Martin_George_R_R_-_Retrospektywa_Tom_1_Swiatlo_odleglych_gwiazd.txt

(886 KB) Pobierz
George R.R. Martin
Retrospektywa Tom I 
wiatło odległych gwiazd

Częć I
Fan w czterech kolorach

Fan w czterech kolorach
    Z poczštku opowiadałem swe historie tylko samemu sobie.
    Większoć z nich istniała jedynie w mojej głowie, ale gdy już nauczyłem się czytać i pisać, przenosiłem niekiedy ich urywki na papier. Najstarszy zachowany utwór mojego autorstwa, który wyglšda, jakbym stworzył go w przedszkolu albo w pierwszej klasie podstawówki, to encyklopedia kosmosu, spisana drukowanymi literami w jednym z tych szkolnych bloków rysunkowych o marmurkowych, czarno-białych okładkach. Na każdej ze stron umieciłem rysunek planety albo księżyca oraz kilka linijek tekstu opisujšcego ich klimat oraz mieszkańców. Prawdziwe planety, jak Mars czy Wenus, sšsiadujš tam jakby nigdy nic z tymi, które pożyczyłem z Flasha Gordona oraz Rocky Jonesa, a także z tymi, które wymyliłem sam.
    Moja encyklopedia prezentuje się niele, ale nie jest ukończona. Znacznie lepiej radziłem sobie z zaczynaniem historii niż z ich kończeniem. W końcu tworzyłem je tylko po to, by dostarczyć sobie rozrywki.
    Nauczyłem się dostarczać sobie rozrywki już w bardzo wczesnym wieku. Urodziłem się 20 wrzenia 1948 roku w Bayonne w stanie New Jersey, jako pierwsze dziecko Raymonda Collinsa Martina i Margaret Brady Martin. Nie przypominam sobie, bym miał jakich kolegów w moim wieku, zanim przeprowadzilimy się do osiedla domów czynszowych, gdy miałem cztery lata. Przedtem mieszkalimy w domu mojej prababci: ona, jej siostra, moja babcia, jej brat, moi rodzice i ja. Byłem najstarszy z rodzeństwa, dopiero gdy miałem dwa lata, urodziła się moja siostra Darleen. W sšsiedztwie również nie było żadnych dzieci. Babcia Jones była upartš kobietš i nie chciała sprzedać domu, nawet gdy cały Broadway przerodził się w ulicę handlowš. W promieniu dwudziestu przecznic nie było drugiego domu mieszkalnego.
    Gdy miałem cztery lata, a Darleen dwa - Janet miała się urodzić dopiero za trzy lata - rodzice w końcu przenieli się do własnego mieszkania w nowym osiedlu domów czynszowych, zbudowanym przez władze lokalne przy 1 Street. Nazwa osiedle przywołuje obraz rozsypujšcych się wieżowców, wznoszšcych się na posępnym betonowym pustkowiu, ale La Tourette Gardens nie były Cabrini-Green. Budynki były tu zaledwie dwupiętrowe, po szeć mieszkań na każdej kondygnacji. Mielimy place zabaw i boiska do koszykówki, a po drugiej stronie ulicy, nad brudnymi wodami Kill van Kull, rozcišgał się park. To nie było najgorsze miejsce dla dziecka... i w przeciwieństwie do domu babci Jones były tu też inne dzieci.
    Hutalimy się na hutawkach i zjeżdżalimy ze zjeżdżalni, latem kšpalimy się w cieninie, a zimš rzucalimy nieżkami, wspinalimy się na drzewa, jedzilimy na wrotkach i gralimy w podwórkowš odmianę baseballu. A pod nieobecnoć innych dzieci czas zajmowały mi komiksy, telewizja i zabawki. Zielone plastikowe żołnierzyki, kowboje z kapeluszami, kamizelkami i rewolwerami, które można było zamieniać, rycerze, dinozaury i astronauci. Jak każde amerykańskie dziecko z krwi i koci znałem prawidłowe nazwy wszystkich dinozaurów (to jest brontozaur, do licha, nie mówcie mi, że jest inaczej). Imiona dla rycerzy i astronautów wymylałem sam.
    Chodziłem do szkoły Mary Jane Donohoe przy 5 Street, gdzie nauczyli mnie czytać Dick, Jane, Sally oraz ich pies Spot. Biegnij, Spot, biegnij. Patrzcie, jak Spot biegnie. Czy zadalicie sobie kiedy pytanie, dlaczego Spot tak dużo biega? Próbuje uciec od Dicka, Jane i Sally, najnudniejszej rodziny na wiecie. Ja też pragnšłem od nich uciec do swoich komiksów, czy miesznych ksišżeczek, jak na nie mówilimy. Po raz pierwszy zetknšłem się z wiekopomnymi dziełami literatury Zachodu za porednictwem komiksów z serii Classics Illustrated. Czytałem też takie komiksy, jak Archie, Wujek Sknerus i Cosmo the Merry Martian. Moimi ulubieńcami byli jednak Superman i Batman... a zwłaszcza Worlds Finest Comics, gdzie co miesišc obaj ze sobš współpracowali.
    Pierwsze dokończone opowiadania, które pamiętam, napisałem na kartach wyrwanych ze szkolnego bloku. Były to straszne historie o łowcy potworów i sprzedawałem je dzieciakom z mojego bloku za centa od strony. Pierwsze z nich miało tylko jednš stronę, dostałem więc za nie centa. Drugie miało dwie strony i przyniosło mi dwa razy więcej. W skład umowy wchodziło darmowe przeczytanie tekstu odpowiednio dramatycznym tonem. Robiłem to najlepiej na całym osiedlu. Szczególne uznanie zdobywała mi umiejętnoć wycia jak wilkołak. Ostatnie opowiadanie z tej serii miało pięć stron i dostałem za nie pištaka. Tyle kosztował baton Milky Way, mój ulubiony. Pamiętam, że pomylałem wtedy, iż jestem ustawiony. Wystarczy napisać opowiadanie, a kupię sobie milky waya. Życie było słodkie...
    ...aż do chwili, gdy mojego najlepszego klienta zaczęły nawiedzać koszmary. Opowiedział wtedy matce o moich opowiadaniach. Ta przyszła na skargę do mojej matki, która powtórzyła wszystko ojcu i na tym się skończyło. Przerzuciłem się z potworów na astronautów (Jarn z Marsa i jego banda, opowiem o nich póniej) i nie pokazywałem już nikomu swoich opowiadań.
    Nadal jednak czytałem komiksy. Trzymałem je na regale, który sam sobie zrobiłem ze skrzynki na pomarańcze. Z czasem moja kolekcja stała się tak liczna, że wypełniła obie półki. W wieku dziesięciu lat przeczytałem pierwszš powieć science fiction i zaczšłem kupować ksišżki w papierowych okładkach. To było poważnym obcišżeniem dla mojego budżetu. W wieku jedenastu lat stanšłem w obliczu kryzysu finansowego i podjšłem historycznš decyzję. Doszedłem do wniosku, że jestem już za duży na komiksy. One były odpowiednie dla małych dzieci, a ja byłem już prawie nastolatkiem. Dlatego opróżniłem z nich skrzynkę i matka oddała wszystkie do Szpitala Bayonne, dla chorych dzieci.
    (Cholerne chore bachory, oddajcie moje komiksy!)
    Ta faza lekceważenia komiksów trwała około roku. Za każdym razem, gdy zaglšdałem do sklepu ze słodyczami przy Kelly Parkway, żeby kupić kolejnš pozycję z serii ksišżkowej Ace Doubles, czekały tam na mnie nowe komiksy. Nie mogłem nie zauważyć ich okładek. Niektóre z nich wyglšdały bardzo interesujšco... były tam nowe opowieci, nowi bohaterowie, całkiem nowi wydawcy...
    Pierwsze wydanie Justice League of America zniszczyło w końcu mojš trwajšcš cały rok dojrzałoć. Zawsze uwielbiałem Worlds Finest Comics, w których Superman i Batman łšczyli ze sobš siły, ale w JLA spotykali się wszyscy ważniejsi bohaterowie z DC Comics. Na okładce pierwszego wydania Flash grał w szachy z trójokim kosmitš. Figury miały kształt członków Ligi Sprawiedliwoci i gdy tylko jedna z nich została zbita, prawdziwy bohater znikał. Musiałem to kupić.
    Skrzynka po pomarańczach szybko zaczęła zapełniać się na nowo. I całe szczęcie, bo w przeciwnym razie w roku 1962 mógłbym nie być na bieżšco z komiksami i w zwišzku z tym przeoczyć czwarte wydanie dziwnie wyglšdajšcej, miesznej ksišżeczki, która miała czelnoć nazywać się najlepszym magazynem komiksowym na wiecie. Nie wydało jej DC Comics, lecz jakie trzeciorzędne wydawnictwo, znane głównie z niezbyt strasznych komiksów o potworach... był to jednak komiks o grupie superbohaterów, a takie lubiłem najbardziej. Kupiłem jš więc, mimo że kosztowała dwanacie centów (komiksy zawsze były po dychę!) i ten fakt odmienił moje życie.
    To rzeczywicie był najlepszy magazyn komiksowy na wiecie. Stan Lee i Jack Kirby mieli całkowicie przeobrazić wiat miesznych ksišżeczek. Fantastyczna Czwórka złamała wszystkie zasady. Ich tożsamoć nie była tajemnicš. Jeden z nich był potworem (zresztš Stwór natychmiast stał się moim ulubieńcem) w czasach, gdy wszyscy bohaterowie musieli być przystojni. Byli rodzinš, a nie ligš, stowarzyszeniem czy drużynš. I, jak prawdziwe rodziny, kłócili się ze sobš nieustannie. Bohaterów DC Comics z Justice League można było odróżnić od siebie tylko po kostiumach i kolorze włosów (no dobra, Atom był niski, Martian Manhunter zielony, a Wonder Woman miała piersi, ale poza tym wszyscy byli tacy sami), a każdy z Fantastycznej Czwórki miał osobowoć. Do wiata komiksów wkroczyła psychologia. W roku 1961 była to rewelacja i rewolucja.
    Pierwsze napisane przeze mnie słowa, które ukazały się w druku, brzmiały: Drogi Stanie i Jacku.
    Pojawiły się one w dwudziestym numerze Fantastic Four, wydanym w sierpniu roku 1963, w dziale listów od czytelników. Moje uwagi były przenikliwe, inteligentne i dogłębne. Ich zasadnicza treć sprowadzała się do tego, że Szekspir powinien ustšpić miejsca Stanowi Lee. Pod tymi słowami pochwały Stan i Jack wydrukowali moje imię, nazwisko i adres.
    Wkrótce w mojej skrzynce pojawił się list rozsyłany systemem łańcuszkowym.
    List do mnie? To było zdumiewajšce. Były wakacje. Skończyłem włanie pierwszš klasę w liceum Marist i wszyscy ludzie, których znałem, mieszkali w Bayonne albo w Jersey City. Nikt nie pisał do mnie listów. W rodku znalazłem listę nazwisk. Napisano tam, że jeli wylę ćwierć dolara osobie, której nazwisko znajduje się na szczycie listy, a następnie usunę je, umieszczę na dole własne i rozelę ten list w czterech egzemplarzach, za kilka tygodni otrzymam 64 dolary w ćwierćdolarówkach. To pokryłoby moje zapotrzebowanie na mieszne ksišżeczki i milky waye na kilka dobrych lat. Przylepiłem ćwierćdolarówkę tamš klejšcš do karty katalogowej, włożyłem jš do koperty i wysłałem pod wskazany adres. Potem czekałem na obiecane zyski.
    Nie dostałem ani jednej ćwierćdolarówki, niech to szlag.
    Za to otrzymałem co znacznie ciekawszego. Traf chciał, że człowiek figurujšcy na szczycie listy wydawał komiksowy fanzin, który kosztował dwadziecia pięć centów. Z pewnociš mylnie wzišł mój list za zamówienie. Fanzin, który mi przysłał, miał wyblakłš, fioletowš barwę (póniej się dowiedz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin