Adam Bahdaj - Podróż za jeden uśmiech.doc

(933 KB) Pobierz

Adam Bahdaj

 

 

 

Podróż za jeden uśmiech

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Poznajcie najpierw Dudusia Fąferskiego, mojego ciotecznego brata - pożal się Boże. Wierzcie mi, gdyby to ode mnie zależało, Duduś nigdy nie byłby moim ciotecznym bratem ani nawet dalekim kuzynem. Ale cóż, jest synem mojej rodzonej ciotki, więc przepadło. Tak mnie los skarał. Najwięcej cierpię z tego powodu w szkole. Chodzimy bowiem do jednej klasy, a gdy tylko coś przeskrobię, zaraz słyszę kazanie: Jesteś nie przygotowany, jesteś leń, bierz przykład z ciotecznego brata. Albo: Duduś wczoraj dostał piątkę z fizyki, a ty co? I tak Duduś Fąferski prześladuje mnie od pierwszej klasy.

Nic więc dziwnego, że postanowiłem coś niecoś napisać o nim, żeby ludzie wiedzieli, co to za jeden. Oto on:

Wzrost - 167

Waga - 64

Oczy - niebieskie jak u niewinnej panienki

Znaki szczególne - krostka na końcu nosa

Prócz tego Duduś jest po prostu Dudusiem i gdyby nawet miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, to też zostałby Fąferskim. Biedna ta ciocia Benia, kocha go, bo gdyby go nie kochała, to już dawno zmieniłaby nazwisko, mimo że wuj Waldek otrzymał ostatnio Złoty Krzyż Zasługi za budowę kombinatu petrochemicznego w Płocku.

A teraz może trochę o sobie... Zresztą, po co o sobie pisać? I tak poznacie mnie podczas naszej długiej podróży. A podróż zapowiada się interesująco.

Najpierw - jeszcze w maju - była narada familijna. Zeszli się u nas na kawie moi rodzice, rodzice Dudusia, babcia Fąferska i ciocia Anka, ta najmłodsza z sióstr mojej mamy i najbardziej przeze mnie lubiana. Wypili dwa litry kawy, pół butelki koniaku, zjedli całą bombonierkę od Wedla i uradzili, że na wakacje wyjeżdżamy na wyspę Wolin, do Międzywodzia. Wszystko obmyślili planowo i cybernetycznie (ulubione powiedzonko mojego taty). Ale ja od razu wiedziałem, że z tej cybernetyki nic dobrego nie wyniknie. W połowie czerwca mama z ciocią Benią i z młodszymi dziećmi wyjechały do Międzywodzia, żeby dzieci jesienią nie chorowały na migdałki. Ja i Duduś zostaliśmy do końca roku szkolnego w Warszawie. Czekaliśmy prawdopodobnie na to, żeby Duduś przyniósł same piątki, a babcia Fąferska mogła do mnie zatelefonować: Widzisz, Poldek, Duduś ma same piątki, a ty co? Zmień się, chłopcze, bo co z ciebie wyrośnie?

Do tej pory nie zastanawiałem się nigdy, co ze mnie wyrośnie, bo gdybym się zastanawiał, to nic by ze mnie nie wyrosło. Ale to nieważne. Najważniejsze, że mój tata zaraz po zakończeniu roku szkolnego powinien nas zawieźć do Międzywodzia, gdzie mieliśmy wdychać świeże powietrze, nabierać sił na rok następny, hartować ciało w lodowatej wodzie i uodpornić organizm na rozmaite choroby i bakterie.

Tymczasem tatę, który wszystko obmyślił planowo i cybernetycznie, wezwano nagle do huty Florian. Cała cybernetyka wzięła w łeb. Nie miał nas kto odwieźć. Wynikł z tego kosmiczny bałagan. Rodzinka w proszku. Mama z ciocią Benią i z młodszymi dziećmi wdychają jod w Międzywodziu, tata naprawia coś w hucie Florian, wujek Fąferski buduje kombinat petrochemiczny w Płocku, Duduś rozkoszuje się piątkami u babci Fąferskiej, a ja w domu z ciocią Anką rozmyślamy - co robić?

Po krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że należy zadzwonić do wuja Fąferskiego. Dostał niedawno Złoty Krzyż Zasługi, więc powinien coś wymyślić.

Po dwóch godzinach wydzwaniania złapaliśmy go w dziale zaopatrzenia. Oto rozmowa:

CIOCIA ANKA: Przyjeżdżaj natychmiast, bo ktoś musi odwieźć chłopców.

WUJEK: Przecież Staszek miał ich odwieźć.

CIOCIA: Staszek wyjechał do huty Florian.

WUJEK: Nie rozumiem, dlaczego wyjechał do huty Florian, skoro miał ich odwieźć.

CIOCIA: Ja też nie rozumiem, ale nic na to nie poradzę. Będziesz musiał ich odwieźć do Międzyzdrojów.

WUJEK: Czy nasi są w Międzyzdrojach?

CIOCIA: Wybacz, wszystko mi się już pomieszało. W Międzywodziu, oczywiście.

WUJEK: Kobieto, mnie tu wszystko wali się na głowę, a ty chcesz, żebym ich odwoził.

CIOCIA: Ja nie chcę, tylko ktoś musi.

WUJEK: To odwieź ich ty.

CIOCIA: Wesoły jesteś. To ty radziłeś, żeby jechali tak daleko do Międzyzdrojów.

WUJEK: (krzyczy) Międzywodzia.

CIOCIA: (krzyczy) Niech będzie Międzywodzia. I tak wszystko jedno.

WUJEK: Co wszystko jedno?

CIOCIA: W ogóle.

WUJEK: To się samo przez się rozumie...

W tym miejscu coś w słuchawce chrypnęło, a uprzejma telefonistka powiedziała, że przerwano rozmowę ze względów technicznych. Ciocia ruchem niezdecydowanym odłożyła słuchawkę.

- To się rozumie samo przez się - powtórzyła przedrzeźniając wuja. - Jemu coś tam wali się na głowę, a ja będę musiała odwozić was do Międzyzdrojów.

- Do Międzywodzia - poprawiłem.

- Tak - skinęła z rezygnacją ręką. - Czy oni nie rozumieją, że jestem strasznie zajęta?

Oczywiście, ciocia Anka była okropnie zajęta. Nigdy nie mogła doczekać się piątej godziny, kiedy pod dom na nowiutkiej jawie zajeżdżał Franek Szajba, obrotowy Legii, członek kadry narodowej i reprezentant Polski w koszykówce. Miał sto dziewięćdziesiąt osiem wzrostu i pisali o nim w Przeglądzie Sportowym, że strzela kosze z zamkniętymi oczami. Ciocia Anka chodziła stałe na treningi, na mecze, a w domu puszczała płytę Gdy mi ciebie zabraknie w wykonaniu Reny Rolskiej i wzdychała.

Czy w takiej sytuacji ciocia Anka mogła nas odwieźć do Międzywodzia? Kto wtedy czekałby na Szajbę, wzdychał i puszczał Gdy mi ciebie zabraknie?

- Co ja teraz z wami zrobię? - zapytała ciocia żałosnym głosem.

- Kto by się tym przejmował - powiedziałem, bo żal mi się zrobiło jej i Szajby. - Wujek Waldek dostał Krzyż Zasługi, to mądry.

Ciocia od razu poweselała.

- No tak, jesteście już prawie dorośli. Czternaście lat, ho, ho!

- Damy sobie, ciociu, radę.

- Myślę, że nie będę musiała was odwozić.

- Oczywiście, pojedziemy sami. Dla mnie to mięta prysnąć z Warszawy do Szczecina pociągiem, a potem autobusem do Międzywodzia.

- Ty, Poldek, jesteś przecież taki zaradny. Boję się tylko o Dudusia.

- Przecież on ma same piątki - wtrąciłem z przekąsem.

- Tak, ale okropny fajtłapa. Pamiętaj, Poldeczku, opiekuj się nim, bo on taki nieżyciowy.

- Spokojna głowa. Ciocia kupi bilety, a my już sami walniemy się tam, gdzie trzeba.

Pociąg pospieszny do Szczecina odjeżdżał z Dworca Głównego o siódmej trzydzieści. Oznaczało to, że o piątej powinienem się zerwać na równe nogi. Zamiast mnie zerwała się jednak ciocia Anka. Zaczęła mnie okropnie tarmosić i zanim wstałem, była już piąta trzydzieści.

- Czy nie zapomniałeś czegoś? - zapytała przy śniadaniu ciocia.

Chwilowo nie mogłem sobie przypomnieć, czy czegoś nie zapomniałem, gdyż byłem jeszcze strasznie zaspany. Dopiero później przypomniałem sobie, że się nie spakowałem.

Zacząłem się pakować. Mama zostawiła mi na kartce spis rzeczy, które mam ze sobą zabrać. Gdybym jednak chciał to wszystko zabrać, musiałbym załadować pół wagonu towarowego. Postanowiłem więc zapakować się systemem harcerskim. Położyłem na podłodze plecak, otworzyłem szafę i zacząłem wrzucać rzeczy, które uważałem za niezbędne.

Okazało się jednak, że i tych niezbędnych rzeczy jest za dużo. Wrzuciłem więc tylko jedną zmianę bielizny, ciepły sweter, ręcznik, mydło, szczoteczkę do zębów, kąpielówki, latarkę i wałówkę na jeden dzień. Potem wskoczyłem w stare dżinsy, naciągnąłem harcerską bluzę, przypiąłem do pasa finkę i poczułem się tak szczęśliwy, jakbym już był w Szczecinie, ba, w Międzywodziu. Dopiero Duduś popsuł mi humor.

Przyszedł punktualnie o szóstej. Gdy go zobaczyłem, oniemiałem z przerażenia.

- Nie jadę z nim! - zawołałem.

- Ależ, Poldziu, dlaczego? - zapytała ciocia.

- Nie jadę. Niech ciocia na niego popatrzy.

Wstyd było na niego spojrzeć. Picuś, laluś do kwadratu: buciki z noskami w szpic tak lśniły, że można się było w nich przejrzeć, spodnie długie tak zaprasowane, że o kanty można było się skaleczyć, koszula jak śnieg biała i do tego błękitna muszka w białe groszki.

- Człowieku, dokąd ty się wybierasz? - zawołałem zrozpaczony.

- Jak to: dokąd? - zdziwił się. - Przecież jedziemy z ciocią Anią do Międzywodzia.

- A ja myślałem, że ty idziesz na bal do księcia Walii.

- Nie żartuj. I pospiesz się, bo się spóźnimy.

Podniósł z ziemi coś, co mnie najbardziej przeraziło - walizkę z cielęcej skóry, oblepioną rozmaitymi hotelowymi nalepkami. Zdawało mi się przez chwilę, że przyjechał z Honolulu. A on przecież przyszedł od babci Fąferskiej. Chciałem mu coś powiedzieć, ale uprzedziła mnie ciocia Ania.

- Ach - westchnęła boleśnie. - Dudusiu, zapomniałam ci powiedzieć, że nie mogę odwieźć was do Międzywodzia. Mam właśnie egzaminy na uniwersytecie.

Tak - pomyślałem - egzaminy, które mają sto dziewięćdziesiąt osiem wzrostu i rzucają kosze z zamkniętymi oczami. Nie mogłem jednak zasypać cioci, więc powiedziałem jakby nigdy nic:

- No tak, ciocia jest bardzo zajęta, twojemu ojcu wszystko wali się na głowę, mój wyjechał do huty Florian, a my jesteśmy już prawie dorośli. Nie martw się, odstawię cię całego do mamy, tylko zdejm tę muszkę, bo mi się zdaje, żeś połknął motyla.

Duduś zbladł i lekko zatrząsł portkami.

- To my... to my... pojedziemy sami - wymamrotał.

- Nie sami - zaznaczyłem mimo woli - tylko z podróżnymi. Cała Warszawa wyjeżdża.

- A babcia nic o tym nie wie. Może ja do niej zatelefonuję.

Tego jeszcze brakowało. Teraz ja zbladłem. Byłem bowiem pewny, że jak babcia Fąferska dowie się, że ciocia nie jedzie z nami, to zemdleje i nie pozwoli.

- Nie telefonuj do babci - powiedziałem - bo babcia ma słabe serce i może się zdenerwować.

- Tak, tak - podchwyciła moją myśl ciocia Anka. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin