STANIS�AW PIGO� WSPOMINKI Z OBOZU W SACHSENHAUSEN (1939-1940) WARSZAWA 1966 PA�STWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY STANIS�AW PIGO� GO� WSPOMINKI Z OBOZU W SACHSENHAUSEN (1939-1940) WARSZAWA 1966 PA�STWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY UWAGA WST�PNA Tak si� z�o�y�o, �e nie spisa�em na gor�co wra�e� i �wie�ych obserwacji swych zaraz po powrocie z obozu w Sachsenhausen, gdzie mi� �zabezpieczono" wraz z gronem profesor�w Uniwersytetu Jagiello�skiego w zimie 1939/40 r. Sta�o si� to za� nie tyle przez opiesza�o��, ile z r�nych powod�w merytorycznych. Najoczywistszy by� ten, �e wspomnienia takie nie wydawa�y si� wtedy pilnie potrzebne. Spisywali je sumiennie i wnet po zako�czeniu wojny og�osili koledzy moi i wsp�wi�niowie: W�adys�aw Konopczy�ski, Jan Gwiazdomorski, Stanis�aw Skowron, Stanis�aw Urba�czyk, Kazimierz Sto�yhwo � �eby pozosta� przy najznaczniejszych. Po ich publikacjach we wzgl�dzie informacji rzeczowych niewiele by�oby do dodania. Podano je tam z szczeg�owo�ci� i precyzj� nierzadko imponuj�c�. Spisywa� za� doznania �ci�le osobiste, rejestrowa� w�asne smutki i przera�enia, kusi� si� o pami�tnik duszy w utrapieniu � na c� by si� to komu tak wielce przyda�o? Kt� ich wtedy nie mia�, kt� nie przechodzi� przez bramy piekielne? Z czasem jednak ochota i potrzeba powrotu do tamtych spraw uprzytomnia�a mi si� coraz to natarczywiej. Relacje i uj�cia koleg�w nie wyda�y si� ju� ze wszystkim pe�ne i nale�yte. M�j k�t patrzenia by� nieco 5 odmienny. W prze�yciach obozowych i w snutych na ich kanwie refleksjach obchodzi� mi� nie tylko przebieg wydarzenia i zewn�trzne jego perypetie, ale raczej zespo�owy ich swoisty refleks psychologiczny, zw�aszcza za� moralny. Nie wypadki mi� frapowa�y przede wszystkim, ale raczej zagarni�ci nimi ludzie, moi towarzysze obozowi, ich reakcje psychiczne ujawnione w owym pandemonium, rozmaite wyr�niaj�ce si� tam postawy charakter�w. Typem zainteresowania obserwatorskiego zbli�a�em si� tu wi�c raczej do nastawienia, jakiemu da� �wiadectwo ks. Konstanty Michalski1, tyle �e w inn� stron� zwr�ci�em uwag�. Jego obchodzi�y raczej przejawy rozp�tanego bestialstwa, motory i wymiary okrucie�stwa szalej�cego wok� nas z nat�eniem i�cie przera�aj�cym. Przedwczesna �mier� nie pozwoli�a filozofowi doprowadzi� owych medytacji do ko�ca, przerwa�a prac� w po�owie realizacji. Mnie za� wiod�a uwaga gdzie indziej. Dzikiej furii rozwrzeszczanego okrucie�stwa nie mo�na by�o oczywi�cie zignorowa�, ale ponad ni� wi�cej mi� obchodzi�a dostrzegana raz po raz cicha si�a przeciwstawianego jej oporu. Nie by�a ostentacyjna, ale ona przecie� stanowi�a tam istot� sprawy, ni� to cz�owiecze�stwo przeciwstawia�o si� zb�jeckiemu rozbestwieniu. Wi�cej ni� atak mia�em wi�c na uwadze obron�, jej zawzi�to�� w�r�d nas, r�ne przejawy odporno�ci wewn�trznej. Ale w�a�nie �eby w pe�ni j� rozezna�, wymierzy� i oszacowa�, na to potrzeba by�o dy- 6 stansu czasowego. Rozmiary katastrofy uprzytomniaj� si� dopiero z odleg�o�ci. Oto przyczyna rezerwy. Ale przecie� nie zat�umienia prze�y� druzgocz�cych, c� z tego, �e minionych... By�o w nich co�, co nie przemija, i to w�a�nie stanowi sedno rzeczy. Ca�e tamto doznanie wstrz�sn�o nami wszystkimi do g��bi istoty, nie "spos�b wydrze� je z pami�ci. Wci�� jeszcze przypomina si� �w ponury, makabryczny koszmar, trudny do poj�cia. Z nies�abn�cym przera�eniem wzdryga� si� przychodzi na my�l, jakie to przepa�ci z�a kryj� si� w naturze ludzkiej i czyhaj� na chwil� sposobn�, �eby si� mog�y wywrze�. Wraca�em wi�c wiedziony niepo-zbytym przypomnieniem i wci�� dr���c� refleksj� w odm�ty tamtej ohydy, zwa�aj�c je to z tej, to z owej strony i staraj�c si� uprzytomni� je w pe�ni i wymierzy�. Tym dojmuj�cym, a tak przecie� natr�tnym refleksjom pr�bowa�em przygodnie dawa� wyraz. Mo�e to b�dzie mia�o jaki sens, mo�e przyda si� na co, je�eli owe lu�ne i r�nymi czasy szkicowane rozdzia�ki zbierze si� tu w jedno. Korzystaj�c z u�yczonej mi �askawie go�ciny czyni� to niniejszym i wi��� te rozrzucone wspominki w jaki taki �ad. Przy tej sposobno�ci uzupe�niam je, ju� to w��czaj�c ust�py nowe, ju� te� wprowadzaj�c do dawniejszych mniejsze lub wi�ksze interpolacje. POBRATYMIEC 1 W pierwszych, jakie wnet po wojnie mo�na by�o czyta�, profesorskich wspomnieniach obozowych o Sachsenhausen, w szczeg�owej opowie�ci W�. Konopczy�skiego2 nie znalaz�em nawet wzmianki o epizodzie, kt�ry mej pobudzonej pami�ci nawija si� u samego wst�pu. Drobny on i jakby przypadkowy, a przecie� sk�onny by�bym w trafie tym upatrywa� g��bsze znaczenie. Przyk�ada�em do� zaraz wtedy szczeg�ln� wag�, a i teraz jeszcze �er kommt mir nicht aus dem Sinn". Przytrafi�o si� nam tam mianowicie osobliwe spotkanie. Wspomniane przemilczenie go przez pa-mi�tnikarza t�umaczy si� w spos�b prosty. Tak los chcia�, �e nale�a�em w obozie do grupy wi�ni�w innej ni� prof. Konopczy�ski: jego umieszczono w baraku nr 45, nas wepchni�to w s�siedni, nr 46. Baraki graniczy�y ze sob� nieomal o miedz�, ale stosunki wewn�trzne u�o�y�y si� w nich do�� odmiennie. I wra�enia wi�c musia�y by� odmienne. Nasz gospodarz blokowy przydzieli� by� do grupy profesorskiej niby swego plutonowego, ni to opiekuna, ni to str�a i pomocnika, jednego z zasiedzia�ych ju� bywalc�w bloku, haftlinga Ziesche. Wi�zie� ten, wysoki i szczup�y, o ujmuj�cej inteligentnej twarzy, by� � jak si� wnet dowiedzieli�my � adwokatem berli�skim. Do obozu zes�ano go zaraz po wybuchu wojny, a wnet wysz�o na jaw, za jakie to zas�ugi. �yczliwy, ochotny, on to sta� si� pierwszym naszym Wergilim na tamtejszym infernalnym obszarze. Wtajemnicza� nas w tryb i arkana �ycia obozowego, w jego zasadzki i niebezpiecze�stwa, wskazywa�, jak ich w miar� mo�no�ci przezornie unika�. T�umaczy�, jak tu nale�y pracowa� wtenczas, kiedy si� kapo przygl�da, a jak, kiedy nie widzi; jak si� za-, chowa� i jak odpowiada�, kiedy SS-Mann zawo�a przed swe w�ciek�e oblicze; przestrzega� przed pu�apkami, jakie zastawia� zwykli na wi�ni�w wachterzy, by mie� pretekst do katowania czy u�miercania itp. On te�, gdy�my odrabiali �Marsch- und Gelenksubungen", stara� si� odprowadzi� nas jak najdalej sprzed oczu dozorc�w-podoficer�w. Odnosi� si� za� do nas z wyj�tkow� sympati�, co w tej dzikiej ka�ni musia�o uderza� jako dziw nie do zapomnienia. Nie to wszelako by�o tu najosobliwsze. Pozorny berli�czyk, dr Ziesche w pierwszych zaraz s�owach... zagada� do nas najczystsz� polszczyzn�. Nie tak a�, �eby spod brzmienia jej nie rozpozna� cudzoziemskiej intonacji, ale na og� m�wi� biegle i prawie bez zarzutu. Sk�d? jak? Na nasze zapytanie odpar� weso�o: � Eh, ja znam Polsk� lepiej mo�e ni� niejeden z Polak�w. Od lat ju� mianowicie sp�dza� on miesi�ce wakacyjne u nas jako turysta zami�owany, w�druj�c od Tatr po �wi�ty Krzy�, nie 9 m�wi�c o Krakowie czy Warszawie. Bo te� w gruncie rzeczy nie tak bardzo by� on berli�-czykiem. Studiowa� prawo naturalnie w Niemczech, ale zahaczy� te� o Prag� i tam to w�a�nie przypadek fortunny skontaktowa� go z docentem drem H. Batowskim, a ten za� wnet roznieci� w nim ognisko niewygasaj�cej sympatii dla Polski. Czepiec z Wesela okre�li�by to: �wy�cie to �arnych �wic rozpalili z naszych lic". Odt�d te�, przy pe�gaj�cym p�omyku owych �wiec, zacz�a si� nauka j�zyka polskiego, a w �lad za ni� bogata lektura i owe wycieczki krajoznawcze m�odego polonofila. Prawd� m�wi�c, ta inicjacja polonofilskai by�a w tym wypadku ze wszech miar u�atwiona. Bo czas powiedzie�, �e Ziesche nie by� wcale Niemcem, by� �u�yczaninem, bliskim wi�c naszym pobratymcem. R�wnie� nie tak bardzo by� z niego Ziesche. To Niemcy narzucili mu to brzmienie dobrego nazwiska rodowego. Sam zwa� si� po prostu Cy�, a wywodzi� si� z dawnej i zacnej linii Cy��w �u�yckich. Jako dzia�aczowi narodowemu s�owia�skiemu rz�d niemiecki nie pozwoli� mu otworzy� kancelarii adwokackiej na ziemi ojczystej, musia� wi�c osiedli� si� w Berlinie. I stamt�d zreszt� nie przestawa� by� or�downikiem �wiadomo�ci narodowej �u�yc, co mu w�a�nie od razu otwar�o go�cinne wrota obozu w Sachsenhausen. Ci�gn�o mi� do tego pobratymca. Nazwisko Cy� nie by�o mi obce. Pami�ta�em je sk�de� z dawnej lektury i nawija�o mi si� ono JO w jakim� czcigodnym skojarzeniu. W jakim? Wnet po powrocie mog�em to sprawdzi�. By skojarzenie pochwyci�, trzeba jednak cofn�� si� nieomal o stulecie. 2 W roku 1849, nagrzany jeszcze s�o�cem Wiosny Lud�w, z Lipska, gdzie bawi� dla studi�w, wybra� si� na d�u�sz� wycieczk� po �u�ycach m�ody Teofil Lenartowicz. Ci�gn�o go tam niejedno. Najpierw koledzy �e studi�w, �u�yczanie, pon�tnie malowali mu urod� swego kraju i ofiarowywali w go�cinie czym chata bogata. Poci�ga� go tam r�wnie� druh po pie�ni, m�ody Roman Zmorski, kt�ry na �u�ycach by� jak u siebie w domu; chodz�c od wsi do wsi zbiera� tam od niejakiego czasu pie�ni i podania, pozawi�zywa� przyja�nie literackie, inicjowa� nawet i prowadzi� zawi�zki ruchu wydawniczego. Wspominaj�c t� wycieczk� po latach blisko czterdziestu, nie mo�e si� Lenartowicz obroni� od wzruszenia. Jak�e� tam by�o uroczo! I krajobraz prze�liczny, i ludzie �yczliwi, i stara narodowo�� wykwitaj�ca spod nawa�y niemieckiej jak kwiaty wiosenne spod �niegu. Witano go niemal jak na rodzinnym Mazowszu: � Pokwaleny Jesus Kristus! � Do wie�nosti! Mi�owano tam ziemi� ojczyst�, �nasz srbski kraj, riany kraj", a Polaka przyjmowano z otwartym sercem. Lenartowicz korzysta� z tych zaprosin, za- u m�wi�c o Krakowie czy Warszawie. Bo te� w gruncie rzeczy nie tak bardzo by� on berli�-czykiem. Studiowa� prawo naturalnie w Niemczech, ale zahaczy�. te� o Prag� i tam to w�a�nie przypadek fortunny skontaktowa� go z docentem drem H. Batowskim, a ten za� wnet roznieci� w nim ognisko niewygasaj�cej sympatii dla Polski. Czepiec z Wesela okre�li�by to: �wy�cie to �arnych �wic rozpalili z naszych lic". Odt�d te�, przy pe�gaj�cym p�omyku ...
kaimk