Posteguillo Santiago - Scoprion Afrykański 02 - Africanus. Wojna w Italii.rtf

(1202 KB) Pobierz

 

 

 

Santiago Posteguillo

 

Africanus Wojna w Italii

 

 

tłumaczyła Patrycja Zarawska


SCYPION AFRYKAŃSKI

1. Africanus: Syn konsula

2. Africanus: Wojna w Italii


Podziękowania

Dziękuję wszystkim wielkim historykom, zarówno klasycznym, jak i współczesnym, za ich znakomite traktaty i monografie dotyczące starożytnego Rzymu - bez nich powstanie niniejszego dzieła na pewno nie byłoby możliwe. Dziękuję wszystkim pracownikom wydawnictwa Ediciones B za entuzjazm, jaki okazywali przy powstawaniu kolejnych części tej powieści. Szczególne podziękowania składam: Faustinowi Linaresowi, Lucii Luengo, Verónice Fajardo, Carmen Romero i wspaniałemu zespołowi grafików. Chciałbym również podziękować osobom z działu marketingu wydawnictwa za wysiłek włożony w dystrybucję Africanusa, ponieważ za ich sprawą książka dotarła do szerokiego kręgu odbiorców. Szczególne wyrazy wdzięczności muszę przekazać wszystkim czytelnikom, którzy wspierali mnie za pośrednictwem mojej strony internetowej czy na różnych forach internetowych, zachęcając do dalszego pisania. Ich komentarze - w większości bardzo pochlebne, czasami krytyczne, ale zawsze pełne ogromnego szacunku - są dla mnie jako pisarza nieocenioną zachętą, zwłaszcza w chwilach zwątpienia, które nieuniknioną koleją losu pojawiają się w trakcie powstawania dzieła o takim rozmachu.

Dziękuję moim rodzicom za ich miłość i za to, że wzbudzili we mnie zamiłowanie do czytania, a także całej rodzinie za to, że zawsze była ze mną. Dziękuję też przyjaciołom za zrozumienie i wsparcie: Salvie za to, że przeczytała i drobiazgowo poprawiła pierwszą wersję powieści oraz zaszczepiła we mnie myśl o opublikowaniu dzieła; Jose Javierowi za to, że nie uznał mnie za szaleńca w okresie, gdy pisałem (wie, jak ważna jest jego opinia w tej mierze, ponieważ jest psychiatrą); oraz Emiliowi i Pepemu za to, że cierpliwie (z niewielką tylko pomocą piwa) znosili moje niekończące się opowieści o drugiej wojnie punickiej, okazując tak cenne dla mnie zainteresowanie.

Nade wszystko dziękuję mojej żonie za wiarę, którą pokłada we mnie jako towarzyszu życia i jako pisarzu, za to, że od samego początku wierzyła w tę powieść, czytając ją rozdział po rozdziale, każdy fragment tak samo cierpliwie, bez zniechęcenia. A najgorętsze podziękowania składam naszej córeczce Elsie za to, że grzecznie jadła, dużo spała i bardzo, bardzo mało płakała w ciągu ostatnich miesięcy wypełnionych pracami redakcyjnymi i korektą dzieła zatytułowanego Africanus.

Porta Fontus luria Hostilia

.Macellum festalek

Forum Holitorium

Velabrum

Świątynia Magna Mater

Świątynia Portunusa

Świątynia Jowisza Zwycięzcy

Forum Boarium

Okolica Forum w powiększeniu

Circus

Flaminius ątynia

Bellony

Świątyń

Apoll

1.Rostra

2.Graecostasis

3.Senaculum

4.Więzienie

5.Schody Gemońskie

6.Świątynia Concordii

7.Źródło Juturny

8.Świątynia Saturna

9.Tabernae veteres

10.Lapis Niger

11.Świątynia Janusa

12.Świątynia Wenus

13.Tabernae novae

14.Świątynia Kastora

15.Świątynia Westy

16.Zagajnik Westy


Dramatis personae

Publiusz Korneliusz Scypion (ojciec), konsul w 218 roku p.n.e. i prokonsul Hiszpanii Pomponia, żona Publiusza Korneliusza

Gnejusz Korneliusz Scypion, brat powyższego; konsul w 222 roku p.n.e. i prokonsul Hiszpanii Publiusz Korneliusz Scypion Afrykański (syn), syn i bratanek wymienionych wyżej konsulów Lucjusz Korneliusz Scypion, jego młodszy brat Tyndareos, Grek, wychowawca i nauczyciel młodych Scypionów Gajusz Leliusz, dekurion ekwitów (dowódca dziesięcioosobowego oddziału jazdy) Lucjusz Emiliusz Paulus (ojciec), konsul w latach 219 i 216 p.n.e. Lucjusz Emiliusz Paulus, syn powyższego Emilia Tercja, córka Lucjusza Emiliusza Paulusa ojca

Kwintus Fabiusz Maksimus (ojciec), zwany Kunktatorem, konsul w latach: 233, 228, 215, 214, 209 p.n.e. i cenzor w roku 230 Kwintus Fabiusz, syn powyższego

Marek Porcjusz Katon (Kato Starszy), zwany Cenzorem, protegowany Kwintusa Fabiusza Maksimusa

Tyberiusz Semproniusz Longus, konsul w latach 223 i 218 p.n.e. Gajusz Flaminiusz, konsul w 217 roku p.n.e. Gajusz Terencjusz Warron, konsul w 216 roku p.n.e. Gnejusz Serwiliusz Geminus, konsul w 217 roku p.n.e. Marek Klaudiusz Marcellus, konsul w latach: 222,215, 214,210 i 208 p.n.e. Klaudiusz Neron, prokonsul

Minucjusz Rufus, dowódca kawalerii Lucjusz Marcjusz Septymiusz, centurion w Hiszpanii Kwintus Terebeliusz, centurion w Hiszpanii Mariusz Juwencjusz Tala, centurion w Hiszpanii Sekstus Digicjusz, oficer rzymskiej floty Ilmo, celtyberyjski rybak

Tytus Makcjusz, rekwizytor teatralny, kupiec, legionista (później zasłynie jako komediopisarz o imieniu Plaut) Druzus, legionista Rufus, właściciel zespołu teatralnego Kaśka, właściciel zespołu teatralnego Praksyteles, grecki tłumacz dzieł teatralnych Marek, kupiec bławatny

Hamilkar Barkas, ojciec Hannibala, kartagiński zdobywca Hiszpanii

Hazdrubal Starszy, zięć Hamilkara i jego następca u władzy

Hannibal Barkas, starszy syn Hamilkara

Hazdrubal Barkas, młodszy syn Hamilkara

Magon Barkas, najmłodszy syn Hamilkara

Hazdrubal Giskon, kartagiński generał

Himilkon, generał podczas bitwy pod Kannami

Magon, dowódca garnizonu w Kart Hadaszt

Maharbal, głównodowodzący kartagińskiej kawalerii

Syfaks, król zachodniej Numidii

Masynissa, Numidyjczyk, generał kawalerii, syn Gai, król wschodniej Numidii Filip V, król Macedonii Filemenos, mieszkaniec Tarentu Regulus, oficer z Bruttium

Król Faros, król obalony przez Rzymian, doradca króla Filipa V

Vincere seis, Hannibal, victoria uti nescis.

 


Umiesz zwyciężać, Hannibalu, ale nie potrafisz wykorzystać zwycięstwa.

Liwiusz, 22, 51, 4. - Zdanie, które Maharbal skierował z wyrzutem do wielkiego kartagińskiego wodza.


Księga V. Największa z klęsk


1 Największa armia Rzymu

Rzym, wiosna 216 roku p.n.e.

Emilia z licznymi krewnymi i przyjaciółmi wyszła na Pole Marsowe, by pożegnać legiony, które wyruszały, żeby tym razem na zawsze zakończyć wojnę z Hannibalem. Senat zatwierdził właściwą dla wyjątkowych okoliczności decyzję o zwiększeniu liczby żołnierzy w legionie z czterech do pięciu tysięcy. Ponadto ustalono, by nowo wybranym, tegorocznym konsulom, Terencjuszowi Warronowi i Emiliuszowi Paulusowi - ten ostatni w końcu zgodził się wysunąć swoją kandydaturę, ulegając prośbom przyjaciół i klientów - udostępnić nie po dwa legiony, lecz dwa razy więcej. Nigdy do tej pory nie zdarzyło się to w dziejach Rzymu. Tak więc w roku 216 p.n.e. sformowano osiem legionów, a każdy składał się z pięciu tysięcy legionistów i trzech tysięcy jezdnych, uzupełnionych także wojskami sprzymierzonymi, mającymi własną konnicę. W ten sposób wystawiono największą armię, jaką kiedykolwiek dotąd Rzym wysłał na wojnę - ogromną siłę zbrojną osiemdziesięciu siedmiu tysięcy ludzi. Według wszelkich informacji dostarczonych przez zwiadowców i szpiegów działających dla Senatu Kartagińczycy dysponowali zaledwie czterdziestoma, może pięćdziesięcioma tysiącami ludzi.

Emilia zajęła miejsce na pochyłości Pola Marsowego i stamtąd przyglądała się wymarszowi wojska, które opuszczało miasto, wyruszając na spotkanie z Kartagińczykami. Rzymian przepełniała duma, a młoda Emilia w szczególny sposób podzielała to odczucie: jej ojciec był jednym ze sprawujących rządy konsulów, a jej młody, przystojny narzeczony, świeżo mianowany trybun, został wcielony do służby w jednym z legionów jej ojca. Jednak w sercu Emilii kryła się nie tylko duma. Wbrew bezbrzeżnemu zaufaniu, jakie Rzymianie pokładali w nowym wojsku, dziewczyna czuła w żołądku nieprzyjemny skurcz strachu. Jej ojciec i jej narzeczony idą na wojnę - znów. Nie bała się tak bardzo o swego ojca, którego tyle już razy widziała wyruszającego i zawsze wracającego zwycięsko, tak jak wtedy gdy wygrał wojnę o Ilirię. Ale jej ukochany Publiusz był tak śmiały i tak się palił do wypełniania zaszczytnych obowiązków trybuna legionu... Emilia myślała, że jeśli przyjdzie co do czego, Publiusz niewątpliwie narazi swe życie na niebezpieczeństwo, jak zdarzyło się to nad Ticinusem, kiedy ratował swego ojca i zatrzymał na rzece Hannibala. Emilia nie chciała, żeby jej młody narzeczony okazał się tchórzem, lecz serce dyktowało pragnienia sprzeczne z rozumem i interesem ojczyzny.

- Przykro mi - zwierzyła się swemu ojcu tego samego ranka. - Wiem, że córce konsula Rzymu nie przystoi takie zachowanie, ale... prawda jest...

- Prawda - pomógł jej ojciec - jest taka, że bardzo kochasz tego młodzieńca od Scypionów, czyż nie?

Emilia przytaknęła, patrząc w podłogę, zawstydzona. Poprosiła ojca, by chronił jej narzeczonego i nie dopuścił, żeby ten narażał swoje życie.

- Córko, posłuchaj uważnie. Nie trzeba się wstydzić tego, że kochamy w ten sposób. Nie jest też niegodne prosić swego ojca, żeby chronił narzeczonego. Nie mogę ci obiecać, że młody Publiusz Korneliusz nie pójdzie do walki, bo przecież po to ruszamy na wojnę - by walczyć. Ale obiecuję ci jedną rzecz, moja córko: młodzieniec, o którego tak się martwisz, wróci do Rzymu cały i zdrów. Wróci.

Emilia podniosła głowę i z oczami pełnymi łez spojrzała na ojca. Mówił z taką pewnością, że teraz wydawało jej się absurdem obawiać się o Publiusza. Ojciec zawsze dotrzymywał obietnic.

Teraz jednak, przyglądając się wymarszowi wojsk, otoczona uśmiechniętymi, wyrażającymi pewność siebie twarzami przyjaciół i bliskich, uświadomiła sobie, że rozmawiając rano z ojcem, zapomniała powiedzieć, żeby ojciec uważał także na siebie, bo bez niego byłaby jak martwa. Wspięła się lekko na palce, ponieważ wiwaty ludzi zwiastowały zbliżanie się jednego z konsulów. W oddali, za tłumem ludzi, rzeczywiście dostrzegła pełną elegancji postać swego ojca kroczącego na czele legionów.

Emiliusz Paulus zawezwał dwóch trybunów, żeby towarzyszyli mu podczas wymarszu legionów. W ciągu kilku minut pojawili się młody Publiusz i Gajusz Leliusz, którzy zrównali krok z konsulem, żeby nie opóźniając marszu wojska, posłuchać, co ma im do powiedzenia głównodowodzący.

- Wczoraj w nocy przyszedł do mojego domu Fabiusz Maksimus - zaczął konsul. Publiusz i Leliusz uważnie spojrzeli na Emiliusza Paulusa.

- Jesteście zaskoczeni? A ja nie tak bardzo, nie tak bardzo. Martwił się o Terencjusza Warrona. Terencjusz martwi go nadzwyczajnie, a kiedy coś niepokoi Fabiusza, stary senator nie waha się zwrócić do stosownej jego zdaniem osoby. Taki jest Fabiusz: całymi miesiącami może cię nie zauważać lub nawet atakować cię w Senacie, ale w chwili gdy potrzebuje twojej współpracy, zwróci się do ciebie, jak gdyby nigdy nie powiedział przeciw tobie złego słowa. Taki właśnie jest. Jeśli chodzi o mnie, niech go zwodzą bogowie, lecz wczoraj był naprawdę spięty. „Emiliuszu Paulusie - rzekł - uważaj na jego ambicję. Wiem, że ludzie nie cierpią mojej rozsądnej strategii, ale to jedyna taktyka, która do tej pory okazała się skuteczna. Zwracam się do ciebie, Emiliuszu Paulusie, ponieważ wiem, że dzięki swojemu doświadczeniu widzisz dalej, niż sięgają nasze minione starcia. Apeluję do twojego sumienia, żebyś wpłynął w tym roku na wojsko i poskromił nieroztropnego ducha Warrona. Obawiam się katastrofy”. I poszedł sobie.

- Tak, to dziwna wizyta. Żeby przyjść w środku nocy i powiedzieć coś takiego... - odezwał się Leliusz.

- Jeszcze dziwniejsze jest jego zmartwienie - dodał Publiusz. - Nie miałem wiele do czynienia z Fabiuszem Maksimusem, ale mój ojciec tak, i nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek widział go zdenerwowanego lub zmartwionego.

- Istotnie, istotnie - pośpiesznie wtrącił Emiliusz Paulus. - To, co mówisz, jest bardzo słuszne. Twój ojciec nie wspominał ci, że Fabiusz Maksimus mógłby być zdenerwowany, ponieważ nigdy taki nie był, no cóż, może... - zawahał się na kilka sekund, rozmyślając, przywołując w pamięci przeszłość. - Tak, może kiedy byliśmy w Kartaginie, z tym poselstwem, po gniewnej odpowiedzi punickich senatorów, gdy wszyscy podniesionymi głosami opowiedzieli się za wojną, wtedy, powiedziałbym, wydawało mi się, że wyczuwam u niego niepokój, co najmniej niepokój, coś, co mnie chyba zastanowiło. I wczoraj znowu ujrzałem u niego ten wyraz oczu. Tak, to było coś więcej: Fabiusz się bał.

Pomiędzy trzema rozmówcami zapadło milczenie. Rytmiczny marsz legionów, równy krok tysięcy żołnierzy wydawał potężne dudnienie, które niczym przeciągły ryk przetaczało się pośród wzgórz na obrzeżach Rzymu. Publiusz rozmyślał, jednocześnie utrzymując równy krok z konsulem i swym przyjacielem Leliubogowie, lecz wczoraj był naprawdę spięty. „Emiliuszu Paulusie - rzekł - uważaj na jego ambicję. Wiem, że ludzie nie cierpią mojej rozsądnej strategii, ale to jedyna taktyka, która do tej pory okazała się skuteczna. Zwracam się do ciebie, Emiliuszu Paulusie, ponieważ wiem, że dzięki swojemu doświadczeniu widzisz dalej, niż sięgają nasze minione starcia. Apeluję do twojego sumienia, żebyś wpłynął w tym roku na wojsko i poskromił nieroztropnego ducha Warrona. Obawiam się katastrofy”. I poszedł sobie.

- Tak, to dziwna wizyta. Żeby przyjść w środku nocy i powiedzieć coś takiego... - odezwał się Leliusz.

- Jeszcze dziwniejsze jest jego zmartwienie - dodał Publiusz. - Nie miałem wiele do czynienia z Fabiuszem Maksimusem, ale mój ojciec tak, i nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek widział go zdenerwowanego lub zmartwionego.

- Istotnie, istotnie - pośpiesznie wtrącił Emiliusz Paulus. - To, co mówisz, jest bardzo słuszne. Twój ojciec nie wspominał ci, że Fabiusz Maksimus mógłby być zdenerwowany, ponieważ nigdy taki nie był, no cóż, może... - zawahał się na kilka sekund, rozmyślając, przywołując w pamięci przeszłość. - Tak, może kiedy byliśmy w Kartaginie, z tym poselstwem, po gniewnej odpowiedzi punickich senatorów, gdy wszyscy podniesionymi głosami opowiedzieli się za wojną, wtedy, powiedziałbym, wydawało mi się, że wyczuwam u niego niepokój, co najmniej niepokój, coś, co mnie chyba zastanowiło. I wczoraj znowu ujrzałem u niego ten wyraz oczu. Tak, to było coś więcej: Fabiusz się bał.

Pomiędzy trzema rozmówcami zapadło milczenie. Rytmiczny marsz legionów, równy krok tysięcy żołnierzy wydawał potężne dudnienie, które niczym przeciągły ryk przetaczało się pośród wzgórz na obrzeżach Rzymu. Publiusz rozmyślał, jednocześnie utrzymując równy krok z konsulem i swym przyjacielem Leliuszem. Ten strach był dziwny u człowieka pokroju Fabiusza Maksimusa. Wtem przypomniał sobie, jak pewnego razu jego ojciec mówił, że Fabiusz Maksimus prócz tego, że sprawował urząd senatora, konsula i dyktatora, był również augurem, augurem stałym: mógł przepowiadać przyszłość. To nadawało jego osobie szczególnego charakteru, wzmagającego lęk, jaki stary senator wzbudzał wśród wielu swych wrogów. Czy Fabiusz Maksimus zobaczył w przyszłości coś tak groźnego, że postanowił ostrzec Emiliusza Paulusa, jednego ze swoich wrogów w Senacie? Publiusz zatęsknił za ojcem. Emiliusz Paulus przemówił, jak gdyby czytał w myślach swego młodego trybuna.

- Szkoda, że Mars oddalił od nas twojego ojca. Jego rada byłaby dla nas dzisiaj bardzo cenna.

- W każdym razie - odezwał się Leliusz - mamy osiem legionów i wszystkie wojska sprzymierzone. To największa armia na świecie. Myślę, że to Hannibal powinien się bać, nie my. To on znajduje się na terytorium wroga i ma coraz słabsze zaopatrzenie. Fabiusz miał jakiś powód, żeby przeciągać wojnę, ale na pewno przyszedł już czas, żeby zakończyć to szaleństwo.

Emiliusz Paulus spojrzał nań, nic nie mówiąc, po czym znów utkwił oczy w horyzoncie, gdzie widać było idące pod komendą Terencjusza Warrona legiony, które wyruszyły z miasta kilka godzin temu.

- Sądzę, że tak samo myśli Warron - powiedział stary konsul. - Rzecz w tym, by rozpoznać, czy nadszedł właściwy moment, żeby skończyć z Hannibalem, czy też jest na to jeszcze za wcześnie.

- Ja uważam, że owoc już dojrzał - upierał się Leliusz.

- A ty, Publiuszu? - zapytał konsul. - Co myśli nasz najmłodszy trybun?

- Sądzę, że jeśli Fabiusz ma wątpliwości, powinniśmy być ostrożni. Trzeba nieufnie podchodzić do jego rady, ale jeszcze bardziej nieufnie traktować kartagińskiego wodza. Choć mamy przewagę liczebną, myślę, że powinniśmy zachować ostrożność.

Emiliusz Paulus zgodził się z jego zdaniem.

- Coraz bardziej przypominasz swojego ojca - rzekł. - Będziemy przezorni.

Publiusz poczuł, jak jego serce rozpiera duma. Jego największa życiowa aspiracja była coraz bliższa spełnienia, przynajmniej trochę bliższa. Pragnął zdobyć poszanowanie i godną pozycję tak jak ojciec i - jeśli to możliwe - uznanie za odwagę na polu bitwy tak jak stryj. Słowa Emiliusza Paulusa sprawiły, że poczuł się dobrze, toteż przez kilka minut postać siejącego strach kartagińskiego wodza zamazała się w jego pamięci, przesłonięta przyjemniejszymi myślami.


2 Kanny

Apulia, lato 216 roku p.n.e.

Pod osłoną nocy starszy, przygarbiony człowiek ubrany w długą, szarą wełnianą tunikę, z twarzą ukrytą pod kapturem, szukał czegoś do jedzenia wśród resztek, które żołnierze z armii Hannibala właśnie przerzucili przez palisadę obozowiska. Ogrodzenie nie było wysokie, ponieważ kartagińskie wojsko założyło tu tylko tymczasowy obóz. Wszyscy czekali na decyzję wodza. Mówiono, że Rzym wysłał przeciw nim nową armię - większą i silniejszą. Żołnierze rozprawiali o przyszłości, o teraźniejszości, o problemach, które im dokuczały. W pobliżu miejsca, w którym starzec grzebał w śmieciach, rozmawiali iberyjscy strażnicy. Wartownicy, uzbrojeni byli w obosieczne, ostro zakończone miecze, mieli na sobie białe tuniki, brudne i poplamione krwią. Było spokojnie, a przymierający głodem dziadek nie stanowił powodu do zmartwień. Widok dzieci lub starców szwendających się koło obozów w poszukiwaniu czegoś do jedzenia nie należał do rzadkości. Wojna przyniosła zniszczenia w całej północnej części Apulii, a zniszczenia doprowadziły do głodu. Do obozowiska podchodziły również kobiety. Jeśli były ładne i zadowoliły strażników, mogły wrócić do domu z jedzeniem. Dzieci zwykle czekała kara za kradzież, chyba że były szybkie i wśliznęły się do obozu nocą, nierzadko ryzykując życie, wtedy uciekały z jakimś małym trofeum: kawałkiem mięsa, woreczkiem ziarna, jakimiś owocami. Starcy z kolei nie mieli nic do zaoferowania i brakowało im zwinności w nogach, by mogli rabować. Zwiotczałe mięśnie pozwalały im jedynie rozgarniać śmieci w poszukiwaniu nadających się do zjedzenia resztek. Strażnicy rozmawiali kilka metrów od klęczącego staruszka. Mówili w dialekcie swojej ziemi, którym posługiwali się od czasu do czasu, ponieważ nikt z otoczenia, kto nie pochodził z ich ojczyzny, nie rozumiał tej mowy, może z wyjątkiem Hannibala i kilku oficerów.

- Galom też nie zapłacili.

- Tak, wiem. To już kilka tygodni.

- I coraz mniej jedzenia.

- Ja jestem głodny. Zjadłbym tego staruszka, gdyby nie był tak suchy. Pewnie w ogóle nie ma na nim mięsa.

Roześmiali się. Staruszek nie obruszył się na te słowa, wypowiedziane w języku, którego zapewne nie znał.

- Jeśli tak dalej pójdzie... - ciągnął pierwszy strażnik. - Wielu już myśli o tym, żeby przejść do Rzymian.

- Zdezerterować?

- Nazwij to, jak chcesz. Ja nazywam to jedzeniem i przeżyciem.

Drugi strażnik wolno skinął głową. Następne kilka minut minęło im w milczeniu.

- A co ze starym? - zapytał jeden ze strażników.

- Nie wiem.

Obaj rozejrzeli się wokół siebie. Staruszek zniknął gdzieś pośród cieni. Nie przejmowali się nim. Pewnie uciekł pomiędzy drzewa z jakimś odpadkiem albo, co bardziej prawdopodobne, z niczym, tylko ze swoim głodem, w stronę wzgórz, gdzie znajdzie sobie jakąś polanę w lesie, usiądzie i umrze w samotności. Strażnicy mieli zdecydować, czy zdezerterują, a tak naprawdę - kiedy to zrobią. Zbliżało się rzymskie wojsko. Nie zostało już wiele czasu, zapasy były na wyczerpaniu. Zabierając ich do tego kraju, kartagiński wódz dużo obiecywał ale - choć obietnice zostały spełnione - ostatnie lata przyniosły niewiele zwycięstw i jeszcze mniej zaopatrzenia, a oni nie należeli do ludzi cierpliwych.

Staruszek odziany w szarą tunikę oddalił się od ogrodzenia kartagińskiego obozu i skierował kroki do pobliskiego lasu. Gdy jego sylwetka zniknęła wśród pierwszych drzew, wyprostował się do swojej pełnej wysokości niemal stu osiemdziesięciu centymetrów. Przeciągnął się powoli, bez pośpiechu i odetchnął głęboko. Rozmowa, którą właśnie podsłuchał, wciąż dźwięczała mu w uszach, choć nie zmieniła jego planów. Gdy już napełnił płuca czystym, orzeźwiającym leśnym powietrzem, rozprostował ramiona, pozwalając opaść tunice. W słabym świetle słońca przenikającym przez korony drzew można było dostrzec czysty, jasny mundur wyższego oficera, bez żadnych udziwnień czy wymyślnych ozdób. Tylko szereg pierścieni na palcach zdradzał wyjątkowo wysoką rangę żołnierza, ale trudno by się było w tym zorientować komuś, kto się na tym nie znał. Był to kartagiński oficer pośród ogarniętego wojną świata. Cudzoziemiec na terytorium wroga, który jednak poruszał się z zaskakującym spokojem. Gdy pozbył się tuniki, ruszył pieszo przez las, aż znalazł polanę. Tam, w promieniach wschodzącego słońca, usiadł pod drzewem i przez pół godziny rozmyślał w ciszy i spokoju, głęboko i intensywnie. Musiał podjąć decyzje istotne dla swego życia, tej wojny i, choć tego nie wiedział, dla historii ludzkości. Iberyjscy najemnicy lada dzień się zbuntują, a Rzym wystawił przeciw Kartagińczykom największą armię w swych dziejach. Co robić? W takich chwilach najbardziej brakowało mu ojca. Gdyby tu był, syn podszedłby do niego tak jak w czasach dzieciństwa i zapytał: „Tato, co mam zrobić? Tato, które rozwiązanie jest najlepsze?”. Ale jego ojciec spoczywał w ziemi nad wielką rzeką w Iberii i nie można go już było o nic spytać. Ciężkie poczucie niepokoju przebiegło oficerowi po skórze, wzmagając chłód ciągnący od porannej rosy.

Kartagińczyk podniósł się i opuścił leśną polanę, by przeszedłszy dwa gęste rzędy drzew, wynurzyć się z lasu koło palisady obozu afrykańskiego wojska w Apulii. Dotarł do głównej bramy, zasalutował pełniącym tu wartę afrykańskim strażnikom. Oddali mu honory w postawie na baczność, poprawiając hełmy na głowach. Zdenerwowani i spięci, starali się, by wyglądało, że dobrze strzegą swojego posterunku. Oficer wszedł do obozu. Większość żołnierzy zrywała się na równe nogi, widząc, jak idzie między namiotami, które tworzyły szerokie aleje w tym prowizorycznym obozowisku. I tak Kartagińczyk szedł, aż dotarł do kwatery głównej w obozie - namiotu wodza naczelnego. Pełniło przed nim straż kilku żołnierzy, doświadczonych w wojnach prowadzonych w Iberii, Alpach, w Galii Przedalpejskiej i kampaniach w Italii. Czuwali na stojąco, uzbrojeni, dzięki swej dyscyplinie i znakomicie przeprowadzanym zmianom warty gotowi na każdą okoliczność. Kartagiński oficer podszedł aż do wejścia do namiotu, nieniepokojony przez żadnego z doświadczonych strażników, a gdy znalazł się już przy samym wejściu do kwatery Hannibala, jeden ze strażników położył szybko swą włócznię na ziemi i odsunął tkaninę wiszącą w przejściu wiodącym do środka. Oficer skinął głową, zasalutował i wszedł do namiotu. W środku czekali nań Maharbal i Magon.

- Witajcie - powiedział kartagiński oficer, wchodząc.

Dwaj dowódcy przyjęli go w milczeniu, aż wreszcie Maharbal odważył się szczerze wyrazić swe myśli.

- Nie powinniście sami chodzić po obozie po zmroku.

- Wiem - odparł Hannibal. - Ale jako głównodowodzący kartagińskiej armii ekspedycyjnej w Italii sam decyduję o tym, co wolno mi robić, a czego nie. O ile teraz to Maharbal nie jest tym, który wydaje postanowienia o powinnościach Hannibala. Do tej pory sądziłem, że jedynie Senat Kartaginy ma władzę ograniczania moich ruchów.

Maharbal zwiesił głowę. Sformułował nieśmiałą odpowiedź, ale wyrzekł ją, patrząc w podłogę:

- Wiecie, że nie to chciałem powiedzieć. Martwię się o wasze bezpieczeństwo. Wasze życie jest naszym glejtem na tych ziemiach i w tej wojnie. Martwimy się, że coś się wam stanie; wielu jest wrogów i wiele forteli przygotowanych przez Rzym, żeby pozbawić was życia. Nie uważam, żeby wasze samotne spacery po obozie były rozsądne. Tak myślę.

- Afrykańscy żołnierze mnie szanują - odpowiedział Hannibal twardo i wyzywająco.

- Wiem - ciągnął dalej Maharbal, spoglądając w podłogę, podczas gdy Magon, młodszy brat Hannibala, przyglądał się scenie w milczeniu. - Ale jest z nami wielu najemników, a Iberowie i Galowie nie są zadowoleni. Trzeba zachować ostrożność.

Hannibal wolno skinął głową i usiadł na krześle pośrodku namiotu. W Hiszpanii ożenił się z młodą iberyjską księżniczką, Imilce, żeby zapewnić sobie lojalność tamtejszych wojowników, ale postanowił nie zabierać jej na kampanię w Italii. Kiedy opuszczał Hiszpanię, nie uważał za konieczne brać z sobą młodej żony. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, dostrzegł, że może nie była to zbyt mądra decyzja, ale za późno już na lamenty. Musi wymyślić inne sposoby na zapewnienie dyscypliny w iberyjskich oddziałach.

- Idziemy pod Kanny. Zaatakujemy tamtą twierdzę. Ruszamy jutro - obwieścił.

Maharbal i Magon spojrzeli na siebie, po czym zwrócili twarze w stronę wodza naczelnego, który zamknął prawe oko - drugie miał zawsze półprzymknięte, odkąd stracił w nim wzrok podczas przeprawy przez bagna na północy. Obaj oficerowie skinęli głowami. Wyszli z namiotu, nie czekając na dalsze wyjaśnienia, bo wiedzieli, że ich nie otrzymają. Już na zewnątrz zastanowili się wspólnie, jak będzie najlepiej rozprowadzić rozkazy wśród czterdziestu tysięcy żołnierzy armii, która miała pomaszerować na Kanny. Obydwaj wiedzieli, że są tam zgromadzone w wielkich ilościach zapasy, ziarno i inny prowiant rzymskiej armii konsularnej. Uzgodnili, że dobrze będzie rozpowszechnić tę wiadomość, by zmotywować najemników.

Tymczasem Hannibal został w swym namiocie. Wciąż słyszał w głowie każde słowo wypowiedziane przez iberyjskich najemników: są o krok od dezercji, a Rzym wystawił osiem legionów. Logika podpowiadała mu odwrót, jednak geniusz nakazywał atak. Hannibal wstał i sięgnął po amforę oraz kielich z szafki stojącej pod jedną z płóciennych ścian namiotu. Mógł wezwać niewolnika, żeby go obsłużył, lecz wolał zostać sam. Przeniósł naczynia na stół pośrodku namiotu i nalał sobie wina. Pił w ciszy, przyglądając się mapie środkowopołudniowej Italii, na której zaznaczone były główne miasta Apulii, Samnium i Kampanii. Ocenił usytuowanie Kannów i Rzymu. Na oko wykreślił na planie trasę ośmiu legionów oraz oszacował w głowie siły rzymskie i swoje. Rzym dysponował jakimiś osiemdziesięcioma tysiącami...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin