Amber 01 - Dziewięciu Książąt Amberu.pdf

(763 KB) Pobierz
Amber 01 - Dziewiêciu Ksi¹¿¹t Amberu
ROGER ZELAZNY
DZIEWIĘCIU KSIĄśĄT
AMBERU
Pierwszy tom z cyklu
„The First Chronicles of Amber”
Tłumaczył: Piotr W. Cholewa
Wydanie polskie: 1999
Wydanie oryginalne: 1970
Rozdział 1
Koszmar zbliŜał się ku końcowi, lecz miałem wraŜenie, Ŝe trwał całą wieczność.
Spróbowałem poruszyć palcami u nóg – udało mi się. LeŜałem na szpitalnym łóŜku i miałem
obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciąŜ je miałem.
Trzykrotnie zacisnąłem i otworzyłem powieki.
Pokój przestał mi wirować przed oczami.
Gdzie, u diabła, byłem?
Po chwili zaćmienie zaczęło ustępować i wróciła mi częściowo pamięć. Przypomniałem
sobie długie noce, pielęgniarki i igły. Za kaŜdym razem, kiedy zaczynało mi się nieco
rozjaśniać w głowie, ktoś wchodził i coś mi wstrzykiwał. Tak to wyglądało, dokładnie tak.
Teraz jednak, skoro przyszedłem juŜ trochę do siebie, będą musieli z tym skończyć.
Ale czy skończą?
I naraz jak obuchem uderzyła mnie myśl: niekoniecznie.
Wrodzony sceptycyzm co do szlachetności ludzkiej natury nie pozwolił mi na zbytni
optymizm. Zrozumiałem, Ŝe od dłuŜszego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie miałem
pojęcia dlaczego, ale teŜ nie widziałem powodu, dla którego miano by zaprzestać tych
praktyk, jeśli im za to płacono. Musisz zachować zimną krew i udawać, Ŝe jesteś nadal
zamroczony – podpowiedziało mi moje drugie, gorsze, choć zapewne i mądrzejsze ja.
Tak teŜ uczyniłem.
Kiedy w jakieś dziesięć minut później zajrzała przez drzwi pielęgniarka, oczywiście
wciąŜ słodko chrapałem. Odeszła. Przez ten czas zdąŜyłem juŜ częściowo zrekonstruować, co
zaszło.
Uprzytomniłem sobie niejasno, Ŝe miałem jakiś wypadek. To, co było potem, pamiętałem
jak przez mgłę, a tego, co było przedtem, nie pamiętałem zupełnie. Ale przypomniałem sobie,
Ŝe najpierw przebywałem w szpitalu, a dopiero później przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego?
Nie miałem pojęcia.
Czułem, Ŝe nogi mi się juŜ zrosły i są na tyle silne, Ŝe mogę spróbować stanąć. Nie
zdawałem sobie sprawy, ile czasu upłynęło od ich złamania, ale wiedziałem, Ŝe były złamane.
Usiadłem. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, gdyŜ bolały mnie wszystkie mięśnie. Na
dworze było juŜ ciemno i zza okna mrugało na mnie kilka gwiazd. Odmrugnąłem im i
przerzuciłem nogi przez krawędź łóŜka.
Zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę; wstałem i trzymając się poręczy u
wezgłowia zrobiłem ostroŜnie pierwszy krok.
W porządku. Trzymałem się na nogach.
A więc teoretycznie mogłem wyjść stąd o własnych siłach.
Wróciłem do łóŜka, wyciągnąłem się i zacząłem rozmyślać. Ciało miałem zlane potem i
trząsłem się jak w febrze. Przed oczami migotały mi kolorowe plamki.
Coś się psuje w państwie duńskim...
To był wypadek samochodowy, uzmysłowiłem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek...
Wtem drzwi się otworzyły wpuszczając trochę światła i przez wpółprzymknięte powieki
zobaczyłem pielęgniarkę ze strzykawką. Miała szerokie biodra, ciemne włosy i muskularne
ręce. Kiedy zbliŜała się do łóŜka, usiadłem.
– Dobry wieczór – powiedziałem.
– AleŜ... dobry wieczór – odparła.
– Kiedy stąd wychodzę? – spytałem.
– Będę musiała zapytać lekarza.
– Świetnie, niech pani zapyta.
– Proszę podwinąć rękaw.
– Nie, dziękuję.
– Muszę zrobić panu zastrzyk.
– Nic podobnego. Nie potrzebuję Ŝadnego zastrzyku.
– O tym decyduje lekarz.
– Więc niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.
– Przykro mi, ale muszę słuchać poleceń moich przełoŜonych.
– Tak samo tłumaczył się Eichmann i sama pani wie czym się to dla niego skończyło –
pokręciłem wolno głową.
– Skoro tak – oświadczyła – będę musiała zameldować o tym...
– Doskonale. I proszę przy okazji powiedzieć, Ŝe jutro rano się wypisuję.
– To niemoŜliwe. Nie moŜe pan nawet chodzić... i miał pan obraŜenia wewnętrzne...
– Zobaczymy – powiedziałem. – Do widzenia.
Odwróciła się i wyszła bez odpowiedzi.
LeŜałem i rozmyślałem. Byłem chyba w jakiejś prywatnej klinice – a więc ktoś musiał
pokrywać rachunek. Kto? Przed oczami nie stanęli mi Ŝadni krewni. Ani przyjaciele. KtóŜ
więc pozostawał? Wrogowie?
Usiłowałem przywołać ich w pamięci.
Pustka.
Nie zgłosił się Ŝaden kandydat do tego miana.
Nagle przypomniałem sobie, Ŝe auto, którym jechałem, spadło ze skały prosto do jeziora.
I to było wszystko, co pamiętałem.
Jestem...
WytęŜyłem pamięć i znów poczułem, Ŝe oblewa mnie pot.
Nie wiedziałem, kim jestem.
śeby się czymś zająć, usiadłem i odwinąłem bandaŜe. Wyglądało na to, Ŝe pod spodem
wszystko jest w porządku i Ŝe postąpiłem słusznie. Za pomocą metalowego pręta, wyjętego z
wezgłowia łóŜka, zerwałem teraz gips z prawej nogi. Miałem nieodparte wraŜenie, Ŝe muszę
się szybko stąd wydostać, Ŝe czekają na mnie jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy.
Sprawdziłem, jak spisuje się moja prawa noga. Była zdrowa. Zerwałem gips z lewej nogi,
wstałem i podszedłem do szafy. Nie wisiało w niej Ŝadne ubranie.
Wtem usłyszałem kroki. Wróciłem do łóŜka i przykryłem się, zasłaniając zerwany gips i
zdarte bandaŜe. Drzwi ponownie się otworzyły.
Rozbłysło światło – przy ścianie z ręką na kontakcie stał muskularny osiłek w białym
fartuchu.
– Podobno wojuje pan z pielęgniarką? I co zrobimy z tym fantem? – zapytał i trudno juŜ
było udawać, Ŝe śpię.
– No właśnie – odparłem. – Co z nim zrobimy?
Zmarszczył brwi skonsternowany, a potem oznajmił:
– Pora na zastrzyk.
– Czy jest pan lekarzem? – spytałem.
– Nie, ale otrzymałem polecenie, Ŝeby zrobić panu zastrzyk.
– A ja się nie zgadzam – powiedziałem – do czego mam pełne prawo. I co pan na to?
– Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej – oświadczył i podszedł z lewej strony do
łóŜka. Trzymał w ręce strzykawkę, którą dotąd chował za plecami.
Wymierzyłem mu paskudny cios, jakieś dziesięć centymetrów poniŜej pasa, który rzucił
go na kolana.
– ...! – zaklął, kiedy odzyskał głos.
– Spróbuj podejść do mnie Jeszcze raz, kochasiu – zagroziłem – to dopiero zobaczysz.
– JuŜ my mamy swoje sposoby na takich pacjentów – wysapał.
Zrozumiałem, Ŝe najwyŜszy czas działać.
– Gdzie moje ubranie? – spytałem.
– ...! – powtórzył.
– Wobec tego będę musiał wziąć pańskie. Proszę mi je dać.
Trzecia wiązanka juŜ mnie znudziła, zarzuciłem mu więc kołdrę na głowę i stuknąłem go
metalowym prętem.
Nie minęły dwie minuty, a byłem od stóp do głów w bieli, niczym Moby Dick lub lody
waniliowe. Obrzydlistwo.
Wepchnąłem osiłka do szafy i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem księŜyc w nowiu
wiszący nad rzędem topoli. Trawa była srebrzysta i połyskująca. Noc przekomarzała się
niemrawo ze świtem. Nie dostrzegłem niczego, co by mi pomogło zlokalizować to miejsce.
Stałem na drugim piętrze jakiegoś budynku, a kwadratowa plama światła w dole na lewo
wskazywała, Ŝe na parterze ktoś pełni dyŜur.
Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem się po korytarzu. Na lewo kończył się ścianą z oknem
i miał jeszcze czworo drzwi, po parze z kaŜdej strony. Zapewne prowadziły do podobnych
pokoi jak mój. Podszedłem do okna: tak samo trawnik, drzewa, noc – nic nowego.
Odwróciłem się i skierowałem w drugą stronę.
Drzwi, drzwi, drzwi, spod Ŝadnych smugi światła, a jedyny odgłos to moje kroki w za
duŜych, poŜyczonych butach.
Zegarek osiłka wskazywał piątą czterdzieści cztery. Za paskiem, pod białym kitlem
sanitariusza, miałem metalowy pręt, który przy kaŜdym ruchu ocierał mi się o biodro. Z sufitu
co jakieś pięć metrów padało blade, czterdziestowatowe światło Ŝarówki.
Schody skręcały w prawo w dół, były puste i wyłoŜone chodnikiem. Pierwsze piętro
wyglądało tak samo jak drugie: rzędy pokoi, nic więcej; schodziłem więc dalej. Kiedy
znalazłem się na parterze, skierowałem się w prawo szukając drzwi, spod których sączyło się
światło.
Znalazłem je tuŜ przy końcu korytarza i nie zadałem sobie trudu, Ŝeby zapukać.
Za wielkim lśniącym biurkiem siedział facet w jaskrawym płaszczu kąpielowym
przeglądając jakąś kartotekę. Spojrzał na mnie ze złością i usta juŜ złoŜyły mu się do krzyku,
który jednak uwiązł mu w gardle, moŜe z powodu mojej groźnej miny. Wstał szybko zza
biurka.
Zamknąłem drzwi za sobą, podszedłem i powiedziałem:
– Dzień dobry. Narobił pan sobie kłopotów.
Najwyraźniej kłopoty zawsze budzą ciekawość, bo juŜ po trzech sekundach, jakie zajęło
mi przejście przez pokój, padły słowa:
– Co to znaczy?
– To znaczy – wyjaśniłem – Ŝe czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w
odosobnieniu oraz drugi proces o niedozwolone praktyki lekarskie i naduŜywanie
narkotyków. Jeśli o mnie chodzi, to juŜ cierpię na głód narkotyczny i mogę zrobić coś
nieobliczalnego...
Stał i patrzył na mnie.
– Proszę stąd wyjść – zaŜądał.
Zobaczyłem na biurku paczkę papierosów. Poczęstowałem się i powiedziałem:
– Niech pan siada i zamknie buzię. Mamy parę spraw do omówienia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin