Amber 06 - Atuty Zguby.pdf

(734 KB) Pobierz
Amber 06 - Atuty Zguby
ROGER ZELAZNY
ATUTY ZGUBY
Pierwszy tom z cyklu
„The Second Chronicles of Amber”
Tłumaczył: Piotr W. Cholewa
Wydanie polskie: 2001
Wydanie oryginalne:1985
Rozdział 1
To paskudne uczucie, kiedy czekasz, aŜ ktoś spróbuje cię zabić. Ale był 30 kwietnia, więc
musiało się to zdarzyć, jak zwykle. Nie od razu zrozumiałem, w czym rzecz, ale teraz
wiedziałem przynajmniej, Ŝe muszę się pilnować. Przedtem byłem zbyt zajęty, Ŝeby coś z tym
zrobić. Teraz jednak skończyłem pracę, zostałem juŜ tylko z tego powodu. Czułem, Ŝe zanim
odjadę, powinienem wyjaśnić tę sprawę.
Wstałem z łóŜka, wpadłem do łazienki, wziąłem prysznic, umyłem zęby i tak dalej. Znów
zapuściłem brodę, więc nie musiałem się golić. Nie trzęsły mną dziwne lęki, jak dawniejszego
30 kwietnia, trzy lata temu, kiedy obudziłem się z bólem głowy i złym przeczuciem;
otworzyłem wszystkie okna i zajrzałem do kuchni: wszystkie palniki były otwarte i nie paliły
się. Nie. Dzisiejszy dzień nie przypominał nawet 30 kwietnia sprzed dwóch lat, kiedy przed
świtem zbudził mnie lekki zapach dymu. To paliło się moje mieszkanie. Mimo to trzymałem
się z daleka od wszystkich lamp na wypadek, gdyby Ŝarówki napełniono czymś łatwopalnym,
i raczej pstrykałem w przełączniki niŜ je naciskałem. Nie zdarzyło się nic niezwykłego.
Normalnie nastawiam ekspres do kawy jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, z
włącznikiem czasowym. Dziś jednak nie miałem ochoty na kawę, której parzenia nie
widziałem. Postawiłem dzbanek i czekając, aŜ będzie gotowa, sprawdziłem bagaŜ. Wszystko,
co miałem tu cennego, leŜało teraz w dwóch średniej wielkości skrzynkach: ubrania, ksiąŜki,
obrazy, kilka instrumentów, kilka pamiątek i tym podobne drobiazgi. Zamknąłem wieka.
Czysta koszula, bluza, dobra ksiąŜka i plik czeków podróŜnych trafiły do plecaka. Wychodząc
oddam klucz dozorcy, Ŝeby mógł wpuścić facetów od przeprowadzki. Wyniosą skrzynki do
magazynu.
Dziś rano nie będzie przebieŜki.
Popijając kawę, przechodziłem od okna do okna. Zatrzymywałem się przy kaŜdym z nich,
by rzucić okiem na ulice w dole i budynki naprzeciwko (w zeszłym roku był to ktoś z
karabinem). Myślałem o pierwszym przypadku, siedem lat temu. Szedłem sobie chodnikiem
w piękny, wiosenny poranek, kiedy nadjeŜdŜająca cięŜarówka zjechała nagle w bok i niewiele
brakowało, by połączyła mnie na stałe z fragmentem muru. ZdąŜyłem odskoczyć i upaść.
Kierowca nie odzyskał juŜ przytomności. Wyglądało to na jeden z tych nie wyjaśnionych
wypadków, które czasem wdzierają się w nasze Ŝycie.
Jednak rok później, co do dnia, późnym wieczorem wracałem do domu od mojej
przyjaciółki. Napadli mnie trzej ludzie, jeden z noŜem, dwaj z kawałkami rurek. Nie okazali
nawet tyle grzeczności, by najpierw poprosić o portfel.
Zostawiłem szczątki pod drzwiami pobliskiego sklepu muzycznego, a kiedy
zastanawiałem się nad tym po drodze, nie skojarzyłem, Ŝe to przecieŜ rocznica wypadku
samochodowego. Pomyślałem o tym dopiero następnego dnia, ale nawet wtedy uznałem, Ŝe to
tylko dziwny zbieg okoliczności. Sprawa paczki z bombą, która zniszczyła połowę
sąsiedniego mieszkania, skłoniła mnie do zastanowienia, czy statystyczna natura
rzeczywistości nie jest przypadkiem nieco nadweręŜona w moim otoczeniu i o tej porze roku.
Wydarzenia kolejnych lat zmieniły podejrzenia w pewność.
Kogoś bawiły doroczne próby zamordowania mnie.
Po prostu. Kiedy zamach się nie udawał, miałem roczną przerwę przed kolejnym
podejściem. Lecz w tym roku ja takŜe miałem chęć się pobawić.
Najbardziej martwił mnie fakt, Ŝe on, ona czy ono nigdy chyba nie był obecny na miejscu
zamachu. Wolał się raczej posługiwać róŜnymi sztuczkami, urządzeniami czy podstawionymi
ludźmi. Będę określał tę osobę symbolem S (co w mojej prywatnej kosmologii oznacza
czasem „spryciarza”, a czasem „skurwiela”), poniewaŜ X jest zbyt często wykorzystywane. A
nie mam ochoty na kontakty z zaimkami niepewnego rodzaju.
Wypłukałem filiŜankę i dzbanek, ustawiłem je na suszarce, chwyciłem plecak i
wyszedłem. Pana Mulligana nie było w domu, a moŜe spał, więc wrzuciłem mu klucz do
skrzynki na listy i ruszyłem na śniadanie do pobliskiego baru.
Ruch nie był zbyt duŜy i wszystkie pojazdy zachowywały się jak naleŜy. Szedłem powoli,
rozglądałem się i nasłuchiwałem. Słońce świeciło jasno i zapowiadał się piękny dzionek.
Miałem nadzieję, Ŝe szybko załatwię całą sprawę i będę mógł cieszyć się nim w spokoju.
Bez przeszkód dotarłem do baru. Usiadłem przy oknie. W chwili gdy podszedł kelner,
dostrzegłem na ulicy znajomą postać – był to dawny kumpel z klasy, potem kolega z pracy.
Lucas Reynard: metr osiemdziesiąt, rudowłosy, przystojny mimo – a moŜe dzięki –
artystycznie złamanemu nosowi, o głosie i manierach handlowca, którym był.
Zastukałem w szybę. ZauwaŜył mnie, pomachał, zawrócił i wszedł do środka.
– Merle! Miałem rację – oznajmił. Ścisnął mnie za ramię, usiadł i wyjął mi z rąk kartę. –
Nie znalazłem cię w domu i zgadłem, Ŝe pewnie będziesz tutaj.
Zaczął czytać menu.
– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– Jeśli chcą się panowie zastanowić, wrócę za chwilę – powiedział kelner.
– Nie – odparł Luke i podyktował gigantyczne zamówienie. Dodałem swoje.
– PoniewaŜ jesteś istotą podległą władzy przyzwyczajeń – stwierdził, odpowiadając na
moje pytanie.
– Przyzwyczajeń? Prawie w ogóle tu nie bywam.
– Wiem. Ale bywałeś w chwilach napięcia. Na przykład przed egzaminami. Albo kiedy
coś cię dręczyło.
– Hm – mruknąłem. Chyba miał rację, chociaŜ dotąd nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Zakręciłem popielniczką z wytłoczoną głową jednoroŜca, pomniejszoną wersją witraŜu
stanowiącego część ścianki działowej przy drzwiach. – Sam nie wiem czemu – wyznałem po
chwili. – Ale dlaczego sądzisz, Ŝe coś mnie dręczy?
– Przypomniałem sobie te twoje paranoiczne lęki, jakie z powodu paru wypadków
Ŝywiłeś co do 30 kwietnia.
– Więcej niŜ paru. Nigdy ci o wszystkich nie opowiadałem.
– Więc ciągle w to wierzysz?
– Tak.
Wzruszył ramionami. Zjawił się kelner i nalał nam kawy.
– Niech będzie – zgodził się wreszcie Luke. – Czy dziś masz to juŜ za sobą?
– Nie.
– Szkoda. Mam nadzieję, Ŝe nie utrudnia to myślenia.
Wypiłem łyk kawy.
– śaden problem.
– To dobrze. – Westchnął i przeciągnął się. – Posłuchaj, wczoraj wróciłem do miasta...
– Jak się udał wyjazd?
– Ustanowiłem nowy rekord sprzedaŜy.
– Świetnie.
– W kaŜdym razie... dopiero w pracy dowiedziałem się, Ŝe odszedłeś.
– Zwolniłem się mniej więcej miesiąc temu.
– Miller próbował cię złapać. Miałeś rozłączany telefon, więc nie mógł zadzwonić.
Zaglądał nawet kilka razy, ale cię nie zastał.
– Szkoda.
– Chce, Ŝebyś wrócił.
– Zakończyłem tutaj swoje sprawy.
– Czekaj, aŜ poznasz ofertę. Brady dostaje kopniaka w górę, a ty zostajesz nowym szefem
Projektowania. Dwadzieścia procent podwyŜki. To miałem ci od niego przekazać.
Cmoknąłem cicho.
– Szczerze mówiąc, brzmi to całkiem obiecująco. Ale, jak juŜ mówiłem, zakończyłem
tutaj swoje sprawy.
– Rozumiem... – oczy mu błysnęły i uśmiechnął się chytrze. – Czyli masz na oku coś
lepszego. No dobra. W takim przypadku mam ci powiedzieć, Ŝebyś go zawiadomił, ile płacą
tamci. A on postara się ich przebić.
Pokręciłem głową.
– Widzę, Ŝe nie rozumiesz – westchnąłem. – Skończyłem. Kropka. Nie chcę wracać. Dla
nikogo juŜ nie będę pracował. Mam juŜ dość takich zabaw. I mam dość komputerów.
– Ale jesteś naprawdę dobry. Powiedz szczerze, zamierzasz gdzieś uczyć?
– Nie.
– Do diabła, przecieŜ musisz coś robić! Dostałeś spadek czy co?
– Nie. Zamierzam podróŜować. Za długo juŜ siedzę w miejscu.
Jednym haustem wychylił filiŜankę kawy. Potem oparł się, splótł dłonie na brzuchu i
lekko zmruŜył powieki. Milczał przez chwilę.
– Mówisz, Ŝe skończyłeś – stwierdził w końcu. – Masz na myśli swoją pracę i Ŝycie tutaj
czy moŜe coś jeszcze?
– Nie bardzo rozumiem.
– Często znikałeś, jeszcze w college’u. Nie było cię przez jakiś czas, a potem nagłe
zjawiałeś się znowu. I nigdy nie chciałeś o tym rozmawiać. Sprawiałeś wraŜenie, jakbyś
prowadził podwójne Ŝycie. Czy twój wyjazd ma z tym coś wspólnego?
– Nie wiem, o co ci chodzi.
Uśmiechnął się.
– Na pewno wiesz – mruknął. A kiedy nie odpowiadałem, dodał: – No cóŜ, powodzenia.
We wszystkim.
WciąŜ w ruchu, bez chwili spokoju, bawił się kółkiem do kluczy. Piliśmy drugą filiŜankę
kawy, a on podrzucał i dzwonił kluczami i wisiorkiem z niebieskim kamieniem.
Wreszcie podano śniadanie i przez chwilę jedliśmy w milczeniu.
– Czy nadał masz „Gwiezdną Strzałę”? – zapytał.
– Nie. Sprzedałem ją zeszłej jesieni. Miałem tyle roboty, Ŝe nie wystarczało czasu na
Ŝagle. A nie chciałem, Ŝeby stała bezczynnie.
Pokiwał głową.
– Szkoda. Niezłe na niej były imprezy, jeszcze w szkole. Później takŜe. Przyjemnie
byłoby wypłynąć jeszcze raz, Ŝeby powspominać stare czasy.
– Tak.
– Słuchaj, widziałeś się ostatnio z Julią?
– Nie, odkąd ze sobą zerwaliśmy, nie. Wydaje mi się, Ŝe ciągle chodzi z tym facetem. z
Rickiem. A ty?
– Owszem. Wpadłem do niej wczoraj wieczorem.
– Po co?
Wzruszył ramionami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin