Martin Andersen Nexø - Dwaj Bracia.pdf

(9536 KB) Pobierz
412413044 UNPDF
MARTIN ANDERSEN NEXØ
DWAJ BRACIA
Było to w porze połowów łososia w czasie jesiennych
sztormów; wokół panowała ciemna noc. Lars Kaempe sie-
dział przy sterze i prowadził kuter. Jego brat Piotr oparł
się o bom i powiedział:
— Łapiemy wiatr, Larsie.
— No tak.
— Dziwnie samodzielny jest ten kuter.
— Hm.
•— Lars!... Lars!
— Dobra, dobra!
— Przejedziemy?
-— Boisz się, Piotrze?
— Ja — i bać się? Myślę o chłopcu, Lars!
— Zostaw umarłych w spokoju!
— I tak ich wezwie ktoś inny — do odpowiedzialności.
Lecz jeśli... jeśli nie został zbawiony! Prawda, wiele stracił,
szkółkę niedzielną, wszystko, tyle nadokazywał.
— Słuchaj, Piotrze, chłopiec jest dobrze zabezpieczony,
lepiej niż ty i ja — no, fala przyszła z ukosa! Czy luki są
zakryte? Chłopiec jest w dobrych szponach — rękach,
chciałem powiedzieć. Sprawiłeś mu pogrzeb, inni złożyli
ledwie marny grosz na jego trumnie na pozostałe wydatki,
wybierz szoty, Piotrze, znosi nas — o resztę niech się mar-
twi ten u góry!
— Zabrał go lotny piasek, Larsie.
— Jużci! Był to zapewne prąd pod lodem; zrobił swoje.
— Wiele jest na świecie różnych lotnych piasków, Larsie.
— Zejdź na dół, Piotrze, i połóż się na chwilę!
412413044.002.png
— Wzmaga się. Dasz sam radę?
— Postaram się, idź i kładź się.
— Pójdę.
— Niezbyt się czujesz, Piotrze.
— Rzeczywiście.
— Sprawdź olinowanie, nim zejdziesz.
— Dobrze.
— Lars!!
— Co znowu?
— Misjonarz mówił wczoraj o innym lotnym piasku.
— Wyobrażam sobie!
— Sądzisz, że chłopak się modlił przed śmiercią?
— Chłopcy mają inne rzeczy w głowie, Piotrze.
— Myśmy jednak zawsze się modlili, lecz my...
— Lecz my nie zginęliśmy, ratując innych.
— Nie czyny, Larsie, powiada misjonarz.
— Ach tak!
— On mówił też: Kto nie znosi zapachu chleba, niechaj
opuści piekarnię. Sądzisz, że mnie miał na myśli?
— Dlaczegóż, u diaska, ciebie?
Wstyd mi było się modlić, zanim nie skończyliśmy; na
molo stało zbyt wiele ludzi.
— Nie wypada się z tym obnosić publicznie.
— Pewnie, pewnie! Zawołasz mnie niebawem?
— Idź już, Piotrze, wszystko będzie dobrze.
Latarnia na maszcie kołysała się i rzucała gęste żółte
światło na otaczającą ciemność. Jej matowy blask padał
również na pokład. Dookoła napierała ciemność i gapiła
się na niewielki kuter, który zuchwale przecinał mrok
i zmuszał go do odwrotu. Niechętnie usuwała się ciemność
znad dziobu, dwoma powolnymi falami schodziła i zamyka-
ła się sterem. I znów nowe masy ciemności uciekały przed
kutrem, pochylały się do przodu, czatowały i usuwały się
na bok.
Lars siedział przy sterze i gapił się przed siebie. Za każ-
dym razem, gdy poruszyło się coś w ciemności, wychylał
się, by lepiej widzieć. Natomiast ręka jego przesuwała rum-
pel z lewej na prawą, by stawić czoła nadbiegającym fa-
412413044.003.png
lom. Siedział tak sporą chwilą. Nagle jednym ruchem poło-
żył ster na burtę i kuter stanął w poprzek fali. Białe masy
wzniosły się w blasku latarni i opadły z łoskotem na po-
kład, i wszystko zamieniło się w ciemność; szybko, niewi-
docznie, z długim, wolnym odgłosem sunęła woda przed
łodzią, latarnia zgasła. Lars zastanawiał się przez moment,
czy nie zostawić steru i zawołać brata, wnet jednak zrezyg-
nował z tego pomysłu. Księżyc powinien się niebawem
ukazać, więc groźba zderzenia była znikoma. Usadowił się
zatem wygodnie i poprawił kapotę.
W końcu miał dobry kuter, to nie ulegało wątpliwości.
Wszelako należało stawić czoła trudnościom, inaczej wiatr
i woda mogą go zmóc. Biedny braciszek! Przecież on był
już do tego stopnia skruszony, że aż niepodobny do siebie.
Zbyt wiele trosk się zwaliło na niego: strata żony, śmierć
dziecka, najwięcej jednak zdawał się mu szkodzić zgubny
wpływ zdziwaczałego misjonarza. Biedny brat. Tylko rzad-
ko się obecnie zdarzało, by wstydził się modlić publicznie.
A potem nachodził go żal i rzucał na kolana.
Kuter przebijał się przez ciemność, a myśli z trudem
docierały do słabo rozwiniętego umysłu Larsa. W jego ob-
liczu odbijało się życie nakreślone skąpą kreską z doświad-
czeń, z których ulepione były jego dni. Życie jego było
mroczne i niezmienne, a jego myśli stanowiły ciemność nie-
ruchomą z jednym tylko światełkiem: miłością do brata.
Przez wiele lat w życiu Larsa liczyła się tylko jego wspól-
nota z bratem. Prócz tego tlił się jeszcze głęboko w jego
wnętrzu ognik, którym była nienawiść do wszelkiej poboż-
ności, niezależnie od postaci, pod jaką by ona występowała.
Poza tym składał się w całości z szarej masy zwanej obo-
jętnością. A jednak był Lars dzielnym żeglarzem, najlep-
szym w rozległej okolicy i najodważniejszym również,
przede wszystkim dzięki swej obojętności, która pozwalała
mu nie zwracać uwagi na niebezpieczeństwa.
Brata nigdy nie rozumiał, zbyt wiele tkwiło w nim na-
miętności, których przyciężkawy umysł Larsa nie mógł po-
jąć. Nie rozumiał jego lekkomyślności, wielkiej radości, za-
troskania i zadumy. Lecz Lars nigdy się nad tym nie za-
412413044.004.png
stanawiał; brał go takiego, jakim był, jako jedynego swego
brata, wszystko inne nazywał bzdurą. Wielokrotnie w cza-
sie ich wspólnego życia zdarzało się Piotrowi zbłądzić; za
każdym razem zaskakiwało to Larsa. Nie pojmował stanu
ducha, który popychał brata do wykroczeń, niemniej po-
magał mu wiernie przy wydostaniu się z tarapatów.
Byli bliźniakami, światło dzienne ujrzeli po raz pierw-
szy w niewielkiej chacie pod wzgórzami. Pierwszy na are-
nę życia wkroczył Lars, tuż za nim pojawił się Piotr głośno
wrzeszcząc.
Powoli dorastali. Ich pierwszym placem zabaw była plaża
i wydmy, następnym morze. Kiedy był sztorm, zbierali
wzdłuż brzegów przedmioty z wraków wyrzucane przez fa-
le. Gdy się uciszało, łowili węgorze. Przez krótki czas po-
magali ojcu w połowach dorsza i w stawianiu sieci. Piotr
miał zmienną naturę, skłonną do płaczu, to znów do śmie-
chu. U Larsa rozwinęło się poczucie równowagi, z której
trudno go było wyprowadzić. Obaj wyrastali na silnych
chłopaków i wspierali się wzajemnie.
W szkole Lars siedział nieruchomo z głową opartą na
rękach, natomiast Piotr rysował na stole stateczki; bez-
ustannie przebierał nogami pod ławką. Mimo że obaj nie
byli zbyt zdolni, cieszyli się sympatią nauczyciela, ponieważ
byli bardziej prawdomówni od innych chłopców. Na boisku
szkolnym przewodzili z racji swej fizycznej przewagi, byli
jednak zbyt uczciwi, by z niej korzystać.
W domu życie toczyło się pośród szeptów. Rodzice nale-
żeli do sekty, którą na Bornholmie nazywają Mollerianami,
gdzie indziej zaś Bornholmczykami; rozmawiali tylko rzad-
ko, a jeśli już, to najchętniej językiem Biblii. Dzieci nigdy
nie doświadczyły kłótni rodziców. Nad wspólnotą rodzinną
ciążyła jakaś dziwna, przytłaczająca atmosfera. Chłopcy nie
słyszeli nigdy śmiejącego się ojca, on się najwyżej nieśmia-
ło uśmiechał. Nikt ich też specjalnie surowo nie traktował,
jednak w spojrzeniu ojca było coś, co zmuszało do posłu-
szeństwa. Fakt ten sprawiał, że synowie nie odważyli się
do niego mówić „ty", a jedynie „ojcze". Nie wolno im było
również czytać bajek, ojciec prenumerował jednak gazetkę
412413044.005.png
dziecięcą i „Zwiastuna z Królestwa Łaski". W tym rozczy-
tywali się co dnia, a kiedy kończyli czytanie, ojciec mówił
im o szatanie i złym świecie. Rodzice nie pozwalali chło-
pakom bawić się z niepobożnymi dziećmi, a kiedy opowia-
dali o chłopcu palącym tytoń lub rozbijającym szybę śnież-
ką, musieli natychmiast klękać i prosić Boga o nawrócenie
tego dziecka. Co wieczora odmawiali modlitwę i wiedzieli,
że zapomnieć o tym byłoby strasznym grzechem.
W niedzielę chodzili do szkółki niedzielnej. Tam spoty-
kali dorosłych i poważnych mężów, pędzących swój żywot
na morzu lub u pługa. Od nich dowiadywali się o wiecznej
udręce i nieustającej dobroci Boga. Gdy przestawali uwa-
żać i zaczynali się wiercić, wówczas zabierali ich mężczyźni
0 twardych rękach i poważnych oczach, przemawiali do
nich spokojnie, aż chłopcy poważnieli.
Już wcześnie religia wyryła głęboko ślad w ich
duszy. Nie byli oni wskutek tego tak bezlitośni, jak zdrowi
chłopcy w ich wieku, przeciwnie, zawsze oszczędzali sła-
bych i kalekich; nigdy też nie przyłączali się do zgrai, któ-
ra w ciemne wieczory waliła w drzwi obłąkanej Krystyny
Kruze i krzyczała: Teraz nadchodzi szatan. Chadzali za to
z innymi nad morze i próbowali świeżo zamarznięty lód.
Przyznawali się jednak do tego w domu, zwłaszcza gdy
przemoczyli nogi lub wpadli do wody.
Ciągła gadanina o piekle i wiecznym potępieniu wpły-
nęła na każdego w odmienny sposób. Piotr przerażał się
1 nerwowo podciągał nogi pod krzesło; w następnej chwili
już o wszystkim zapominał. Lars z trudem pojmował okrop-
ności, pamiętał o nich za to długo. Jego powolny umysł
niełatwo poddawał się ciągłej obróbce, nie mógł się jej
jednak skutecznie przeciwstawić, kiedy więc wreszcie coś
do niego dotarło, zalegało w nim na zawsze. Powaga rodzi-
ców, ich surowe wyrokowanie, wyrastające z pozornie nie-
nagannego trybu życia, a również lektura, modlitwy, wes-
tchnienia i karcące spojrzenia na wszelką najbardziej nie-
winną wesołość, która by nie miała związku z Bogiem —
wszystko to zbierało się w nim i sprawiało, że jego dzie-
cięcy tok myśli stawał się nienaturalny.
412413044.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin