C. S. FRIEDMAN
Śniący gatunek
1. Był taki czas pomiędzy zachodem słońca a zmrokiem, kiedy ściana dzieląca światy robiła się
cienka; i jeśli wtedy ktoś patrzył - jeśli umiał patrzeć - widział przemykające
na drugą stronę małe, ciemne stworzenia z krainy snów.
On, zwany Łowcą-w-Mroku, umiał patrzeć.
Nadchodził czas tuż przed zapadnięciem prawdziwej ciemności, krótki moment
równowagi pomiędzy Nocą a Dniem. Trwał zaledwie kilka sekund (ale dostatecznie
długich), a potem przejście znów się zamykało i stwory, które przeniknęły
stamtąd tutaj, musiały pozostać tutaj na zawsze.
Nigdy nie polował, dopóki ta chwila nie dobiegła końca. Nigdy jej nie przegapił,
odkąd nauczył się patrzeć. Mgliste snostwory fascynowały go, podobnie jak ich
obecność w jego świecie. Oczywiście widywał takie stworzenia w sen-krainie i
polował tam na nie; był to koci zwyczaj stary jak świat. Tutaj jednak wydawały
się... jakieś złe. Jakby osłabiło je przejście pomiędzy światami. Ich wewnętrzny
blask był przygaszony, często migotliwy, krawędzie rozmywały się od podmuchów
wiatru, rozpływały się w cienkie smużki mgły. Przychodziły w tysiącach postaci,
każda inna: od ostrokończystych robaków z bursztynowoszarej mgły do
ciemnokarminowych krabów, przełażących przez niewidoczne kamyki i przeszkody w
drodze do niewidzialnego morza. I wszystkie wydawały mu się złe.
Polował na nie niegdyś jako kociak, szybko jednak zrozumiał daremność takich
wysiłków. W świecie snu te stworzenia były materialne, mógł je wytropić, zabić i
zjeść, lecz w krainie jawy przypominały duchy, których nie można chwycić ani
zębami, ani pazurami. Po zetknięciu z nimi zostawał tylko obrzydliwy posmak, jak
gorycz porażki. Wolał polować na te stwory tylko w swojej cienio-postaci, a
godziny czuwania przeznaczyć na zdobywanie solidniejszego łupu.
Tej nocy zamierzał polować w krainie ludzi. Bezksiężycowa noc nadawała się
idealnie, a ciemność była tak gęsta, że czuł, jak ociera się o futro, dwie
czernie w lodowatym jesiennym wietrze. Oczywiście musiał pokonać płot, który
jednak nie stanowił poważnej przeszkody. Podobnie jak wytryskowi kastrata
brakowało mu zapachu siły; jego pobratymcy tak często wydrapywali sobie
przejście pod spodem albo przełazili po gałęziach wystających nad szczytem, że
płot wyglądał - i pachniał - jak gościniec. Znalazł kanał prowadzący pod drutami
i przeczołgał się z łatwością na drugą stronę, na rodzinny teren tych samych
dwunogów, które kiedyś próbowały go zabić.
I tam znalazł zdobycz. Najpierw ją zobaczył, punkcik światła na tle hebanowej
ciemności. Mysz? Stał już pod wiatr, więc rozpoczął ostrożne podejście. Wkrótce
doszedł go zapach, chłodny i obiecujący - mysz. Postawił jedną łapę przed sobą
na dywanie umierających liści, powoli przeniósł ciężar ciała do przodu.
Ostrożnie. Bez hałasu. Nie mogła go zwęszyć, na pewno nie mogła go zobaczyć:
tylko szmer jego kroków mógł ją ostrzec na czas.
Czujnie nastawiła drobne uszka. Zamarł. Czas mijał. Wiatr się zmienił, ale nie
odwrócił się całkowicie; już mu nie pomagał, ale też nie ostrzegł ofiary.
Spokojnie. Spokojnie. Polna mysz rozejrzała się dookoła, przysunęła się dwa
kroki bliżej do kępki bluszczu. Spokojnie, Łowco. A potem ofiara wreszcie się
odprężyła i zaczęła węszyć za jedzeniem wśród opadłych liści. Odważył się
postąpić krok do przodu, potem drugi. Zapach stracił czystość, ale mysz była
wyraźnie widoczna, smużki ciałoblasku przyczepione do brązowego futerka migotały
wesoło, nie zważając na niebezpieczeństwo.
Wiedział, że kiedy skoczy, mysz go usłyszy i pewnie rzuci się do ucieczki.
Odgadł, w którą stronę, przygotował się do poprawki...
I - skok. Silne tylne nogi wyniosły go w powietrze, prosto jak strzała w
kierunku ofiary. Mysz rzuciła się do ucieczki, dokładnie jak przewidział... i
miał ją, pazury mocno wbiły się w łopatki, zęby radośnie otaczały cieniutką
szyję. Ciałoblask myszy dostał mu się do nosa, kiedy - znużony szamotaniem
ofiary - zabił ją. Wiedział z doświadczenia, że taki blask nie zgaśnie od razu,
że zniknie całkowicie dopiero o brzasku. Zjadł mysz tam, gdzie ją złapał, a
słabo świecące resztki zostawił na stosie pożółkłych liści. Dobry posiłek. Po
którym należy się dobre mycie, a potem...
Wtedy właśnie uświadomił sobie, że coś go obserwuje.
Odwrócił się szybko. Uszy przypłaszczone, pazury wysunięte, gotów do walki z
każdym intruzem. Lecz zobaczył tylko snostwora, świecącego jasno w ciemności.
Nieapetyczny kształt, pół-ryba i pół-ślimak, z rozdziawioną bezzębną paszczą na
przednim końcu. Uskoczył mu z drogi, nagle straciwszy pewność, że te stworzenia
są nieszkodliwe. Sierść miał nastroszoną i chociaż próbował trochę ją
przygładzić językiem, wewnętrznie też się nastroszył: brzydki stwór napędził mu
strachu.
Ale stwora nie interesowała obecność kota. Przepłynął obok, pod wiatr, aż dotarł
do miejsca niedawnego posiłku. Wtedy zatrzymał się, jakby rozmyślał. W gardle
Łowcy narastał pomruk odrazy i strachu. Chociaż stwór nie wydzielał żadnej woni,
otaczała go aura zdecydowanie złowroga; Łowca potrzebował całego opanowania,
żeby nie uciekać albo nie zaatakować z miejsca, bez namysłu.
Stwór przez długą chwilę wisiał nad szczątkami myszy, pulsując mglistym ciałem.
A potem opadł na trupa jak pijawka; okrągła paszcza przywarła do resztek mysiej
głowy. Zdjęty zgrozą Łowca-w-Mroku patrzył, jak stworzenie się pożywia. Nie
wchłonęło żadnej materii, ale blask powoli zaczął blednąć. Migotliwe promienie
zadrżały nad ciałem, potem zgasły; wkrótce świecił tylko pijawkowaty stwór - i
sam Łowca.
Strach pokonał wreszcie ciekawość; Łowca-w-Mroku odwrócił się i umknął.
2. Dom był właśnie taki, jakiego Miles się spodziewał. Mały wiejski domek, który
od prawie dwóch stuleci opierał się północnym wiatrom, zanim przyjaciel Milesa i
były współlokator ze studiów postanowił go odremontować. Stał tu jak pomnik
niepowtarzalnej osobowości Wesleya McGillisa, odnowiony do połowy i pewnie
dożywotnio skazany na ten stan: Wes zazwyczaj tracił zainteresowanie każdym
projektem, jak tylko opanował już umiejętności niezbędne do jego realizacji, a
ten dom nie stanowił wyjątku. Szkoda, pomyślał Miles. Budynek wyglądał
obiecująco. Może córka Wesa, która ostatnio wprowadziła się do niego, nakłoni
ojca do zakończenia prac.
Podskakując na gruntowej drodze, zarośniętej na środku gęstą trawą, samochód
wjechał na podwórze pełne wybujałych chwastów. Wesley czekał na ganku - niech go
szlag, nie zmienił się ani trochę od ostatniego spotkania! To już prawie
dziesięć lat, uświadomił sobie Miles. On sam się zmienił, na pewno.
- Jak ci się podoba? - zagadnął dawny współlokator, obejmując szerokim gestem
dom, pola i nawet lśniącą białą cytadelę instytutu badań podstawowych Bell &
Hammond, odległą o kilka mil. - Ładnie, co?
- Zimno. - Jeszcze w Marylandzie zostawił płaszcz w bagażniku; teraz szybko
wyjął go i nałożył, zanim wyciągnął walizkę. - Wolę południe.
- Daj, zaniosę. - Wesley sięgnął po walizkę, którą musiał wreszcie wyrwać
Milesowi. - Mówisz jak oni, wiesz?
- Kto?
- Południowcy. Nigdy nie myślałem, że do tego dojdziesz. - Poprowadził go po
schodach zniszczonego ganku do siatkowych drzwi, wyraźnie nowych. - Elsa
przesyła pozdrowienia, żałuje, że nie mogła przyjechać. Jakieś sprawy w NMHI,
opowiem ci wszystko, jak się rozgościsz. Dziwna historia, naprawdę.
Otworzył drzwi i przepuścił Milesa przodem.
- Uważaj na koty.
Jak na zamówienie szary pręgowany kocur rzucił się do drzwi. Z wypraktykowaną
gracją Wes zastąpił mu drogę, wepchnął Milesa do prymitywnej kuchni i zatrzasnął
za nimi siatkowe drzwi. Kot miauknął przeciągle na znak protestu i znikł w
cieniu opodal.
Do kuchni przylegał pokój dzienny, w którym kominek pośrodku odpędzał najgorszy
chłód. Wesley wskazał fotel na biegunach kryty perkalem, po czym kiwnął głową w
stronę schodów na drugim końcu pokoju.
- Rozgość się, a ja to zaniosę. Nastawiłem wodę na kawę albo na herbatę, do
wyboru. Zaraz wracam.
Miles zaledwie zdążył zauważyć, że fotel miał odrapane nogi i obicie
wystrzępione od zwierzęcych pazurów, kiedy ze schodów doleciał okrzyk: "Na dół,
do cholery!" Czarny od głowy do ogona, z białymi skarpetkami na trzech łapach,
mały kotek skoczył na środek pokoju i tam zatrzymał się nagle, jakby rozważając
dalsze postępowanie. Miles z wahaniem wyciągnął do niego palec; osobiście wolał
psy i nie przepadał za kotami, ale jeśli to maleństwo należało do Wesa,
przynajmniej powinien potraktować je życzliwie.
Kot odwrócił się nagle przodem do Milesa i oczy mu się rozszerzyły. Cofnął się i
zasyczał. Gęsta, długa sierść zjeżyła się na końcach, dając efekt jednocześnie
komiczny i groźny. Małe gardziołko skurczyło się spazmatycznie i z pyszczka
wydobył się ryczący dźwięk, który dobitnie świadczył o pokrewieństwie z lwami.
Wstrząśnięty gość cofnął rękę. Każdy hałas czy nagły ruch mógł jeszcze bardziej
rozdrażnić zwierzątko, więc Miles stał bardzo spokojnie - i bardzo, bardzo cicho
- czekając na powrót Wesa i ratunek.
Na górze rozległy się kroki, potem rytmicznie zabrzmiały na schodach.
- Dałem ci frontowy pokój, trochę mały, ale najlepiej odnowiony. Myślę...
Wes zatrzymał się, kiedy jego głowa wynurzyła się spod podestu, i jednym
spojrzeniem objął żywy obraz: kot kontra profesor filozofii.
- Uspokój się, Miles. - Ton jego głosu zdradzał rozbawienie. - On cię nie
zaatakuje. Nawet go nie interesujesz.
- Ale kiedy wyciągnąłem do niego rękę...
- Tak, ale zobacz. To znaczy spójrz na jego oczy. On nawet na ciebie nie patrzy.
Miles znowu spojrzał na kota, tym razem uważniej, i stwierdził, że Wes miał
rację. Kocie ślepia wpatrywały się w jakiś punkt trochę na lewo od niego, bliżej
środka pokoju.
- Więc o co mu chodzi, do cholery?
Gospodarz westchnął.
- Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Chyba powinienem cię zapoznać z projektem
Elsy... skoro przez jakiś czas będziesz mieszkał z rezultatami. Jeszcze
wszystkiego nie rozpracowaliśmy, ale właśnie dlatego Elsa pojechała porozmawiać
z ludźmi z Ośrodka Zdrowia Psychicznego.
- Z powodu kota?
- Czterech kotów. A przedtem dwa mioty, które zniszczono wkrótce po urodzeniu.
To są pierwsze, którym pozwoliliśmy dorosnąć... i sam nie wiem, czy dobrze
zrobiliśmy. Kawy?
- Proszę.
- Ze śmietanką?
- Czarna.
Kłopoty ze zdrowiem oduczyły go od takich przyzwyczajeń; miał skłonność do
tycia.
- To nie jest niebezpieczne, prawda? - rzucił nerwowo za Wesem, który poszedł
zaparzyć kawę.
- Co, kawa? - zaśmiał się Wes. - Nie, one są za małe, żeby nas skrzywdzić.
Chociaż myszy na pewno mają inne zdanie.
Kot wciąż się jeżył, chociaż przestał ryczeć. Miles nawet nie wiedział, że koty
potrafią wydawać takie dźwięki.
- Na co on patrzy? Czego się boi?
Milesowi zdawało się, że w pokoju niczego nie ma, a jednak kot wyraźnie śledził
coś wzrokiem. Obserwując zwierzątko, widział nawet miejsce, gdzie powinno
znajdować się owo tajemnicze "coś", chociaż co to mogło być, nie miał pojęcia.
Wes wrócił z dwoma kubkami parującej kawy i właśnie zaczął coś mówić, kiedy kot
nagle wyskoczył w powietrze. Jakby coś go ugryzło, pomyślał Miles. Albo
oparzyło. Zwierzątko zanurkowało pod siedzenie fotela i przycupnęło tam,
dygocząc z przerażenia. Widać było tylko jego oczy, dwie bursztynowe iskierki w
ciemności, które gorączkowo omiatały pokój.
- Chyba powinienem wyjaśnić - zaproponował Wes.
Miles kiwnął głową. Najwyższy czas.
Wydział badawczy Sloana-Ketteringa pracował na kotach już od dłuższego czasu
(jak wyjaśnił mu Wes) w związku z badaniami nad rozwojem wzroku u wcześniaków.
Odkąd rekombinacja genów stała się godną zaufania dziedziną nauki, importowali
kilku specjalistów z tej dziedziny, żeby stworzyć koty o specyficznych
upośledzeniach wzroku. Elsa dołączyła do nich w połowie lat dziewięćdziesiątych.
Jeden z jej projektów przewidywał modyfikację genów potomstwa w celu
zwiększenia wrażliwości chromatycznej - rutynowa operacja, która powinna
przynieść rutynowe rezultaty. Zamiast tego otrzymano miot czterech kociaków,
które od chwili, kiedy otwarły oczy, wykazywały wszelkie objawy ludzkiej
schizofrenii.
- Uśpiono je - oznajmił Wes. - Elsa spróbowała jeszcze raz. Ten sam wynik. Wtedy
już sprawdzała po kilka razy każdy czynnik genetyczny i przeprowadziła autopsję
każdych zwłok. Daremnie. Zarówno teoria, jak autopsja potwierdzały, że zwiększy
ono tylko wrażliwość kociego aparatu wzrokowego na kolory; nic nie wskazywało na
żadne zmiany w samym mózgu czy zakłócenia chemicznej równowagi ciała.
- Więc zostawili przy życiu ostatni miot.
Wes przytaknął.
- I sam widzisz rezultaty. Kazała je wysterylizować, żeby osiągnęły dojrzałość,
ale nic więcej. Chciała sprawdzić, czy zmiana równowagi hormonalnej wpłynie na
ich szaleństwo. Nie wpłynęła. Przedtem mnie namówiła, żeby zabrać je tutaj, żeby
otrzymały względnie "normalne" wychowanie.
- Nie pomogło?
- Sam zobacz.
Pręgowany kot z czarnym ogonem wśliznął się do pokoju, skradając się do czegoś,
czego żaden z mężczyzn nie widział. Po chwili zasyczał i uciekł.
- Owszem, koty czasami mają wymyślonych towarzyszy zabaw... ale nie do tego
stopnia, i rzadko takich przerażających. Więc Elsa skontaktowała się z ludźmi w
Ośrodku Zdrowia Psychicznego, a oni ją zaprosili do siebie. Żeby przedyskutować
ludzkie analogie takich zachowań i ich ewentualne zastosowanie. Tymczasem... -
Wzruszył ramionami pod adresem czarnego kotka, który dopiero teraz wysunął nos
ze swojej mrocznej fortecy. - Mam ich trzy na głowie, a to żadna przyjemność.
- Trzy? Mówiłeś chyba...
- Były cztery - szybko odparł Wes. - Ale jeden wymknął się z domu, zanim
zdążyliśmy je wysterylizować, więc... nie mieliśmy wyboru, Miles. Nie mogliśmy
go zwabić z powrotem, a FDGA bardzo surowo podchodzi do genetycznie zmienionych
okazów. Gdyby nie był płodny, moglibyśmy go zostawić na wolności.
- A tak?
- Urządziliśmy obławę. - Z roztargnieniem łyknął kawy. - Właściwie załatwił to
przyjaciel Elsy. Strzelił mu prosto w głowę. Biedny zwierzak wyrwał się tylko na
dwa dni i dwie noce, więc miał minimalne szanse znalezienia partnerki. Tak
naprawdę był jeszcze kociakiem... więc nie zgłosiliśmy tego. Istniało przecież
ryzyko, że Elsa utraci licencję, rozumiesz? Więc teraz mamy miot trzech
kociaków, jak podano w aktach. Zawsze były tylko trzy.
Mały czarny kotek podszedł z niedbałym wdziękiem do najbliższego fotela,
wskoczył na niego i zaczął się myć. Jakby nic się nie stało. Całkiem jak
prawdziwy kot, pomyślał Miles. Tylko że to nie jest prawdziwy kot. Nauka go
zmieniła. Nie-kot. Anty-kot. Nigdy nie pochwalał modyfikacji wyżej rozwiniętych
gatunków i teraz wiedział dlaczego. Za dużo DNA i znacznie za mało wiedzy.
Oczywiście można chyba bezpiecznie modyfikować psy. Psy były przewidywalne.
Zrozumiałe. Koty zaś...
Popatrzył na małe czarne zwierzątko i wzdrygnął się.
...obce.
3. Zbierały się w krainie ludzi. Całymi dziesiątkami, księżycowo jasne na tle
wieczornego nieba. Nie senniaki, na które polował jako kocię, i daremnie chwytał
je małymi łapkami, kiedy trzepotliwie przenikały przez ściany ludzkiego domu,
nie zważając na jego wysiłki. Te były większe, groteskowe. Podobnie jak
snostwór, który rościł sobie prawa do jego zdobyczy, cuchnęły zepsuciem,
rozkładem; przerażały go i dopiero kiedy patrzył, jak gromadzą się wokół
lśniących białych ścian ludzkiego domu, zrozumiał, że co noc jest ich więcej i
że chyba gromadzą się w jakimś celu.
Nie pomogło, że noce robiły się coraz zimniejsze. Łowca był uzbrojony przeciwko
zimowym chłodom w futro, które gęstniało z każdą nocą, ale łapy nie przywykły
stąpać po zamarzniętej ziemi, a blizna od kuli, przecinająca pyszczek, bolała
dotkliwie przy niskiej temperaturze. Jedno i drugie wprawiało go we wściekłość.
Kiedy nadciągały snostwory, często rzucał się na nie z wystawionymi pazurami,
chociaż w głębi duszy wiedział, że żadne stworzenie jawy nie może ich dosięgnąć.
Ale i tak próbował, wyładowując złość, i tylko warczał z rozczarowania, kiedy
łapa przechodziła przez nie na wylot. Polował na nie w sen-krainie i nie mógł
zrozumieć, dlaczego tutaj, w świecie jawy, były nietykalne; teraz, kiedy szły za
nim podczas polowania i przywłaszczały sobie jego zdobycz, a on nie mógł ich
odpędzić, sytuacja stawała się nie do zniesienia.
Odpowiedź kryła się w krainie ludzi i Łowca postanowił ją odnaleźć. Lecz tutaj,
na pustych polach, gdzie wola człowieka przycięła trawę niewygodnie krótko i
wydarła z ziemi wszelkie osłony, musiał zachować ostrożność. Znał aż za dobrze
potęgę człowieka i wcale nie pragnął się z nią zmierzyć. Niegdyś, w kocięctwie,
przeszedł przez łożysko strumienia i gąszcz zarośli, wezwany znajomym głosem...
a głos odpowiedział mu grzmotem i rozdzierającym bólem, który go oślepił, głowa
uderzyła o kamień i zagarnęły go krainy cienia. Nie, nie zamierzał szukać
ludzkiego towarzystwa, ale kraina ludzi czekała na niego.
Tam były senniaki. I należało je przepędzić. Prosty fakt.
Ostrożnie prześlizgiwał się wśród traw, tuż nad ziemią, pełznąc do przodu cal po
calu. Powoli zbliżył się do wysokiego, białego ludzkiego domu. Podobnie jak
mniejszy dom, ten również był otoczony płotem, wyglądającym zupełnie tak samo.
Nie rosły tutaj drzewa z dogodnie przewieszonymi gałęziami, nie wygrzebano
żadnego przejścia pod spodem. Postanowił wspiąć się na płot i skoczył z
rozbiegu, żeby wylądować jak najwyżej - ale kiedy dotknął łapami drutu, zapiekły
go jak przypalone ogniem, rozdzierający ból przeszył całe ciało falą
przerażenia, mięśnie zadrgały spazmatycznie, pazury rozluźniły uchwyt i Łowca
runął z wysoka na ziemię, straciwszy poczucie równowagi. Zawył, uderzając o
zamarznięty grunt i leżał oszołomiony, z poparzonymi łapami, sparaliżowany od
wstrząsu.
Ten płot nie był jak tamten, o nie. Krył w sobie ludzką magię i podobnie jak
piorun, który przedtem go trafił, był jego wrogiem, uzbrojonym i gotowym do
zabijania. Łowca zrozumiał, że gdyby uczepił się płotu, zginąłby; uratował go
tylko upadek.
Upokorzony, podźwignął się na nogi. Łapy mu zdrętwiały, osłabłe i drżące, ale
zmusił je, żeby zaniosły go na zachód, do najbliższej kępy zarośli. Tam, pod
osłoną drzew obejrzy i oczyści swoje rany. Nie tutaj, gdzie człowiek mógł go
znaleźć.
Minął znak zapachu, ale go zignorował; brakowało mu sił, żeby wrócić na własny
teren, musiał więc zaryzykować naruszenie granic. Dopiero kiedy wszedł w gąszcz,
zatrzymał się i rozejrzał za schronieniem. Niezdolny do wspinaczki, walcząc z
narastającym bólem przy każdym kroku, wreszcie upadł na kępę bluszczu; liczył,
że kot, który oznaczył to miejsce, jest gdzieś daleko i patroluje inną granicę
swego terytorium. Łowca nie miał sił do walki.
Odpływał w sen, kiedy zbudził go jakiś szelest. Krainy cienia rozwiały się jak
dym i Łowca stwierdził, że stoi po kolana w bluszczu, na wszystkich czterech
łapach dygoczących z bólu, ale gotowy do walki - o tak! - i biada kotu, który
rzuci mu wyzwanie!
Potem coś zaszeleściło głośniej i spomiędzy dwóch gałęzi wyjrzała głowa. Maleńka
główka, same oczy i wąsy. Potem druga, równie malutka. Wiatr przyniósł zapach
kociąt, ostrzegawczy: trzymaj się z daleka.
A potem pojawił się trzeci pyszczek i Łowca zapomniał o całym świec...
mol_ebok