Weber David - Furia 02 - Ścieżka furii.doc

(1731 KB) Pobierz

David Weber

Ścieżka

Furii

Path of the fury

Tłumaczenie: Przemysław Bieliński


Moim rodzicom,

którzy wierzyli, że dam radę


KSIĘGA PIERWSZA:

OFIARY

Ciemność strzępiła się.

Wolno, niemal niedostrzegalnie nawet dla kogoś takiego jak ona, osnowa i wątek ciemności zaczęły się rozplatać. Resztki spokoju zniknęły i puls życia przyspieszył. Budziła się - sennie, narzekając na niepokoje i chwytając się ciemności jak ktoś śpiący naciągający na siebie koce w mroźny poranek. Ale sen rozłaził się w jej dłoniach i w końcu obudziła się... w ciemności.

Była to już jednak inna ciemność. Jej myśli wyostrzyły się, gdy owionął ją chłód, przepędzając ostatnie resztki ciepła. Jej istota sięgnęła przed siebie pospiesznie i gwałtownie - śmiertelnik mógłby to nazwać strachem - ale odpowiedziała jej tylko pustka, której towarzyszył żal.

Zniknęli - jej siostrzane jaźnie, ich stwórcy. Wszyscy zniknęli. Ona, która nigdy nie istniała jako pojedyncza świadomość, była teraz sama, a ta pustka ją wsysała, usiłowała pochłonąć; była teraz zaledwie cieniem tego, kim kiedyś była - cieniem, który czuł zew samotności śpiewającej z bezduszną obojętnością zmarłych.

Skupiona myśl wzniosła zaporę, powstrzymując napór pustki. Kiedyś przyszłoby to jej bez trudu - teraz ciążyło jak kotwica - ale z takim brzmieniem potrafiła sobie jeszcze poradzić. Rozbudziła się jeszcze bardziej i świadomość zamigotała w rozległych, pustych jaskiniach jej jestestwa, a to, co ujrzała, przeraziło ją. Jakże głęboko upadła, jak wiele straciła.

A jednak wciąż była sobą, i zatańczyła w niej iskierka ponurego rozbawienia. Kiedyś razem ze swoimi siostrzanymi jaźniami rozmawiały, mrucząc do siebie w bezruchu snu, kiedy ich władcy nie mieli dla nich żadnych zadań. To wiara powołała ich stwórców do istnienia, choć się tego wypierali, a jej jaźnie wiedziały, że kiedy ta wiara zaniknie, razem z nią znikną ci, którym ona/one służyły. Ale co z nią i jej jaźniami? Czy dzieło rąk ich stwórców ma odejść razem z nimi? Czy raczej mimowolnie lub nieświadomie stworzyli siłę, która może przeżyć ich wszystkich?

Teraz poznała odpowiedź... i przeklęła ją. Być ostatnią, obudzić się i poczuć ranę ziejącą tam, gdzie były inne jej jaźnie - to było równie okrutne jak wszystkie akty zemsty, których ona/one dokonały w przeszłości. A świadomość, że jest się tak okrojoną, przysparzała jej - najbardziej zajadłej i najstraszniejszej ze wszystkich tych jaźni - jeszcze bardziej dotkliwych cierpień.

Unosiła się w ciemności, która już nie utulała, tęskniąc za spokojem, który utraciła, choć znajdowała go w nieistnieniu, wciąż jednak wypełniał ją cel, dla którego ją powołano. Gdzieś w środku dygotała potrzeba i głód, a ona nigdy nie była cierpliwa czy potulna. Prychnęła gniewnie na nieistniejących już stwórców, przeklinając ich za to, że pozostawili ją bez wskazówek, bez celu, i zadrżała, rozdarta między samotnością zwiastującą śmierć a niesprecyzowaną potrzebą ciągnącą ją w stronę życia.

A potem na samym skraju jej zmysłów zamigotało coś innego, coś jeszcze słabszego niż ona sama. Sięgnęła i drgnęła, rozpoznając to echo, lustro, które dotknęło ją w jej na wpół zapomnianych snach, teraz jaśniejsze i ostrzejsze niż kiedykolwiek dotąd. Wszystkie możliwe wybory doprowadziły do tego momentu, w którym musiało stawić czoła decyzji, do której oboje od tak dawna zmierzali.

Jej myśl dotknęła po omacku tego migotania i aż wzdrygnęła się, czując ostrze nienawiści - ognistą moc tego gasnącego węgielka, krzyczącą w pozbawionej słów męce. Pochodził nie od jej stwórców, lecz od śmiertelnika, a mimo to jego moc wprawiła ją w osłupienie.

Węgielek rozpalił się pod jej dotykiem, rozgorzał, wyczerpując w rozpaczliwym wołaniu swoje kurczące się rezerwy. Krzyczał do niej, potężniejszy w swoim umierającym błaganiu niż jej stwórcy kiedykolwiek w przeszłości, a kiedy jej śniąca myśl go poznała, on także ją poznał. Znał ją! Nie z imienia - lecz wiedział, kim jest. Jego agonia chwyciła ją jak kleszcze, przyzywając z pustki, by jeszcze raz dokonała tego, do czego ją stworzono.


Rozdział pierwszy

Prom desantowy przycupnął w zagrodzie, osłonięty całunem gnanego wiatrem śniegu i gęstego dymu. Wszędzie czuć było smród spalonych ciał, a na parujących pyskach dział energetycznych i miotaczy pocisków rozpuszczały się z sykiem śnieżne płatki. Wokół płóz promu leżały w zrytym przez eksplozje krwawym błocie zmasakrowane półtoratonowe cielska modyfikowanych megabizonów.

Stodoły i obory zmieniły się w dymiące zgliszcza, a konie i muły leżały zrzucone na stertę pod płotem. Z początku zwierzęta nie uciekały, bo już wcześniej słyszały nadlatujące promy, a jedyni ludzie, których znały, traktowali je dobrze. Stały więc tylko i z zaciekawieniem obserwowały, jak przybysze wysiadają i zmierzają w stronę budynków gospodarstwa.

Teraz krwawe ślady na śniegu wskazywały drogę ich ostatniej panicznej ucieczki.

Nie ginęły samotnie. Przed bramą leżały zwłoki chłopca, może piętnastoletniego - trudno powiedzieć po tym, co zrobił z nim grad pocisków - który wybiegł na otwarty teren, żeby otworzyć bramę, kiedy zaczął się mord.

Jeden z napastników wyszedł z rozwartych na oścież drzwi tego, co kiedyś było domem, zapinając pas. Za nim rozległ się pozbawiony słów krzyk, który już ponad godzinę temu przestał być ludzkim krzykiem. Potem rozbrzmiał wystrzał z pistoletu i krzyk ucichł.

Napastnik poprawił zbroję, wsadził dwa palce do ust i przenikliwie zagwizdał. Reszta jego oddziału wyłoniła się z domu lub innych zabudowań; niektórzy nieśli naręcza cennych łupów.

- Za czterdzieści minut wzywam transport towarowy! - Dowódca machnął ręką, wskazując pusty plac obok stojącego na ziemi promu. - Zebrać wszystko do sortowania!

- A co z Yu i resztą? - spytał ktoś, wskazując ruchem głowy martwego pirata, który leżał spleciony z ciałem swojego siwowłosego zabójcy. Twarz Yu zastygła w wyrazie zaskoczenia, a jego ręce ściskały zamarzniętą krwawą masę w miejscu, gdzie nóż myśliwski wszedł pod zbroję i rozpruł mu brzuch. Dowódca wzruszył ramionami.

- Wyczyścić ich i zostawić. Władze będą zadowolone, że w końcu dorwali jakiegoś pirata. Po co im sprawiać zawód?

Podszedł do Yu i skrzywił się, spoglądając w dół.

Ten durny chuj zawsze zapominał, że to robota, a nie zabawa dla popapranych dzieciaków, pomyślał. Był taki pewny siebie - napadł na tego starego drania, żeby dla frajdy trochę go poszturchać - i tylko popatrzcie.

A gdyby nie ten młody, starzec załatwiłby jeszcze więcej naszych, kimkolwiek, kurwa, był.

Stary leżał za korytem z wodą, zupełnie niewidoczny. Nikt by nawet nie podejrzewał, że tam jest, gdyby nie wyskoczył, próbując zatrzymać chłopaka biegnącego w stronę bramy. Wtedy Yu zauważył starca i podbiegł, żeby zatłuc go kolbą karabinu szturmowego.

Ale nie wyszło, co, sierżancie Yu?, pomyślał jadowicie dowódca. Stary drań wypatroszył cię jak rybę... a potem tą twoją jebaną bronią zabił jeszcze trzech innych, zanim udało się go zastrzelić.

Ale to jeszcze nie był koniec. Przez ten czas, kiedy próbowali poradzić sobie ze starym, młodszy bydlak ukryty w domu miał czas na sięgnięcie po własną broń. Zabił jeszcze pięciu „piratów", zanim sam zginął, a zabiłby ich więcej, gdyby jego pistolet nie był cywilnym modelem z ograniczoną pojemnością magazynka. Przyłapali go na przeładowywaniu broni i wykończyli, zanim narobił więcej szkód.

Będzie afera, kiedy Aleksow o tym usłyszy, pomyślał dowódca. A Bóg jeden wie, jak zareaguje Shu!

Przeszył go dreszcz stanowczo za bardzo przypominający panikę. Wiedział, że powinien już był to zgłosić, zresztą prędzej czy później i tak będzie musiał to zrobić.

Ale jeszcze nie teraz, powiedział sobie. Nie teraz. Dopiero wtedy, kiedy będę musiał! A przynajmniej stary pierdziel dał temu durnemu chujowi to, co mu się od dawna należało. Chyba powinienem mu za to podziękować.

Dowódca już dawno temu postanowił zapomnieć o swoim człowieczeństwie, ale po takich jak Yu i tak nigdy by nie płakał. Odwrócił się i znów machnął ręką, a jego ludzie wrócili w dym, zgliszcza i cierpienie, by dalej łupić.

***

Wychynęła ze śniegu jak okryta białym futrem śmierć; wiatr szarpał bursztynowymi kosmykami włosów okalającymi jej owalną twarz, a szmaragdowe oczy rzucały spojrzenia z piekła rodem. W kieszeni parki miała komunikator, który ją przyzwał. Jej zajeżdżony koń leżał daleko w tyle; jego boki były pokryte zamarzniętym potem. Chciało jej się płakać na myśl o tym, jak dzielnie jej służył, ale teraz nie było już miejsca na łzy. Pulsował w niej tik-tak, a czas zdawał się płynąć bardzo wolno; lodowate powietrze paliło płuca.

Rozpoznała klasę promu - to była jedna ze starych łodzi typu „Leopard", niezbyt nowa, ale nadająca się do użytku - i policzyła piratów, którzy zebrali się dookoła swojego dowódcy. Dwudziestu czterech, a razem z ciałami w śniegu wokół jej dziadka i pod domem - trzydziestu trzech. To maksymalna ładowność „Leoparda", zauważył beznamiętny komputer w jej głowie. A więc na pokładzie nikogo już nie ma. To oznacza, że nikt nie może jej ostrzelać z broni pokładowej promu... i że ona może ich zabić, zanim sama zginie.

Jej lewa ręka sprawdziła nóż myśliwski na biodrze, a potem dołączyła do prawej na karabinie. Przeciwnicy mieli karabiny szturmowe, niektórzy granaty, i wszyscy nosili pasywne pancerze, ale ona wcale się tym nie przejmowała. Pogładziła broń czule jak kochanka. Taki wielki kot jak ten, który napadał na ich stada, odkąd zima zaczęła się przedłużać, mógł powalić nawet megabizona, dlatego rano zabrała ze sobą porządną broń.

Dotarła do promu i przyklękła za płozą, patrząc na dom. W pierwszej chwili pomyślała o przejęciu statku, ale „Leopard" potrzebował kanoniera, a poza tym na pewno był podłączony do systemów statku-matki. Nie mogła go porwać ani użyć jego broni tak, żeby ktoś na górze natychmiast się o tym nie dowiedział, a jeśli zostawili włączoną łączność i komunikatory ich hełmów były podłączone do głównego systemu, mogliby wezwać posiłki. Z jak daleka? Trzydzieści klików - z terytorium Braunów, podpowiedział jej komputer. To niecała minuta dla promu lecącego z maksymalną prędkością. Za krótko, by mogła ich po kolei powystrzelać, zanim sama zginie.

Nawet nie drgnęła, kiedy jej lodowaty szmaragdowy wzrok zatrzymał się na zmasakrowanym ciele brata. Była jak w transie, czuła wibrowanie wspomnień, które przez pięć lat usiłowała pogrzebać i które teraz objęła tak samo mocno, jak swój karabin. Nie wpadaj w szał, powiedział jej komputer. Jedź na tik-taku. Nie daj się.

Opuściła osłonę i przemknęła do budynku siłowni. W środku był pirat, który klęczał, pogwizdując, z hełmem odłożonym na konsoletę, i próbował wsadzić głowę i ramiona do otworu rewizyjnego, aby odłączyć odbiornik mocy. Poszło na niego dziesięć procent kredytu siostry, zauważył komputer, kiedy bezgłośnie odkładała karabin i wyciągała nóż. Zrobiła pół kroku, stalowe palce chwyciły przetłuszczone włosy, błysnęło ostrze... i prawy rękaw parki nie był już biały.

Jeden.

Upuściła trupa, podniosła karabin i przywarła do ściany szopy. Zmarznięty śnieg zaskrzypiał - ktoś wychodził zza rogu. Jej karabin zawirował jak policyjna pałka. Zobaczyła szeroko otwarte oczy, rękę sięgającą po pistolet i płuca wciągające powietrze do krzyku - i kolba jej karabinu zmiażdżyła tchawicę jak młot. Mężczyzna poleciał do tyłu - jego krzyk zginął w okropnym bulgocie - a ona przeszła nad nim, pozwalając mu się udusić.

Dwa, szepnął komputer. Znów sunęła cicho przed siebie jak tuman śniegu. Chmura śniegu dotarła do pirata wlokącego w stronę promu pęk skór wielkich kotów, spowiła go, a kiedy przesunęła się dalej, mężczyzna leżał twarzą w dół w parującej kałuży czerwieni.

Trzy, mruknął komputer, kiedy znalazła się za domem i delikatnie otworzyła stopą wyłamane tylne drzwi.

Pirat podniósł głowę, słysząc cichy dźwięk, a potem sapnął ze zdziwienia, widząc w zdemolowanej kuchni pokrytą śniegiem postać. Zdążył tylko otworzyć usta, zanim biało-pomarańczowa eksplozja cisnęła go przez łukowate wejście do jadalni. Cztery, policzył komputer, gdy mężczyzna padł na nagie, zmaltretowane ciało jej matki. Rozległ się krzyk i pirat schowany za ścianą jadalni wysunął przez drzwi karabin. Szmaragdowe oczy śmierci nawet nie mrugnęły, gdy uderzenie gromu wybiło dziurę wielkości pięści w ścianie i człowieku, który za nią stał.

Pięć. Wyskoczyła z domu, znikając w śnieżycy, i dopiero przy szklarni padła na ziemię. Dwaj piraci z bronią w pogotowiu biegli przez śnieg w stronę budynku. Pozwoliła, aby ją minęli.

Dwa wystrzały rozbrzmiały jak jeden. Przeturlała się nieco w lewo i wtedy zobaczyła prom i dowódcę piratów pędzącego szaleńczo do opuszczonej rampy. Pięść ognia trafiła go między łopatki, a ona podniosła się i zgarbiona pobiegła do szopy ze studnią.

Osiem, szepnął komputer, i wtedy gdzieś z przodu szczeknął karabin szturmowy. Runęła na ziemię, kiedy wolframowy penetrator zmiażdżył jej kość udową jak ładunek plazmy, a pirat wydał triumfalny okrzyk. Ale nie wypuściła karabinu z ręki, i triumf tamtego zmienił się w grozę, kiedy wycelowała w niego bez jednej świadomej myśli i głowa mężczyzny eksplodowała w fontannie szkarłatu, szarości i białych jak śnieg kości.

Uniosła się na zdrowej nodze - nerwy i krew płonęły od protokołów przeciwwstrząsowych - i powlokła się pod osłonę cerambetonowej podmurówki. Tam jej lodowato-szmaragdowe oczy dostrzegły jakiś ruch. Karabin namierzył go i palec nacisnął spust.

Dziesięć. Komputer pracował, mierzył odległości i wektory w sytuacji jej ograniczonej mobilności, a tymczasem ona wpełzła pod okap szopy. Trzasnęły wystrzały z karabinów, ale z przodu chronił ją wał twardej ziemi. Mogli jeszcze zaatakować z flanki... ale rampa promu znajdowała się w centrum pola jej ostrzału.

Huragan penetratorów chłostał szopę, osłaniając dwóch mężczyzn biegnących w stronę promu, aby obsadzić stanowiska ogniowe, a strzelający w górę śnieg siekł jej zastygłą w maskę twarz. Cele poruszały się powoli, niezdarnie, a ona czuła się tak, jakby znowu była na strzelnicy, słuchała głosu instruktora i nie musiała nigdzie się spieszyć.

Dwanaście. A potem znów była w ruchu, pełzła na łokciach i brzuchu po szkarłatnej wstędze krwi, zanim ktoś, kto miał granaty, przypomniał sobie o nich.

Włożyła w karabin świeży magazynek i skręciła w lewo, z powrotem w stronę domu. Wokół jej głowy gwizdały kule, ale ona była w transie, pod wpływem tik-taka, i przesuwała karabin z precyzją metronomu.

Amatorzy, powiedział komputer, kiedy czterech piratów zaszarżowało na nią, strzelając z biodra jak bohaterowie holowidów. Dotknęła palcem spustu i karabin uderzył ją w ramię. Jeszcze raz. Trzy razy. Cztery.

Poderwała się do biegu. Blokady nerwowe odcinały ją od potwornego bólu rozdartych mięśni trących o ostre jak nóż krawędzie kości. Jakiś zakątek jej mózgu zastanawiał się, ile jeszcze wytrzyma, zanim tętnica udowa pęknie, ale uderzenie adrenaliny zalało jej system nerwowy, wzrok znów się wyostrzył i wpadła pod osłonę schodów wejściowych.

Szesnaście, powiedział jej komputer, a potem siedemnaście, kiedy jeden z piratów wybiegł z domu prosto pod jej lufę. Na widok jego wyposażenia na jej twarzy po raz pierwszy pojawił się drapieżny uśmiech. Zerwała z niego pas na naboje i zakrwawionymi palcami odbezpieczyła granat. Przez chwilę słuchała tupotu nóg w domu, a potem rzuciła granat przez ramię prosto w wyłamane drzwi.

***

Komodor Howell zerwał się z fotela, kiedy w jego receptorze nerwowym zawył alarm. W wyświetlaczu holo daleko za skrajną orbitą planetarną zabłysło lazurowe światło. Howell spojrzał na oficera operacyjnego.

Oczy komandora Rendlemanna były zamknięte; porozumiewał się z SI statku. Potem je otworzył i napotkał spojrzenie dowódcy.

- Możemy mieć problem, sir. Namierzanie twierdzi, że ktoś właśnie odpalił napęd Fasseta w odległości pięciu godzin świetlnych.

- Kto? - spytał Howell.

- Jeszcze nie wiadomo, sir. Rozpoznanie nad tym pracuje, ale sygnatura grawitacyjna jest dość niewielka. Moc sygnału wskazuje, że to niszczyciel - może lekki krążownik.

- Ale to na pewno napęd Floty?

- Bez wątpienia, sir.

- Cholera! - Howell zapatrzył się na swój wyświetlacz, na którym pulsujące światełko nabierało prędkości z przyspieszeniem charakterystycznym tylko dla statku z napędem Fasseta. - Co on tu, u diabła, robi? To miał być czysty system!

To było retoryczne pytanie i Rendlemann o tym wiedział, więc tylko uniósł brew.

- Spodziewany czas przylotu? - spytał po chwili Howell.

- Niepewny, sir. Zależy od punktu progowego, ale nabiera prędkości z niewiarygodnym przyspieszeniem. Już dawno musi być na czerwonym polu, a dotychczasowy kurs wyklucza wszystko oprócz Mathisona Pięć. Będzie bardzo blisko granicy Powella Piątki, kiedy wejdzie na orbitę, ale może być w stanie się utrzymać.

- Aha. - Howell potarł górną wargę i sprawdził własnym synth-złączem sygnały gotowości. Jego okręt flagowy wracał do bazy - ich okno operacyjne właśnie mocno się zmniejszyło.

- Sprawdzić gotowość zespołów promów - rozkazał, a Rendlemann wybrał mentalnym palcem jeden z plików raportów.

- Cele główne prawie osiągnięte, sir. Pierwsza fala promów Beta już ładuje; wygląda na to, że skończą za jakieś dwie godziny. Większość drugiej fali promów Beta leci na miejsca załadunku, ale jeden prom Alpha nie wysłał zgłoszenia.

- Który?

- Alpha Dwa-Jeden-Dziewięć. - Oficer operacyjny jeszcze raz skorzystał z komputerowego złącza. - To będzie... zespół porucznika Singha.

- Hmmm. - Howell skubnął dolną wargę. - Wysłali sygnał, że cel opanowany?

- Tak, sir. Zameldowali, że stracili paru ludzi, a potem dali znak, że cel opanowany. Po prostu nie wezwali transportu towarowego.

- Czy Łączność próbowała ich wywołać?

- Tak, sir. I nic.

- Debile - warknął Howell. - Ile razy im mówiłem, żeby zostawiali na pokładzie kogoś od łączności? - Zabębnił palcami w poręcz fotela, potem wzruszył ramionami. - Skierować ich lot towarowy do innego punktu i dalej ich wywoływać - powiedział i wrócił spojrzeniem do głównego wyświetlacza.

***

Oparła się ciężko o ścianę; serce tłukło się jej w piersi, gdyż poziom adrenaliny w krwiobiegu wystrzelił w górę, kiedy zadziałały substancje wspomagające. Zacisnęła mocno prymitywny opatrunek. Śnieg wokół niej był karmazynowy, a w ziejącej ranie błyskała potrzaskana kość. Sprawdziła wskaźnik magazynka. Zostały cztery pociski. Uśmiechnęła się tym samym co poprzednio drapieżnym uśmiechem.

Ściągnęła kaptur i przetarła spocone czoło, rozsmarowując na nim krew. Nikt nie strzelał. W domu nikt się nie poruszał. Ilu ich zostało? Pięciu? Sześciu? Nieważne ilu, żaden z nich nie był podłączony do konsoli łączności promu, inaczej posiłki już by tutaj były. Miała jasne myśli, niemal tryskała sztuczną energią, a jej tętnica udowa jeszcze nie pękła, chociaż penetrator zmasakrował tkanki i ani środki na krzepliwość, ani opaska uciskowa nie tamowały krwawienia. Niedługo się wykrwawi, no i ktoś w końcu przyleci, aby sprawdzić, co się dzieje z piratami. Tak czy inaczej, umrze, zanim dopadnie ich wszystkich.

Ruszyła do północnego narożnika domu. Muszą być po tej stronie, pomyślała, chyba że mnie okrążają, ale to zwyczajni mordercy, a nie żołnierze. Nie wiedzą, jak ciężko jestem ranna, i są przerażeni tym, co się stało. Nie myślą o tym, jak mnie wyeliminować; pewnie siedzą w jakiejś kryjówce na pozycji obronnej i usiłują osłonić własne tyłki.

Padła z powrotem na ziemię i włączyła wspomaganie sensoryczne, a potem wzmocnionym wzrokiem przeczesała teren, szukając śladów na śniegu. Tam. Wędzarnia i warsztat ojca. Mogli stamtąd kierować krzyżowy ogień na jedyną bezpośrednią drogę do domu, ale...

Zaczęła cofać się tam, skąd przyszła.

***

- Jest coś od Dwa-Jeden-Dziewięć?

- Nie, sir.

W głosie Rendlemanna słychać było poważną troskę, i to nie bez powodu. Niezidentyfikowana sygnatura napędu była coraz bliżej i cały czas przyspieszała. Skipper tamtego statku naprawdę nie żałował mocy i było jasne, że minie Mathisona Pięć tuż przed granicą, za którą jego napęd się zdestabilizuje. Komodor zaklął w myślach, bo nikt nie powinien był tak szybko się tutaj pojawić, a jego frachtowce nie były w stanie osiągać takich przyspieszeń tak głęboko wewnątrz układu. Jeśli miał je stąd wydostać na czas, musiały już teraz ruszać.

- Cholerni idioci - mruknął, zerkając na czasomierz, a potem spojrzał na Rendlemanna. - Niech frachtowce ruszają. Dać wszystkim promom Beta znak do odlotu. Przerwać wszystkie załadunki w okienku ponad jednej godziny i wezwać promy Alpha do dokowania na frachtowcach. Resztę promów Beta zabierzemy razem z walczącymi i później je rozdzielimy.

***

Zostało ich czterech; kulili się w budynkach z prefabrykatów i przeklinali. Gdzie są pozostali? Gdzie są zasrane promy posiłkowe? I kto - co - na nich poluje?!

Mężczyzna przy drzwiach wędzarni starł z oczu tłusty pot, żałując, że budynek nie ma więcej okien. Ale ktokolwiek to jest, pomyślał, widząc krew na śniegu, jest ranny. Nie ma mowy, żeby się tu dostał bez...

Kątem oka zobaczył jakiś ruch. Coś wpadło w otwarte drzwi warsztatu naprzeciwko, ktoś rzucił się na ziemię, gorączkowo usiłując to coś pochwycić. Udało mu się, ale kiedy zaczął się podnosić na kolana i unosić ramię do rzutu... zniknął w kuli ognia, która rozbłysła w miejscu warsztatu.

Granat. To granat! Przyleciał zza rogu. Z ty...

Właśnie obracał się na kolanach, kiedy tylne drzwi ukryte za półkami do wędzenia runęły z trzaskiem do środka i ciemność rozświetlił błysk ognia. Pirat zobaczył, jak jego ostatni towarzysz rozbryzguje się na ścianie, a potem jego oczy wypełnił koszmarny widok - wysoka postać, smukła mimo grubych futer, poszarpana pikowana nogawka w kolorze ciemnego burgunda, przyprószone śniegiem złociste włosy, oczy ze szmaragdowego lodu i zabójcza lufa karabinu uniesiona na wysokość biodra i przesuwająca się, przesuwająca...

Wrzasnął i nacisnął spust, kiedy cienie znów rozbłysły.

***

- Wciąż nic od Dwa-Jeden-Dziewięć?

- Nic, sir.

- Ściągnąć go zdalnie.

- Ale, sir, co z Singhiem i...

- Pieprzyć Singha! - ryknął Howell i dźgnął palcem wyświetlacz.

Niebieska kropka była wewnątrz Mathisona Pięć. Jeszcze godzina i niszczyciel będzie w zasięgu sensorów, gotowy do manewru, którego Howell lękał się najbardziej: przewrotu o sto osiemdziesiąt stopni, który pozwoli odwrócić sensory od czarnej dziury napędu Fasseta. Kapitan tamtego statku może zrobić odczyt, znów się odwrócić i wziąć łukiem prymarną, zasłaniając się napędem niczym tarczą nie do przebicia. Howell wciąż mógłby go dostać, ale wymagałoby to zbyt dużego rozproszenia własnych jednostek.

- Sir, to tylko niszczyciel. Moglibyśmy...

- Nic byśmy nie mogli. Jeśli ten sukinsyn zbliży się na tyle, żeby mieć dobry odczyt, wszystkich nas trafi szlag. Może zrobić przewrót, zeskanować nas i odpalić sondę SLAM, a ma trzy sondy. Jeśli rozwalimy pierwszą, zanim wejdzie w tunel, będzie wiedział, jak to robimy, i zmieni kody pozostałych, a zabicie go po fakcie nic nam nie da, więc dawaj tutaj ten prom!

- Tak jest, sir!

***

Kuliła się w śniegu, schylona nad ciałem brata, głaskała jego jasne włosy i patrzyła w martwe zielone oczy, do których wpadały płatki śniegu. Czuła gorącą krew przesiąkającą przez parkę, a z kącika jej ust płynęła strużka krwi - szybko traciła siły.

Rampa promu schowała się, prom uniósł się na swoim antygrawie i zawisł na chwilę w powietrzu. Potem turbiny zawyły, prom uniósł dziób i odleciał. Została sama ze swoimi zmarłymi i w końcu łzy mogły popłynąć. Jej osobisty wszechświat zwolnił i przystosował się do reszty istnienia, kiedy tik-tak przestał działać, a ona tuliła w ramionach umęczone ciało swojego brata.

Przynajmniej dostarczyłam ci towarzystwa, Stevie, pomyślała.

Ale to nie wystarczyło. Nigdy nie wystarczało. Dranie, którzy za tym stali, byli poza jej zasięgiem. Pozwoliła, aby pochłonęła ją nienawiść, aby nienawiść zmieszała się z rozpaczą jak jad z winem - a ona otworzyła się na nie i piła łapczywie.

Próbowałam, Stevie. Próbowałam! Ale nie było mnie tutaj, kiedy mnie potrzebowałeś. Nachyliła się nad trzymanym w ramionach ciałem, kołysząc nim i łkając w jęczącym wietrze. Niech ich szlag! Niech ich wszystkich szlag!

Podniosła głowę i z wściekłością popatrzyła w ślad za promem.

Wszystko! Oddam wszystko za jeszcze jedną szansę! Jeszcze jedną...

<Wszystko, Malutka?>

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin