroką, reprezentacyjną ulicę Mese. Ta aleja nie przypominała niczego, co znał z Rusi, z ziem Bułgarów, Lachów czy nawet miast Cesarstwa Niemieckiego. Rozumiał teraz, dlaczego Konstantynopol zwali stolicą świata. Tylu wysmukłych kolumn, tylu mozaik na murach domów, tylu błyszczących cerkwi nie widział nigdy i nigdzie.

Tu już obserwowały Włodzimierza Igorowicza uważne oczy. Obserwowały jego samego, jak również towarzyszącą mu ochronę. Patrzyły uważnie na miecze Waregów, na toporki o długich drzewcach zatknięte za pas, na długie tuniki do kolan wykonane z grubej, mięsistej materii, przykryte z wierzchu kolczugami, na jasne brody zaplecione w warkoczyki. Woje sprawiali groźne wrażenie, jednak widać było, że przybyli z Północy i nie znają zbyt dobrze miejscowych warunków. Spod hełmów ściekały na ich ogorzałe twarze strużki potu. Czyli oni też, jak ich pan, byli tu po raz pierwszy. Warescy najemnicy służący u basileusa nosili się lżej, ich przewiewne tuniki miały krótsze rękawy i nigdy nie schodziły poniżej kolan.

Równie wnikliwie oczy obserwowały kupca. Zwłaszcza tłusty mieszek tworzący kuliste zgrubienie pod lekką szatą. Rus, niesiony zachwytem jak na skrzydłach, dotarł do szerokiego placu, Forum Teodozjusza, pełnego rozkrzyczanych głosów mieszkańców Konstantynopola, cudzoziemskich kupców, majtków z portu...

Chwilę później przybysz stał się świadkiem intrygującego zdarzenia.

Tłum na przeciwległym krańcu placu zafalował i naraz huknął niespodziewanym hałasem. Z narastającego wrzasku wybił się pełen wściekłości i rozpaczy głos:

Złodziej! Okradł mnie! Trzymać złodzieja!

Spośród gawiedzi wyskoczył masywny drab. Opuchnięta od licznych bójek gęba, łysy łeb i szerokie bary ledwie okryte krótką tuniką. W ruchach dryblasa była pewna ociężałość, niedźwiedziowatość naturalna dla chłopa o takich gabarytach. Oprych sadził wielkimi kroczyskami, wprawiając ziemię w dudnienie. Nie miał żadnej broni ani niczego, cosądząc po zamieszaniuwłaśnie skradł.

Zaraz z tłumu wybiegł drugi, ten, co krzyczał. Dostatnio odziany paniczyk, młody, o miłej twarzy ozdobionej misternie wyciętą bródką. Jego wzorzysta dalmatyka bordowej barwy, lamowana na złoto, sugerowała, że okradziony jest synem jakiegoś wielmoży, jednak niezbyt wysoko postawionego, skoro bez eskorty.

Złodziej! Okradł mnie!wrzeszczał młodzian.Trzymajcie go!

Włodzimierz Igorowicz patrzył na to jak na bezpłatne widowisko. Zaistesprawdziło się. Sprawdziło się, że Konstantynopol to miasto tysiąca uciech, setek rozrywek, cudów z całego świata. Podróżni z Rusi, którzy w swych eskapadach zahaczyli o stolicę imperium Greków, opowiadali o saraceńskich piratach, którzy tu potrafili zapomnieć o swoim surowym bogu, pijąc na umór. O miejscowych żołnierzach, którzy ze świętym obrazkiem na szyi i nabożnym śpiewem na ustach szli w bój na chwałę swojego basileusa. O bezlitosnych rzezimieszkach, którzy potrafią w biały dzień nieźle poharatać nieostrożnych mieszczan. O fortunach, jakie przetracili lekkomyślni kupcy wiozący towary z Lewantu na Północ i z krain Wikingów do Persji.

Z zainteresowaniem patrzał Włodzimierz, jak wielkie bydlę ludzkie gna przed siebie, roztrącając gawiedź. Trzasnął potrącony stragan z owocami: po bruku z głuchym dudnieniem poleciały przejrzałe arbuzy. Połowa pękła od razu, tuż po zderzeniu z wyłożoną kamieniami ulicą. Reszta rozbiła się o marmurowe podmurówki otaczające Łuk Teodozjusza. Plac spłynął słodką, nieco wodnistą czerwienią.

Ejże, ćwoku!ryknął ktoś.Czekaj no, niech ja sięgnę po pałkę...!

Straż! Straż! Co to za porządki!wtórował mu inny głos.Do czego to podobne...

Tanie pogróżki... Pokrzykujący za złodziejem mieszczanie mieli pewność, że osiłek nie zawróci, by rozkwasić parę nosów, połamać kilka kości, obić żebra czy chociażby rzucić grube słowo. Wprost przeciwnie: im bardziej się drab oddalał, tym donośniej rozbrzmiewały wrzaski:

Złodziej! Bandyta! Straż! Kiedy ktoś zrobi z tym porządek!?

Włodzimierz Igorowicz również znajdował w tym uciechę. Sam by zakrzyknął niesiony świętym oburzeniem tłumu, gdyby nie pewien drobiazg. Nagle zdał sobie sprawę, że oprych gna w jego kierunku. Najwyraźniej uciekał do portu, by tam zanurkować w ciasne uliczki nadbrzeżnej dzielnicy.

Po chwili kupiec poczuł niepokój. Złodziej pędził jak wściekły bawół, jakby żadna przeszkoda dla niego nie istniała. W dodatku najbliższą przeszkodą stojącą mu na drodze był on sam, przybysz z Rusi, Włodzimierz Igorowicz.

I jego obstawa.

Odsuńcie się, panierzekł jeden z Waregów. Delikatnie, ale stanowczo odsunął kupca w bok, sam stając na drodze rozpędzonego dryblasa. Gdy zyskał pewność, że ten nadal nie zamierza zmienić kierunku, wydobył miecz i znacząco uniósł ostrze na wysokość oczu.

Trzymajcie go! Wal go! W łeb!darł się paniczyk, licząc na to, że chociaż w najemnikach znajdzie jakąś pomoc. Nie, Waregowie mieli swoją robotę: chronić kupca. Rozstrzyganie awantur wśród mieszkańców Konstantynopola nie należało do ich powinności. Tym bardziej że angażowanie się w takie spory stało w jawnej sprzeczności z rozkazami: nie odstępować swojego pana.

Jednak drab parł dalej do przodu, roztrącając wszystko, co stało na jego drodze. Miecz wojownika z kupieckiej obstawy nie zrobił na nim wrażenia. Opuchniętą gębę skrzywił grymas, który przy odrobinie dobrych chęci można było określić jako uśmiech. Jeszcze kilka kroków. Zdawało się, że aż tu dochodzi odór skwaśniałego wina, jakim wionął osiłek.

Wareg wziął zamach i ciął powietrze. Na postrach, nie brał przecież pod uwagę, że złodziej zaryzykuje walkę. I jeszcze raz, aż zahuczało. Trzeci cios wymierzył tak, by zdzielić dryblasa przez wielki jak ceber łeb.

Tamten był o trzy kroki. O dwa. Tuż.

Najemnik wyprowadził cios.

Niespodziewanie oprych odbił w lewo. Zrobił zwód i zanurkował pod idącym po łuku ostrzem. Odbił się lekko od bruku i mijając o dwa palce klingę, gdzie tam!o jeden palec, o półuderzył Warega łbem. Prosto w pierś, aż ten stracił równowagę. Mimo kolczugi najemnik poczuł się tak, jakby staranował go rozjuszony byk. Miecz przeciął pustkę. Wojak poleciał w tył, z chrzęstem padając na bruk.

Złodziej upadł razem z nim, jednak od razu skoczył na nogi i poprawił pięścią w nieosłonięty niczym podbródek najemnika. Mógł już na tym poprzestać i uciekać dalej, jednak chwycił jeszcze za nadgarstek Warega i przekręcił. Chrupnęła łamana kość. Miecz zabrzęczał o kamienie.

Osiłek porwał go i pomknął dalej, niemal o włos unikając ciosu topora drugiego ze zbrojnych.

Kto przy zdrowych zmysłach rzuciłby się z gołymi pięściami na wyćwiczonego w boju, osłoniętego kolczugą najemnika z dalekiej Północy? Kto ryzykowałby uderzenie z byka w pierś wojaka, nie mając stracha, że pierwej napotka na swej drodze ostrze duńskiego topora? Lub nadzieje się na głownię miecza? Kto, uciekając pogoni, gnałby naprzeciw zbrojnych Waregów, którym źle z oczu patrzy, a na których twarzach nie znalazłbyś nawet śladu uśmiechu?

Nikt, jako żywo.

A jednak konstantynopolitański oprych nie miał takich obiekcji. I dlatego był górą.

Kupiec Włodzimierz przyglądał się temu w osłupieniu, niezbyt zdając sobie sprawę, czego właściwie jest świadkiem. No owszemhecne mordobicie na ulicach Konstantynopola? Czemu nie, będzie o czym opowiadać w Perejasławiu. Ale żeby aż tak? I żeby zwykły miejski opryszek zrównał z brukiem wygę, który przemierzył z mieczem w ręku pół świata? To do niczego niepodobne.

Włodzimierz Igorowicz dopiero teraz spostrzegł, że łysy łeb oprycha zdobił tatuaż. Czy też raczej: na łysym łbie umieszczona była górna część tatuażu przedstawiającego węża grubego jak udo dorosłego mężczyzny. Reszta stwora niknęła gdzieś pod porwaną tuniką uciekającego.

Tymczasem powalony najemnik powstał z ziemi i z wściekłością ryknął coś w swoim północnym języku za uciekającym drabem. Ocierając krew z rozkwaszonej wargi, rzucił się w pogoń. Razem ze swym kompanem, drugim z najemników.

Wtedy kupiec doświadczył czegoś, co zaskoczyło go jeszcze bardziej niż wszystkie wydarzenia, których był dotychczas świadkiem. Safandułowaty paniczyk we wzorzystym stroju, dotąd biegnący gdzieś w tyle, nagle wyrósł tuż przed nim z nagim kindżałem w ręku. Złowrogi błysk w jego oczach mówił, że nie ma dobrych zamiarów. Wyprowadził dwa cięcia. Pierwsze, krótsze, rozcięło kosztowną szatę Włodzimierza Igorowicza. Drugie, nieco bardziej mozolne, ale i tak na tyle szybkie, że kupiec nie zdążył zareagować, pozbawiło go sakiewki suto nabitej złotymi monetami. Dwa czy trzy krążki metalu padły na kamień, którym wyłożony był plac, z cichym brzęczeniem łapiąc odblaski słońca. Reszta, czule przyciskana przez paniczyka do piersi, szybko oddalała się w kierunku, w którym zniknął pierwszy drab.

Łapaj złodzieja!uciekając, nadal ryczał strojniś w bordowej tunice.Straż, trzymać złodzieja!Złodziej! Trzymać go!zawtórował kupiec.Trzymać złodzieja!

Za chwilę stał się świadkiem kolejnego cudu: paniczyk i osiłek nagle pobiegli w dwie różne strony. Po chwili zniknęli, jakby ich nigdy tutaj nie było.

 

* * *

Spotkali się kwadrans później na tyłach portowej tawerny „U Epifaniusza”.

Paniczyk i osiłek.

Gamoto! Przekleństwo z tą szmatą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin