Wolski Marcin - Noblista.pdf

(1126 KB) Pobierz
Wolsk Marcin - Noblista
Marcin Wolski
Noblista
2008
657959915.001.png
Wydanie polskie
Data wydania:
2008
Redakcja:
Jan Grzegorczyk
Tadeusz Zysk
Konsultacja merytoryczna:
Piotr Gontarczyk
Projekt graficzny okładki:
Agnieszka Herman
Wydawca:
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (061) 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl
ISBN 978-83-7506-165-9
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Myślał diabeł, patrząc na osadę w dolinie:
– Cóż za cudowna ziemia, cóż za prawdziwie nowy świat? Wszystko tu młode,
świeże, jak przekrojony owoc dojrzałej brzoskwini, jak dziewica przed pierwszą
miesiączką. I nie masz tu panów ni poddanych, nie masz odrażającego fetoru wielkiego
miasta, tej babilońskiej nierządnicy. Żyją w krąg ludzie prości, pracowici, pobożni. Bez
wielkich majątków, złota, budzącego wszelkie namiętności, i przemożnej władzy.
Zabił dzwon zwołujący na modlitwę. I mógł sobie przybysz wyobrazić, jak po
domostwach starzy i młodzi klękają, kreślą w powietrzu znak krzyża, to prosząc Boga,
to dziękując Mu, lub po prostu wypełniając wyuczony rytuał. Chciał nawet klęknąć
wespół z nimi i pomodlić się, bo biegły był w teologii, jak mało kto, a sztukę
upodabniania się do śmiertelników posiadł w zadziwiającym stopniu. Miał takoż wiedzę
– widział już w tym miejscu miasto ogromne, wszeteczne, potrafił zarazem wejrzeć aż
na samo dno duszy onych poczciwców, gdzie kryły się rzeczy straszne, których istnienia
oni sami nie podejrzewali. Unieśli bowiem za Wielką Wodę nie tylko swe oczy jasne i
ręce pracowite, ale także ukryte fobie, lęki, strachy nocne, oskomę i pożądliwość, złość,
która potrafi rozognić głowy, podejrzliwość, tę matkę wszech grzechów i pokrywaną
pokorą pychę, która bywa ich teściową. Ponadto zabrali ze sobą gorzki smak niewoli,
poniewierki, prześladowań, i nie bardzo mieli na kim się za te niedole odegrać.
Autochtonów wybiło poprzednie pokolenie.
Dzwony bić przestały, od strony rzeki rozległ się śmiech dziewcząt z kąpieli
powracających, o ciałach czystych i umysłach jeszcze niezapisanych. A czarna
niewolnica biegła z nimi na przedzie. Diabeł uśmiechnął się tylko, bo właśnie znalazł
koncept, jak wedrzeć się w ten świat, spiął ostrogami konia i kłusem zjechał do Salem
Henryk Barski, Diabeł zjechał do Salem
I
MAGDALENA
Magdalena nie wróciła w środę i czwartek. Ani w piątek. W sobotę miałem już pewność,
że nie wróci. Nadzieja na moment zaświtała późną nocą przyniósł ją rześki brzęczyk windy.
Przyjechał ktoś do mnie! Na pewno do mnie! Pozostałe dwa mieszkania na trzynastym piętrze
pozostawały przecież niewynajęte. Nie czekałem, aż odezwie się dzwonek według naszego
osobistego kodu – dwa krótkie, jeden długi. Ogarnięty euforią (A jednak jest! Nie mogła
przecież ot tak sobie zapomnieć naszego rytuału, na który od dwóch lat składały się: wspólna
noc z soboty na niedzielę, spacer do supermarketu, zakupy, obiad w jednej z tamtejszych
restauracji, kino...) – wypadłem na korytarz. Jednak winda już ruszyła dalej, a przestrzeń
przed nią świeciła pustkami. Widocznie ktoś pomylił piętra, a może jakieś szczeniaki
urządziły sobie zabawę, gwałcąc regulamin głoszący, że dzieciom do 12 lat wolno korzystać z
windy jedynie w towarzystwie dorosłych. Zawsze widok odnośnej wywieszki wywoływał
komentarze Magdy, jak to jest, że jeździć windą w tym wieku nie wolno, ale uprawiać seks –
czemu nie...?
Na wszelki wypadek wyjrzałem na schody. Nikogo. Załamany polazłem z powrotem do
rozgrzebanego wyra, rugając się w duchu za nieusprawiedliwiony przypływ nadziei.
Dlaczego właściwie miałaby wrócić? W ostatni wtorek powiedzieliśmy sobie wszystko,
co przy takiej okazji wpada do głowy. A nawet uderzyłem ją... Właściwie nie uderzyłem,
jedynie pochwyciłem z furią i cisnąłem o biblioteczkę, aż posypało się szkło. Nie wyglądała
na wystraszoną, śmiała się. Tak! Śmiała się ze mnie, z moich próśb i błagań, żebyśmy jeszcze
raz porozmawiali, spróbowali od początku... Ten śmiech ciągle dzwoni mi w uszach, kiedy
bezsennie przemierzam pokój. Miasto śpi, dźwięk ulicy, z której noc wypruła tramwaje,
dociera na trzynaste piętro, jak stłumiony jednostajny pomruk. Przez załzawione deszczem
szyby przebijają światła naszego warszawskiego „Downtownu”. Jak idiotyczny refren w
mojej głowie tłucze się rymowanka: „Te światełka, te okienka, a za każdym jakiś dramat, jak
nadzieja to maleńka, jak przegrana to przegrana”. Kto to napisał? Może ja? Dawno temu
pisywałem wiersze. A kiedy poznałem Magdę – limeryki. Wysyłaliśmy je do siebie,
pracowicie wystukując SMS-y na klawiaturach telefonów. Potem przelałem wszystkie do
komputera. A ona?
Pukanie?
Tak, kretynie! Ktoś puka do drzwi! Znowu zrywam się, w paru susach przemierzam
wypełniony szafami bibliotecznymi korytarz. Ale to tylko Adaś Podlaski. Mój niedawny
student. Dziś kandydat na doktora historii najnowszej. Miły, nieśmiały z przepraszającym
uśmiechem, pokrywającym żarliwą duszę współczesnego Saint-Justa. Przeprasza, że nie
dzwonił do drzwi, ale bał się, że może kogoś obudzić. To po co w ogóle tłucze się po nocy?
– Odniosłem materiały – mówi i rozgląda się po mieszkaniu inkwizytorskim oczkiem
IPN-owskiego śledczego. – Przepraszam, że wpadłem tak późno, ale jutro jadę do Gdańska...
– Nic nie szkodzi – mówię. Zapraszam, by wszedł dalej. Proponuję kawę. Nie mam
najmniejszej ochoty na konwersację, ale czego nie robi się dla zachowania konwenansów. A
poza tym to pierwszy w mej karierze doktorant, którym zacząłem się opiekować...
Podlaski jednak nie wchodzi dalej, obiecuje wpaść w tygodniu. Znalazł nowe materiały z
Wybrzeża i bardzo chciałby porównać je z zapiskami mojego ojca. (Ciekawe, posłużą
oczyszczeniu czy dobiciu jakiegoś tajnego współpracownika?). Adaś jeszcze raz łypie w
stronę uchylonych drzwi do ciemnego pokoju Magdaleny. Jestem pewien, że hulająca po
mieście plotka o naszym rozstaniu dotarła także do niego. Może chciał się po prostu upewnić.
Myślę, że w głębi ducha nigdy nie stracił nadziei, a przynajmniej ochoty. Więc teraz
chyba jest zadowolony. Kłania się. Wyciera buty (przy wychodzeniu to raczej gruba przesada,
chyba że wdepnęło się w coś w mieszkaniu) i już go nie ma. Ulga, a zarazem żal, może lepiej
byłoby, gdyby został?
Powinienem koniecznie czymś się zająć. Jeśli nie spać, to przynajmniej pracować. Piętrzą
się nieprzejrzane materiały, niedokończony artykuł o stalinowskich złogach w palestrze
leżakuje, czekając na moją recenzję, a ja niczym chomik w swej wirówce kręcę się na
diabelskim młynie ciągle tych samych pytań: Dlaczego tak się stało? Czy mogłem coś
poradzić? Czemu nie przewidziałem tego wcześniej?
Tylko niby jak mogłem przewidzieć? I w którym momencie mogłem powstrzymać
nieuchronny tok zdarzeń. Przecież kiedy radziła się mnie przed wyborem magisterskiej
dysertacji, nawet nie przyszło mi do głowy, co może z tego wyniknąć? Komu by przyszło?
Dwudziestotrzyletnia dziewczyna i ten... Ech! To jakaś paranoja! Idę do lodówki, bezmyślnie
szukam piwa, wiedząc doskonale, że ostatnie wypiłem przed północą. A coś mocniejszego?
Po wódeczce też ani śladu. Poszło wszystko!
Obok lodówki wisi deska z kluczami. Łapię się na tym, że patrząc na kluczyki od mojego
wysłużonego, poobijanego forda, znów wspominam naszą eskapadę do Zakopanego, we
wrześniu zeszłego roku. Trzy zielonkawozłote dni spędzone w Tatrach. Ostatniego, tuż przed
wyjazdem do Warszawy, Magda zdyszana po powrocie z Krupówek, gdzie kupowała jakieś
Zgłoś jeśli naruszono regulamin