22 - Koontz Dean - Północ.pdf

(1636 KB) Pobierz
Microsoft Word - Dean R. Koontz - Północ
Dean R. Koontz
Północ
Midnight
Przekład Jan Kabat
Data wydania oryginalnego 1989
Data wydania polskiego 1994
245619160.001.png
Dla Eda i Pata Thomasów,
Którzy są tak miłymi ludźmi,
Że podejrzewam,
Iż to nie są prawdziwi ludzie,
Ale przybysze z innego,
Lepszego świata.
CZĘŚĆ PIERWSZA
NA NOCNYM WYBRZEŻU
Tam, gdzie pląsają dziwadła
W takt nocnej muzyki.
Którą tylko one słyszą.
KSIĘGA WSZELKICH SMUTKÓW
1
Janice Capshaw lubiła biegać nocą. Prawie każdego wieczoru po dwudziestej drugiej
nakładała szary dres z odblaskowymi niebieskimi paskami na piersiach i plecach, upinała
włosy pod opaską, sznurowała adidasy i przebiegała sześć mil. Miała trzydzieści pięć lat, ale
wyglądała na dziesięć mniej dzięki pasji sportowej.
W niedzielę wieczorem, dwudziestego pierwszego września, wyszła z domu o
dwudziestej drugiej i pobiegła wzdłuż Ocean Avenue, głównej ulicy miasta. Minąwszy cztery
przecznice, skręciła w lewo, w stronę miejskiej plaży. Sklepy były pozamykane i ciemne.
Światła paliły się jedynie w niektórych mieszkaniach, w pubie Przy Rycerskim Moście i w
kościele katolickim pod wezwaniem Matki Bożej Miłosierdzia otwartym całą dobę. Ponadto
noc rozjaśniał miedziany blask latarń. Na ulicy nie było samochodów ani ludzi. Moonlight
Cove uchodziło za spokojne małe miasteczko, pogardzające korzyściami płynącymi z
turystyki, o które tak chciwie zabiegały inne nadmorskie miejscowości. Janice lubiła ten
powolny rytm życia, choć ostatnimi czasy miasto wydawało się nie tyle senne, ile martwe.
Biegnąc w dół główną ulicą w bursztynowym świetle oraz cieniach rzucanych przez
rzeźbione wiatrem cyprysy i sosny, nie dostrzegła żadnego ruchu. Jedynie rzadka mgła
delikatnie wirowała w powietrzu, a ciszę zakłócały tylko ciche klap-klap butów o gumowych
podeszwach, uderzających o chodnik i ciężki oddech. W tym pustkowiu mogłaby uchodzić za
ostatnią istotę na ziemi, uczestniczącą w jednoosobowym maratonie po biblijnej zagładzie.
Nie lubiła wstawać o świcie i biegać przed pracą. Latem przyjemniej zaliczyć sześć mil
po upalnym dniu, choć to nie wstręt do wczesnych godzin ani też upał sprawiły, że wybrała
nocną porę. Zimą również ćwiczyła późno. Po prostu lubiła noc.
Już od dziecka uwielbiała siedzieć na podwórzu po zachodzie słońca pod niebem pełnym
gwiazd, słuchając żab i świerszczy. Ciemność była kojąca. Wygładzała zbyt ostre kontury
świata, łagodziła jaskrawe kolory. Z nadejściem zmierzchu niebo zdawało się cofać, a
wszechświat rozszerzał się. Noc była większa od dnia, a życie w jej królestwie jakby
bogatsze.
Dotarła do miejsca, w którym Ocean Avenue skręcała u stóp wzgórza, przebiegła szybko
przez parking i skierowała się ku plaży. Srebrno-żółty blask księżyca na nieomal
bezchmurnym niebie oświetlał trasę. Zdarzały się noce zbyt mgliste i pochmurne, by biegać
wzdłuż brzegu. Ale tego wieczora spienione fale błyszczały groźnie w czarnej toni, a szerokie
zakole piachu połyskiwało blado między pofałdowanym morzem a górzystym wybrzeżem.
Biegnąc przez plażę w stronę twardego, wilgotnego piachu nad wodą, a potem na
południe do oddalonego o milę krańca zatoki, Janice czuła się cudownie. Jej zmarły mąż
Richard, który trzy lata temu przegrał walkę z rakiem, twierdził, że wskazówki jej
biologicznego zegara zawsze pokazują północ i że Janice jest kimś więcej niż nocnym
markiem.
– Zapewne pokochałabyś życie wampira, istnienie między zachodem słońca a świtem –
mówił, a ona na to:
– Chcę ssać twoją krew.
Boże, jak bardzo go kochała. Początkowo obawiała się, że życie u boku luterańskiego
pastora będzie nudne, ale jakże myliła się. Już trzy lata minęły od jego śmierci, a ona wciąż
tęskniła za nim, zwłaszcza nocą. Był...
Nagle, mijając dwa wysokie cyprysy na środku plaży w połowie drogi między wzgórzami
a brzegiem wyczuła czyjąś obecność w ciemności i mgle. Nie dostrzegła żadnego ruchu,
słyszała jedynie odgłos swych kroków, chrapliwy oddech i łomot serca. To instynkt
podpowiadał, że ma towarzystwo.
Nie zaniepokoiła się sądząc, że inny biegacz pojawił się na plaży. Kilku lokalnych
fanatyków tężyzny fizycznej spotykała na swojej trasie dwa lub trzy razy w miesiącu.
Stanęła i odwróciła się, lecz ujrzała tylko opustoszałą połać piachu, skąpaną w świetle
księżyca, wstęgę połyskliwie spienionej fali, znajome zarysy skał nabrzeżnych i pojedyncze
drzewa wystrzelające w górę w różnych miejscach plaży. Słyszała jedynie głuchy plusk fal.
Doszła do wniosku, że instynkt ją zawiódł. Znów skierowała się na południe, szybko
odzyskując rytm biegu. Ale pokonała zaledwie pięćdziesiąt jardów, gdy kątem oka dostrzegła
jakiś ruch z lewej strony. Coś zwinnego wyskoczyło zza rosnącego na plaży cyprysu i
pobiegło w kierunku wygładzonych wiatrem i deszczem skał, gdzie zniknęło z pola widzenia.
Janice stanęła. Zastanawiała się nad tym, co zobaczyła. Wydawało się to większe od psa,
może było wielkości człowieka, z daleka jednak nie dostrzegła żadnych szczegółów. Skały
różnej wysokości tak długo rzeźbiła natura, aż zaczęły przypominać bryłę na wpół
roztopionego wosku, dostatecznie dużą, by ukryć to, co przed chwilą widziała.
– Jest tam kto? – spytała.
Nie spodziewała się żadnej odpowiedzi i nie otrzymała jej. Czuła niepokój, ale nie lęk.
Jeśli to nie była gra mgły i księżycowego blasku, to z pewnością dostrzegła zwierzę, ale nie
psa, gdyż ten pobiegłby do niej, a nie zachowywałby się tak tajemniczo. Ponieważ na
wybrzeżu nie grasowały groźne drapieżniki, Janice bardziej zaciekawiła się, niż przestraszyła.
Spocona poczuła chłód, więc dla rozgrzewki tupała w miejscu. Ciągle wypatrywała wśród
skał stworzenia opuszczającego kryjówkę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin