Eugeniusz Zamiatin - My.pdf

(956 KB) Pobierz
Zamiatin Eugeniusz-My
EUGENIUSZ ZAMIATIN - MY
EUGENIUSZ ZAMIATIN
MY
P RZEŁOŻYŁ A DAM P OMORSKI
Notatka l
Konspekt:
OBWIESZCZENIE
NAJROZUMNIEJSZA LINIA
POEMAT
Przepisuję po prostu - słowo w słowo - to, co dziś opublikowano w „Gazecie Państwowej”:
„Już tylko 120 dni dzieli nas od zakończenia budowy Integralu. Zbliża się wielka historyczna chwila, w której
pierwszy Integral wzbije się w przestrzeń międzygwiezdną. Tysiąc lat temu wasi bohaterscy przodkowie ustanowili władzę
Państwa Jedynego na całym globie ziemskim. Przed wami jeszcze chlubniejsze zadanie: szklanym, elektrycznym,
płomiennym Integralem scałkować nieskończone równanie wszechświata. Przed wami zadanie jeszcze chlubniejsze:
narzucić dobroczynne jarzmo rozumu nieznanym istotom z obcych planet - być może pozostającym jeszcze w dzikim
stanie wolności. Jeżeli nie zdołają pojąć, że przynosimy im matematycznie bezbłędne szczęście, obowiązkiem naszym
będzie zmusić je do szczęścia. Pierwszym naszym orężem będzie jednak słowo.
W imieniu Dobroczyńcy obwieszcza się wszystkim numerom Państwa:
Każdy numer zdolny do poniższych czynności obowiązany jest układać traktaty, poematy, manifesty, ody lub inne
dzieła poświęcone pięknu i wielkości Państwa Jedynego.
Utwory te stanowić będą pierwszy ładunek Integralu.
Niech Żyje Państwo Jedyne, niech żyją numery, niech żyje Dobroczyńca!”.
Pisząc to czuję: policzki mi płoną. Tak: scałkować monumentalne kosmiczne równanie. Tak: wyprostować wielką
krzywą, dopasować ją do stycznej - asymptoty - do prostej. Albowiem linia Państwa Jedynego to - prosta. Wielka,
cudowna, precyzyjna, rozumna prosta - linia najrozumniejsza z rozumnych...
Ja, -503, konstruktor Integralu - jestem tylko jednym z matematyków Państwa. Moje pióro nawykłe do cyfr nie
jest zdolne stworzyć muzyki asonansów i rymów. Spróbuję tylko notować to, co myślę - czy raczej to, co my myślimy
(właśnie tak: my, i niech to MY stanie się tytułem moich notatek). Będzie to jednak pochodna naszego życia,
matematycznie doskonałego życia Państwa Jedynego - czy zatem, same przez się, mimo woli autora, notatki te nie staną się
poematem? Staną się - wierzę i wiem.
Pisząc to czuję: policzki mi płoną. Pewnie czegoś podobnego doznaje kobieta, kiedy po raz pierwszy czuje w sobie
puls nowego - jeszcze mikroskopijnego, ślepego człowieczka. To ja, a zarazem - nie ja. Długie miesiące trzeba go będzie
karmić sobą, swoim sokiem i krwią, a potem - z bólem oderwać od siebie i złożyć u stóp Państwa.
Lecz gotów jestem, jak każdy - czy prawie każdy z nas. Jestem gotów.
Notatka 2
Konspekt:
BALET
KWADRATOWA HARMONIA
IKS
Wiosna. Zza Zielonego Muru, znad niewidocznych dzikich równin wiatr niesie żółty miodowy pyłek jakichś
kwiatów. Ten słodki pyłek wysusza wargi - co chwila przesuwa się po nich językiem - pewnie więc wszystkie mijane
kobiety mają słodkie wargi (mężczyźni naturalnie również). To nieco utrudnia logiczne myślenie.
Ale za to niebo! Niebieskie, nie skalane żadną chmurką (co za nieokrzesane gusta mieli starożytni, których poeci
mogli czerpać natchnienie z tych idiotycznych, niechlujnych, szwendających się niedorzecznie kłębów pary). Ja tam lubię -
z pewnością nie pomylę się mówiąc: my lubimy - tylko takie właśnie sterylne, nieposzlakowane niebo. W takie dni cały
świat jest jak ulany z tego samego niezłomnego, wiecznego szkła co Zielony Mur i wszystkie nasze budowle. W takie dni
wzrok sięga najbłękitniejszej istoty rzeczy, jakichś nieznanych dotąd, olśniewających równań - wszystko to dostrzec można
w rzeczach najzwyklejszych, powszednich.
Chociażby to. Dziś rano byłem na pochylni, gdzie budujemy Integral - i naraz ujrzałem maszynerię: z zamkniętymi
oczami, w zapamiętaniu, krążyły kule regulatorów; korby błyskając wyginały się to w lewo, to w prawo; dumnie kołysał
ramionami balansjer; w takt niesłyszalnej muzyki sunął w podskokach nóż frezarki. Dostrzegłem naraz całe piękno tego
monumentalnego mechanicznego baletu, oblanego lekkim błękitnym słońcem.
Dalej więc - sam do siebie: dlaczego - piękno? Dlaczego taniec - piękny? Odpowiedź: dlatego że nie jest to ruch
swobodny, dlatego, że najgłębszy sens tańca polega właśnie na absolutnym podporządkowaniu estetycznym, na idealnej
nie-wolności. Jeżeli jest prawdą, że nasi przodkowie uprawiali taniec w momentach najwyższego w ich życiu wzlotu
natchnienia (misteria religijne, defilady wojskowe), oznacza to tylko jedno: instynkt nie-wolności od prawieków jest
organicznie właściwy człowiekowi, a my - w naszym dzisiejszym życiu - jedynie świadomie...
Trzeba będzie dokończyć później: szczęknął numerator. Podniosłem wzrok: oczywiście O-90. Za chwilę sama tu
będzie: po mnie na spacer.
Miła O! - zawsze mi się wydawało - że przypomina własne imię: mniej więcej o 10 centymetrów niższa od Normy
Macierzyńskiej - i przez to wykończona krągło, a różowe O - usta - otwarte na spotkanie każdemu mojemu słowu. Poza
tym: krągła, pulchna fałdka, na nadgarstku - dzieci miewają takie.
Kiedy weszła, we mnie jeszcze na całego huczało logiczne koło zamachowe, prawem bezwładności zacząłem więc
mówić o ustalonej właśnie przeze mnie formule, w której mieściło się wszystko - i my, i maszyny, i taniec.
- Cudownie. Prawda? - zapytałem.
1 / 54
555226289.002.png
EUGENIUSZ ZAMIATIN - MY
- Tak, cudownie. Wiosna - różowo uśmiechnęła się do mnie O.
No, masz, dobre sobie: wiosna... Ona - o wiośnie. Kobiety... Zamilkłem.
Na dole. Aleja zatłoczona: przy takiej pogodzie poobiednią godzinę osobistą poświęcamy zazwyczaj na dodatkowy
spacer. Jak zwykle wytwórnia muzyki mocą wszystkich swych kotłów grała Marsza Państwa Jedynego. W miarowych
szeregach, czwórkami, uroczyście wybijając takt, kroczyły numery - setki, tysiące numerów, w błękitnawych junifach * , ze
złotymi blaszkami na piersi - numer państwowy każdego czy każdej. Ja - my, nas czworo - to jedna z niezliczonych fal w
tym potężnym potoku. Po mojej lewej O-90 (gdyby to pisał któryś z moich włochatych przodków tysiąc lat temu - pewnie
by ją określił śmiesznym słowem „moja”); po prawej - dwoje jakichś nieznajomych numerów, żeński i męski.
Sielankowo niebieskie niebo, mikroskopijne dziecinne słońce w każdej blaszce, twarze nie zamroczone szaleństwem
myśli... Promienie - rozumiecie: wszystko ulane z jakiejś jednej, promiennej, uśmiechniętej materii. A spiżowe takty: „Tra-
ta-ta-tam. Tra-ta-ta-tam” - to migocące w słońcu stopnie z miedzi, a z każdym stopniem - wstępujecie coraz wyżej, w
zawrotny błękit...
I oto tak samo jak rano na pochylni znowu spojrzałem, jakbym wszystko to widział po raz pierwszy w życiu:
niechybnie proste ulice, rozjarzone promieniami szkło nawierzchni, boskie prostopadłościany przeźroczystych budowli
mieszkalnych, kwadratowa harmonia szarobłękitnych szeregów. Jakby to nie całe pokolenia - ale ja - właśnie ja -
pokonałem starego Boga i stare życie, właśnie ja stworzyłem to wszystko; jestem jak wieża; boję się ruszyć łokciem, żeby
nie posypały się okruchy ścian, kopuł, maszyn...
A potem moment - skok przez stulecia, z + na -. Przypomniał mi się (widocznie - skojarzenie przez kontrast) - nagle
przypomniał mi się obraz z muzeum: ich ówczesna, z dwudziestego wieku, ulica, oszałamiająco pstrokata gmatwanina
ludzi, kół, zwierząt, afiszów, drzew, barw, ptaków... A przecież tak podobno rzeczywiście było - mogło tak być. Wydało mi
się to tak nieprawdopodobne, tak idiotyczne, że nie wytrzymałem i naraz roześmiałem się głośno.
I zaraz echo - śmiech - po prawej. Odwróciłem się: przed oczami - białe - niezwykle białe i ostre zęby, nieznajoma
twarz kobieca.
- Przepraszam - powiedziała - ale w takim natchnieniu podziwialiście wszystko - jak jakiś mityczny bóg w siódmym
dniu stworzenia. Macie, zdaje się, pewność, że mnie też stworzyliście wy, a nie kto inny. Czuję się zaszczycona...
Wszystko to - bez uśmiechu, rzekłbym nawet - z pewnym szacunkiem (może wie, że jestem konstruktorem
Integralu). Ale nie wiem - czy w oczach, czy w brwiach - jakiś dziwny drażniący iks, w żaden sposób nie mogłem go
uchwycić, nadać mu wyrazu liczbowego.
Speszyłem się czemuś i zacinając się lekko zacząłem logicznie uzasadniać swój śmiech. To całkiem jasne, że ten
kontrast, ta nieprzebyta przepaść między stanem dzisiejszym a ówczesnym...
- Ależ dlaczego - nieprzebyta? (Jakie białe zęby!) Nad przepaścią można przerzucić kładkę. Proszę sobie tylko
wyobrazić: werbel, bataliony, szeregi - przecież to wszystko już było - a zatem...
- No, tak: jasne! - krzyknąłem (to była zadziwiająca zbieżność myśli: ona - prawie moimi słowami - to, co
notowałem przed spacerem). - Rozumiecie: nawet myśli. To dlatego, że nikt nie jest „jeden”, ale „jeden z”. Jesteśmy tak
jednakowi...
Ona:
- Jesteście pewni?
Zobaczyłem brwi pod ostrym kątem zadarte ku skroniom - jak ostre różki iksa i znów nie wiadomo dlaczego
zmieszałem się, spojrzałem w prawo, w lewo - i...
Po mojej prawej - ona, cienka, ostra, sprężyście giętka jak pejcz, I-330 (widzę teraz jej numer); po lewej - O,
zupełnie inna, cała z okrągłości, z dziecinną fałdką na ręce; a na skraju naszej czwórki - nieznany mi numer męski - jakiś
taki dwuwygięty w kształcie litery S. Każde z nas było inne...
Ta po prawej, I-330, dostrzegła widocznie moje stropienie - i z westchnieniem:
- Tak... Niestety!
Istotnie to „niestety” było całkiem na miejscu. Ale znów coś takiego w jej twarzy czy w głosie... Jak na mnie -
niezwykle ostro - powiedziałem:
- Żadne niestety. Nauka się rozwija - jak nie dziś, to za pięćdziesiąt, sto lat... To jasne!
- Nawet nosy wszystkim...
- Tak, nosy - prawie już krzyczałem. - Skoro już - po co taki powód do zawiści... Skoro ja mam nos jak guzik, a
inny...
- No, nos to macie akurat chyba nawet „klasyczny”, jak to się dawniej mówiło. Ale ręce... Nie, nie nie chowajcie -
no, pokażcie ręce!
Nie znoszę, kiedy ktoś patrzy na moje ręce: całe owłosione, kosmate - jakiś idiotyczny atawizm. Wyciągnąłem rękę -
i możliwie obojętnie powiedziałem:
- Małpie.
Spojrzała na ręce, potem na mnie:
- Ależ to arcyciekawy akord - ważyła mnie oczami jak na wadze, znowu mignęły różki w kątach brwi.
- On jest zapisany na mnie - radośnie różowo otworzyła usta O.
Lepiej by już milczała - to było kompletnie bez sensu. W ogóle ta miła O... jakby to powiedzieć... ma niewłaściwie
skalkulowaną prędkość języka: w przeliczeniu na sekundę prędkość języka zawsze powinna być nieco mniejsza niż
prędkość myśli, w żadnym razie na odwrót.
U wylotu alei, na wieży akumulacyjnej dzwon donośnie wybił 17. Godzina osobista minęła. I-330 oddalała się
razem z tamtym, esowatym numerem męskim. Twarz miał taką - budzącą szacunek, a teraz widzę, że nawet znajomą.
Gdzieś go spotkałem - nie pamiętam już, gdzie.
I na pożegnanie - ciągle iksowato - uśmiechnęła się do mnie:
- Zajrzyjcie pojutrze do audytorium 112. Wzruszyłem ramionami:
- Jeżeli będę miał przydział - akurat do tego audytorium... Ona z jakąś niezrozumiałą pewnością:
- Do tego.
** Zapewne od starożytnego „uniforme”.
2 / 54
555226289.003.png
EUGENIUSZ ZAMIATIN - MY
Ta kobieta robiła na mnie równie nieprzyjemne wrażenie co przypadkiem zaplątany w równaniu nierozkładalny
element urojony. Cieszyłem się, że chociaż na chwilę zostanę sam z miłą O.
Ramię w ramię minęliśmy wylot czterech alej. Na rogu - ona musiała w prawo, ja - w lewo.
- Tak bym chciała dzisiaj do was przyjść, spuścić zasłony. Właśnie dzisiaj, zaraz... - O nieśmiało podniosła na mnie
okrągłe, kryształowo niebieskie oczy.
Śmieszna. Cóż mogłem jej odpowiedzieć? Była u mnie nie dalej jak wczoraj i nie gorzej ode mnie wiedziała, że nasz
najbliższy dzień seksualny przypada pojutrze. To po prostu ciągle to samo jej „wyprzedzenie, myśli” - jak (czasem
szkodliwe) wyprzedzenie iskry zapłonowej w silniku.
Przed rozstaniem dwa... nie, będę ścisły: trzy razy pocałowałem cudowne, niebieskie, nie skalane żadną chmurką
oczy.
Notatka 3
Konspekt:
MARYNARKA
MUR
DEKALOG
Przejrzałem wczorajsze notatki i widzę: pisałem nie dość jasno. Wszystko to jest wprawdzie zupełnie jasne dla
każdego z nas. Ale kto wie: może wy, nieznani, którym Integral zaniesie moje notatki, wy może doczytaliście wielką
księgę cywilizacji zaledwie do tej stronicy, co nasi przodkowie przed 900 laty. Może nie znacie nawet takiego ABC, jak
Dekalog Godzinowy, Godziny Osobiste, Norma Macierzyńska, Zielony Mur, Dobroczyńca. Śmiech mnie bierze - a
zarazem bardzo mi trudno mówić o tym wszystkim. To tak, jakby pisarz powiedzmy z 20 wieku musiał tłumaczyć w swojej
powieści, co to jest „marynarka”, „mieszkanie”, „żona”. A zresztą, gdyby jego powieść tłumaczono dla dzikusów, czy
„marynarka” obeszłaby się bez komentarza?
Jestem przekonany, że dzikus patrząc na marynarkę myślał: „No i po co to? Tylko zawada”. Wydaje mi się, że
będziecie patrzyć kropka w kropkę tak samo, kiedy powiem wam, że od czasów Wojny Dwustuletniej nikt z nas nie był za
Zielonym Murem.
Ależ, moi drodzy, trzeba troszkę myśleć, to bardzo pomaga. Przecież to jasne: cała historia ludzka, o ile wiemy, to
dzieje przejścia od koczowniczych do osiadłych form życia. Co za tym idzie, najbardziej osiadła forma życia (nasza) - to
zarazem forma najdoskonalsza (nasza), nieprawdaż? Ludzie mogli się miotać po ziemi z kąta w kąt w czasach
prehistorycznych, kiedy istniały narody, wojny, handle, odkrycia różnych tam ameryk. Ale po co to komu, komu to dziś
potrzebne?
Owszem, zakładam: ta osiadłość weszła w zwyczaj nie bez trudu i nie od razu. Kiedy podczas Wojny Dwustuletniej
drogi uległy zniszczeniu i zarosły trawą - z początku pewnie bardzo niewygodne wydawało się życie w miastach
oddzielonych od siebie gęstwą zielonych lasów. Ale co z tego? Kiedy człowiek utracił ogon, pewnie też nie od razu nauczył
się opędzać od much bez jego pomocy. Z początku na pewno brała go tęsknota za ogonem. Ale dziś - czy możecie sobie
wyobrazić, że macie ogon? Albo: wyobrażacie sobie, że wychodzicie na ulicę - nago, bez „marynarki” (bo wy może jeszcze
spacerujecie w „marynarkach”)? To samo tutaj: nie umiem sobie wyobrazić miasta obnażonego z Zielonego Muru, nie
mogę sobie wyobrazić życia nie przybranego w liczbowy habit Dekalogu.
Dekalog... Właśnie ze ściany w moim mieszkaniu surowo a tkliwie patrzą mi w oczy purpurowe w złotym polu
cyfry jego tablic... Mimo woli przychodzi na myśl to co starożytni nazywali „ikoną” - chciałoby mi się układać wiersze
albo modlitwy (na jedno wychodzi). Ach, czemu nie jestem poetą, bym oddał ci należną chwałę, o Dekalogu, o serce i tętno
Państwa Jedynego!
My wszyscy (a może i wy) dzieckiem jeszcze w szkole czytaliśmy najwspanialszy z zachowanych do naszych
czasów zabytków literatury starożytnej - Rozkład jazdy kolei. Ale nawet on w porównaniu z Dekalogiem jest jak grafit
obok diamentu - w obu to samo C, węgiel, lecz jakże jaśnieje diament - wieczny, przejrzysty. Każdemu dech w piersiach
zapiera, gdy z łoskotem pędzi przez stronice Rozkładu. Ale Dekalog Godzinowy - każdego z nas na jawie przeobraża w
stalowego sześciokołowego bohatera arcypoematu. Co rano, z sześciokołową punktualnością, o jednej i tej samej godzinie,
w jednej i tej samej minucie - my, miliony, wstajemy jak jeden mąż. Ó jednej i tej samej godzinie, milionoistnie,
przystępujemy do pracy - milionoistnie ją kończymy. Łącząc się w jedno milionorękie ciało w jednej i tej samej sekundzie -
zgodnie z Dekalogiem - podnosimy łyżkę do ust - w jednej i tej samej sekundzie wychodzimy na spacer, idziemy do
audytorium, do sali ćwiczeń Taylorowskich, kładziemy się spać...
Będę zupełnie szczery: u nas także nie podano jeszcze absolutnie dokładnego rozwiązania kwestii szczęścia: dwa
razy dziennie - od 16 do 17 i od 21 do 22 jeden potężny organizm rozsypuje się na poszczególne komórki: to właśnie
ustanowione przez Dekalog - Godziny Osobiste. W tym czasie widzieć można: w mieszkaniach jednych cnotliwie
spuszczone zasłony, drudzy - miarowo, spiżowymi stopniami Marsza przemierzają aleję, trzeci - jak ja w tej chwili - przy
biurku. Wierzę jednak niezłomnie - choćby mnie nazwano idealistą i fantastą - wierzę: wcześniej czy później - kiedyś i dla
tych godzin znajdziemy miejsce w ogólnej formule, kiedyś wszystkie 86400 sekund zmieści się w Dekalogu Godzinowym.
Wiele niewiarygodnych rzeczy czytało się i słyszało o epoce, w której ludzie żyli jeszcze w stanie wolnym, czyli
niezorganizowanym, dzikim. To jednak wydawało mi się zawsze najbardziej niewiarygodne: jak ówczesna, choćby nawet
zaczątkowa, władza państwowa mogła dopuścić, by ludzie żyli bez czegoś, co przynajmniej przypominałoby nasz Dekalog,
bez obowiązkowych spacerów, bez precyzyjnego uregulowania terminów posiłku; żeby wstawali i kładli się spać, kiedy im
się spodoba; niektórzy historycy twierdzą nawet, że w owych czasach na ulicach przez całą noc paliło się światło, przez
całą noc chodziło się i jeździło po ulicach.
To właśnie nigdy nie mieściło mi się w głowie. Przecież jakkolwiek ograniczony mieliby rozum, mimo wszystko
musieli pojmować, że takie życie to najprawdziwsza kryminalna zbrodnia, morderstwo - tyle że powolne, dzień po dniu.
Państwo (humanitaryzm) nie pozwalało zabijać pojedynczego człowieka, ale godziło się na połowiczne zabijanie milionów.
Zabić jednego, czyli umniejszyć sumę istnień ludzkich o 50 lat - to zbrodnia, lecz umniejszyć sumę ludzkich istnień o 50
milionów lat - to już nie zbrodnia. Czy to nie śmieszne? U nas to zadanie moralno-matematyczne w okamgnieniu rozwiąże
byle dziesięcioletni numerek; u nich - nie mogły wszystkie ich Kanty razem wzięte (bo żaden z tych Kantów nie wpadł na
pomysł skonstruowania systemu etyki naukowej, czyli opartej na odejmowaniu, dodawaniu, dzieleniu, mnożeniu).
3 / 54
555226289.004.png
EUGENIUSZ ZAMIATIN - MY
A czy to nie absurd, że państwo (miało czelność nazywać się państwem!) mogło pozostawić poza wszelką kontrolą
życie seksualne? Kto, kiedy i ile chciał... Całkiem nienaukowe, jak zwierzęta. I dzieci też rodzili jak popadnie, niczym
zwierzęta. Czy to nie śmieszne: opanować umiejętność hodowli roślin, kur, ryb (ścisłe dane potwierdzają, że potrafili to
wszystko), ale nie dojść do ostatniego szczebla tej drabiny logicznej: hodowli dzieci. Nie sięgnąć myślą naszej Normy
Macierzyńskiej i Ojcowskiej.
Takie to śmieszne, tak nieprawdopodobne, że teraz, kiedy to napisałem, obawiam się: a nuż wy, nieznani czytelnicy,
uznacie mnie za złośliwego kpiarza? A nuż pomyślicie, że chcę po prostu zakpić z was i z poważną miną opowiadam
niestworzone bzdury?
Po pierwsze jednak: nie jestem zdolny do żartów - w każdym żarcie jako ukryta funkcja zawiera się kłamstwo; a po
drugie: Nauka Państwowa twierdzi, że tak właśnie wyglądało życie starożytnych, a Nauka Państwowa mylić się nie może.
Skąd by się wtedy miała wziąć logika państwowa, skoro ludzie żyli w stanie wolności, tzn. w stanie zwierząt, małp, stada.
Czego można od nich żądać, skoro nawet w naszych czasach - z dna, z włochatych głębin - dobiega niekiedy dzikie małpie
echo.
Na szczęście - rzadko. Na szczęście - to tylko drobne awarie elementów: łatwo je remontować nie wstrzymując
wiecznego, wielkiego biegu całej Maszyny. A po to, by usunąć odkształconą śrubkę - mamy wprawną, ciężką rękę
Dobroczyńcy, mamy doświadczone oko Opiekunów...
Tak, nawiasem mówiąc, teraz sobie przypomniałem: ten wczorajszy, dwuwygięty jak S - zdaje się, że widywałem
go, jak wychodził z Urzędu Opieki. Teraz rozumiem, skąd we mnie ten instynktowny wobec niego szacunek i jakaś
konsternacja, kiedy ta dziwna I przy nim... Muszę przyznać, że ta I...
Dzwonią na spanie: 22.30. Do jutra.
Notatka 4
Konspekt:
DZIKUS Z BAROMETREM
EPILEPSJA
GDYBY
Do tej pory wszystko w życiu było dla mnie jasne (nie bez kozery chyba mam upodobanie do samego wyrazu
„jasne”). A dzisiaj... Nie rozumiem.
Po pierwsze, rzeczywiście dostałem przydział właśnie do audytorium 112, tak jak mówiła. Chociaż
prawdopodobieństwo wynosiło –
(1500 - to ilość audytoriów, 10000000 - numerów). A po drugie... Ale po kolei...
Audytorium. Ogromna, nasłoneczniona półkula ze szklanych brył. Dośrodkowe okręgi szlachetnie kulistych, gładko
ostrzyżonych głów. Z lekkim skurczem serca rozejrzałem się wkoło. Sprawdzałem, jak sądzę, czy nie błyśnie gdzieś nad
błękitnymi falami junif różowy półksiężyc - miłe usta O. A tu czyjeś niezwykle białe i ostre zęby podobne do... nie, to nie
to. Dziś o 21.00, wieczorem, O przyjdzie do mnie - to całkiem naturalne, że pragnąłem ją zobaczyć.
Dzwonek. Wstaliśmy, odśpiewaliśmy Hymn Państwa Jedynego - i oto już na estradzie błyskający złotym głośnikiem
i dowcipem fonolektor.
- Proszę szanownych numerów! Niedawno archeologowie dokopali się pewnej książki z 20 wieku. Autor-ironista
opowiada w niej o dzikusie i o barometrze. Dzikus zauważył: ilekroć barometr zatrzymywał się na „deszczu” -
rzeczywiście padał deszcz. Ponieważ dzikusowi zachciało się deszczu, wydłubał w sam raz tyle rtęci, żeby poziom stanął
na „deszczu” (na ekranie - dzikus w pióropuszu wydłubujący rtęć: śmiech). Śmiejecie się: ale czy nie wydaje się wam, że
bardziej wart śmiechu był Europejczyk tamtej epoki? Podobnie jak dzikus - Europejczyk chciał „deszczu” - deszczu przez
duże D, deszczu algebraicznego. Sam jednak sterczał przed barometrem jak zmokła kura. Dzikus przynajmniej miał więcej
śmiałości, energii i - wprawdzie dzikiej - logiki: potrafił ustalić związek między skutkiem i przyczyną. Wydłubując rtęć
uczynił pierwszy krok na wielkiej drodze, którą...
W tym momencie (powtarzam: pisząc nie ukrywam niczego) - w tym momencie zrobiłem się jakby nieprzemakalny,
podczas gdy z głośników płynęły życiodajne potoki. Wydało mi się nagle, że niepotrzebnie tutaj przyszedłem (dlaczego
„niepotrzebnie” i jakże mogłem nie przyjść, skoro miałem przydział?); wydało mi się - wszystko to puste, sama skorupa. Z
trudem włączyłem uwagę wtedy dopiero, kiedy fonolektor przeszedł już do tematu zasadniczego: do naszej muzyki,
kompozycji matematycznej (matematyk - przyczyna, muzyka - skutek), do opisu wynalezionego niedawno muzykometru.
- Kręcąc po prostu tą rączką każdy produkuje do trzech sonat na godzinę. A waszych przodków kosztowało to tyle
wysiłku! Mogli tworzyć tylko dzięki doprowadzeniu się do stanu „natchnienia” - nieznanej postaci epilepsji Oto
przezabawny przykład tego, co im wychodziło - muzyka Skriabina, wiek 20. To czarne pudło (na estradzie rozsunięto
zasłonę, tam - ich pradawny instrument) - to pudło, fortepian, nazywali inaczej „royal” czyli „królewskim”, co także
dowodzi, jak dalece cała ich muzyka...
Dalej - znów nie pamiętam, może dlatego, że... No, tak, powiem wprost: dlatego, że do „królewskiego” pudła
podeszła ona - I-330. Pewnie byłem po prostu zaskoczony tym jej niespodziewanym pojawieniem się na estradzie.
Miała na sobie fantastyczny kostium epoki starożytnej: obcisła czarna suknia, ostro podkreślona białość
odsłoniętych ramion i piersi, i ten ciepły, kołysany oddechem cień pośrodku... i oślepiające, prawie wściekłe zęby...
Uśmiech-ukąszenie, tu - na dół. Usiadła, zagrała. Dzikie to, spazmatyczne, pstrokate jak całe ich życie - ani cienia
rozumnej mechaniczności. Oczywiście wszyscy wokół mnie mają rację: śmieją się. Tylko niektórzy... Ale dlaczego i ja - i
ja?
Tak, epilepsja - choroba psychiczna - ból... Powolny, słodki ból - ukąszenie i żeby jeszcze głębiej, jeszcze boleśniej.
A teraz, powoli - słońce. Nie nasze, nie to kryształowo błękitnawe i równomierne przez szklane cegły ścian - nie: dzikie,
pędzące, palące słońce - precz z siebie wszystko - wszystko w strzępy.
4 / 54
555226289.005.png
EUGENIUSZ ZAMIATIN - MY
Ten, co siedział koło mnie, spojrzał z ukosa w lewo - na mnie - i zachichotał. Nie wiem czemu zapamiętałem
wyraźnie: zobaczyłem - na wargi wyskoczyła mu mikroskopijna banieczka śliny, pękła. Ta banieczka mnie ocuciła. Znowu
sobą.
Jak wszyscy - słyszałem tylko idiotyczną, rozbieganą trzaskaninę strun. Śmiałem się. Wszystko było łatwe i proste.
Utalentowany fonolektor w nazbyt żywych barwach przedstawił nam tę dziką epokę - i tyle.
Z jaką rozkoszą słuchałem potem naszej muzyki współczesnej! (Zademonstrowano ją pod koniec - dla kontrastu.)
Kryształowe stopnie chromatyczne schodzących się i rozchodzących szeregów nieskończonych - i sumujące akordy formuł
Taylora, Maclaurina; całotonowe kwadratowo ciężkie suwy spodni Pitagorasowych; smutna melodia ruchu gasnąco
wahadłowego; mieniące się Fraunhoferowymi liniami pauz dobitne takty - spektralna analiza planet... Jaka potęga! Jaka
niezachwiana prawidłowość! Jaka żałosna jest samowolna, niczym - prócz dzikich fantazji - nie ograniczona muzyka
starożytnych!
Jak zwykle wszyscy opuszczali audytorium w równych szeregach, czwórkami, przez szerokie drzwi. W pobliżu
mignęła znajoma dwuwygięta postać: ukłoniłem się z szacunkiem.
Za godzinę powinna przyjść miła O. Czułem się przyjemnie i pożytecznie podniecony. W domu - jak najprędzej do
kantoru, podsunąłem dyżurnemu mój różowy bilet i dostałem zaświadczenie o prawie do zasłon. To prawo obowiązuje u
nas tylko w dni seksualne. Na co dzień w swoich ścianach przejrzystych, jakby wysnutych z połyskliwego powietrza,
żyjemy wiecznie na widoku, zawsze skąpani w świetle. Nie mamy przed sobą nic do ukrycia. Poza tym ułatwia to ciężką i
szlachetną pracę Opiekunów. W przeciwnym razie do czego by mogło dojść! Być może właśnie dziwaczne, nieprzejrzyste
domostwa starożytnych zrodziły tę ich żałosną komórkową psychikę. „Mój (sic!) dom - moja twierdza” - ależ wymyślili!
O 22.00 spuściłem zasłony - i w tym samym momencie weszła zadyszana O. Podała mi swoje różowe usteczka - i
różowy bilecik. Oddarłem talon - i nie mogłem się oderwać od różowych ust aż do ostatniej chwili - 22.15.
Potem pokazywałem jej moje „notatki” i mówiłem - zdaje się, że bardzo dobrze - o pięknie kwadratu, sześcianu,
prostej. Słuchała tak czarująco różowo - i naraz z niebieskich oczu łza, druga, trzecia - prosto na otwartą stronę (s. 7).
Atrament rozmazał się. No, i trzeba będzie przepisać.
- Δ, najmilszy, gdybyście tylko - gdyby...
No, i co „gdyby”? Co za „gdyby”? Znowu jej stara śpiewka: dziecko. Czy może coś nowego - w sprawie... w
sprawie tamtej? Chociaż to już chyba... Nie, to byłoby już nazbyt idiotyczne.
Notatka 5
Konspekt:
KWADRAT
WŁADCY ŚWIATA
FUNKCJA PRZYJEMNIE POŻYTECZNA
Znowu nie to. Znowu zwracam się do ciebie, mój nieznany czytelniku, tak jakbyś... No, dajmy na to, mojego starego
kolegę, R-13, poetę, wargi ma murzyńskie - wszyscy przecież znają. Tymczasem wy - na Księżycu, na Wenus, na Marsie,
na Merkurym - kto was tam wie, coście za jedni.
Więc tak: wyobraźcie sobie - kwadrat, żywy, piękny kwadrat. Musi opowiedzieć o sobie, o swoim życiu.
Rozumiecie - ostatnia rzecz, która przyszłaby kwadratowi do głowy, to opowiedzieć o tym, że ma równe wszystkie cztery
kąty: on już tego po prostu nie dostrzega, tak dalece jest to dla niego sprawa zwykła, codzienna. Ja też właśnie przez cały
czas jestem w takiej kwadratowej sytuacji. Weźmy chociażby różowe talony i wszystko, co się z nimi wiąże: dla mnie to
równość czterech kątów, ale dla was być może jest to gorsze niż dwumian Newtona.
Więc tak. Któryś tam starożytny mędrzec, ma się rozumieć przypadkiem, powiedział raz coś mądrego: „Głód i
miłość włada światem”. Ergo: żeby władać światem, człowiek musi narzucić swoje władanie władcom świata. Nasi
przodkowie niemałym kosztem pokonali wreszcie Głód: mam na myśli Wielką Wojnę Dwustuletnią - wojnę między
miastem a wsią. Zapewne powodowani religijnym zabobonem dzicy chrześcijanie z uporem trwali przy swoim chlebie * .
Ale w roku 35 przed powstaniem Państwa - wynaleziono dzisiejsze nasze naftowe pożywienie. Co prawda przeżyły tylko
0,2 ludności kuli ziemskiej. Ale za to - oczyszczone z tysiącletniego brudu - jakże rozbłysło oblicze ziemi. I dzięki temu to
zero całych dwie dziesiąte - zaznały rozkoszy przebywania w pałacach Państwa Jedynego.
Czy to nie jasne: rozkosz i zawiść to licznik i mianownik ułamka zwanego szczęściem. Jakiż miałyby sens wszystkie
niezliczone ofiary Wojny Dwustuletniej, gdyby w naszym życiu pozostał jeszcze jakikolwiek pretekst dla zawiści.
Tymczasem pretekst taki pozostawał, bo pozostały nosy „jak guziki” i nosy „klasyczne” (tamta nasza rozmowa na
spacerze) - bo o miłość jednych zabiegało wielu, innych - nikt.
Naturalnie, odkąd jego władzy poddał się Głód (algebraiczny = sumie dóbr materialnych), Państwo przypuściło atak
na drugiego władcę świata, mianowicie - Miłość. Nareszcie i ten żywioł został pokonany, czyli zorganizowany,
zmatematyzowany. Około 300 lat temu ogłoszono nasze historyczne „Lex sexualis”: „Każdy numer ma prawo do każdego
numeru jako produktu seksualnego”.
Dalej - to już sprawy techniczne. Przechodzicie skrupulatne badania w laboratoriach Urzędu Seksualnego, tam
precyzyjnie określa się zawartość hormonów płciowych we krwi - opracowuje odpowiednią dla was Tabelę dni
seksualnych. Po czym składacie oświadczenie, że w swoje dni pragniecie korzystać z numeru takiego a takiego (albo takich
a takich) i otrzymujecie należny wam bloczek z talonami (różowy). I tyle.
Jasne: powodów do zawiści nie ma już żadnych, mianownik szczęścia sprowadzony został do zera - ułamek zmienia
się we wspaniałą nieskończoność. To właśnie, co dla starożytnych stanowiło źródło niezliczonych kretyńskich tragedii - u
nas sprowadzono do harmonijnej, przyjemnie pożytecznej funkcji organizmu, podobnie jak sen, pracę fizyczną, odżywianie
się, defekację itd. Na tym przykładzie widzicie, jak wielka siła logiki oczyszcza wszystko, czegokolwiek dotknie. O,
gdybyście wy, nieznani, poznali tę cudowną siłę, gdybyście wy także nauczyli się podążać za nią!
... Dziwne: pisałem dzisiaj o najwyższych wyżynach historii ludzkiej, cały czas oddychałem najczystszym górskim
powietrzem myśli - a w środku jakoś tak chmurnie, pajęczynowo i na krzyż: jakiś taki czworołapy iks. Może to - moje łapy
** Wyraz ten zachował się u nas tylko w postaci poetyckiej metafory: skład chemiczny tej substancji jest nieznany.
5 / 54
555226289.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin