Studnie piekieł=.rtf

(503 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

GRAHAM MASTERTON

 

 

 

STUDNIE PIEKIEŁ

(Przełożyła: Danuta Dowjat)


“Myślę, że gdyby diabeł nie istniał i miałby go stworzyć człowiek, to stworzyłby go na swój obraz i podobieństwo “.

FIODOR DOSTOJEWSKI

“Ku zgiełkliwej trzodzie, której stada Żywot swój wiodą na pastwisku Ziemi, Szatan spogląda i na łożu siada Z siarki wyłonion wśród brzasku promieni”.

ROBERT SOUTHEY


ROZDZIAŁ 1

 

Wszystko zaczęło się pewnego rześkiego, chłodnego popołudnia w Connecticut, gdy liście spadają z drzew, a niebo czystością i błękitem przypomina oczy dziecka. Wjeżdżałem właśnie zakurzonym samochodem marki Country Squire na podjazd przy domu Bodine'ów i trzęsło mną niewąsko na wybojach. Zmrużyłem powieki przed słońcem świecącym wprost w oczy przez korony drzew, na uszy mocno naciągnąłem czerwoną czapeczkę baseballową i wysoko postawiłem kołnierz kożuszka. Z tyłu wozu narzędzia i kawałki rur łomotały, uderzając o siebie, wierny kot Shelley ułożył się na sąsiednim siedzeniu i wyciągnął łapki. Jego wymyte do czysta uszy aż lśniły.

Zatrzymałem się przed domem i wysiadłem z samochodu.

- Idziesz? - zapytałem kota, ale on tylko przymknął ślepia, jakby walczył z migreną, co znaczyło, że jest zbyt zimno na dworze i zostanie w środku słuchając radia. Cóż za leniwy cholernik z niego. - Jak tam sobie chcesz - powiedziałem więc tylko.

Po warstwie szeleszczących, wysuszonych liści podszedłem do werandy. Dom Bodine'ów był dużym wiktoriańskim budynkiem położonym na niskim wzgórzu między New Milford i Washington Depot przy drodze numer 109. Wokoło rozciągała się cicha, wiejska okolica, wszędzie tylko zagajniki i małe osady. Gdy turyści i niedzielni wycieczkowicze powrócili do Nowego Jorku, nieliczni stali mieszkańcy - nie przybyło ich wielu od czasów kolonizacji - szykowali się do przyjścia zimy.

Jim Bodine grabił liście za domem. Był młodym mężczyzną, najwyżej dwudziestopięcioletnim, czyli o ponad dekadę młodszym ode mnie. Miał jasne, wijące się włosy i duże zęby, a w wełnianej kurtce przypominał postać wprost z obrazów Normana Rockwella.

- Cześć, Mason - powitał mnie i oparł się na trzonku grabi.

- Jak leci? - zagadnąłem.

- W porządku. Zimny ranek, co? Wciągnąłem ostre powietrze pachnące dymem.

- Jeszcze jak. Może wejdziemy do domu?

- Jasne. Alison właśnie miała robić kawę.

Oparł grabie o poręcz werandy z tyłu domu i otworzył siatkowe drzwi chroniące przed muchami. Weszliśmy do kuchni. Poczułem ciepło i miły zapach, zobaczyłem miedziane rondle na sosnowej półce, a na wszystkich parapetach stygnące foremki z ciastem. Alison Bodine właśnie wyjmowała blachę ciasteczek cynamonowych i pomyślałem, że chciałbym umrzeć, zadławiwszy się takim właśnie ciasteczkiem, kochając się z Raquel Welch na sprężystym materacu.

Alison wyglądała na starszą od męża, reprezentowała typ kobiety bardzo macierzyńskiej. Miała ciemne włosy upięte w kok, drobną, miłą twarz z szeroko rozstawionymi, brązowymi oczami. Była niepozorna, niskiego wzrostu, taką kobietę można bez przyklękania objąć dłońmi za szyję, ale nigdy w pasie.

- Co u ciebie, Mason? - powitała mnie i przyniósłszy trzy fajansowe kubki, nalała do nich kawy.

Usiedliśmy przy starym, solidnym stole kuchennym i zajadaliśmy ciasteczka. Blade promienie słońca z trudem przebijały się przez szyby.

- Macie kłopoty ze studnią, co? - spytałem.

Jim włożył do ust ciastko, które się pokruszyło, gdy próbował je ugryźć.

- Tak - przytaknął zbierając okruszki. - Świeża

sprawa. Zaczęło się jakieś dwa, trzy dni temu. Ale się przestraszyłem, że mogą być większe kłopoty zimą, kiedy .ziemia zamarznie.

- To dobrze, że mnie wezwałeś - powiedziałem. - A tak właściwie to o co chodzi?

- Od czasu do czasu płynie woda o dziwnym kolorze, żółtozielonkawa. Nie ma żadnego smaku, ale dziwnie wygląda.

- Jakoś mi głupio ją gotować - dorzuciła Alison. - Słyszy się tyle o przeciekach i nawozach sztucznych dostających się do wód gruntowych.

- Jeśli płynie dłużej, to w końcu robi się czysta?

- Tak, po jakichś dziesięciu, piętnastu minutach - wyjaśnił Jim.

- A co z nalotem? Zostają ślady na zlewie? Może coś w niej pływa?

- Nie, tylko ten dziwny kolor.

Piłem kawę. Chyba nic poważnego, pomyślałem. Najróżniejsze czynniki mogły wpłynąć na jakość wody w studni: związki organiczne, minerały, przecieki. Bodine'owie martwili się tylko jednym: że będą pili czyjeś ścieki. Mieliśmy mokry rok i ziemia bardzo nawilgła. Kiedy poziom wód gruntowych podnosi się tak wysoko, jak w ostatnim czasie, może się zdarzyć, że podziemne strumienie docierają do szamba, ale dochodzi do tego niezwykle rzadko. Z opisu Bodine'ów wynikało raczej, że woda przepłynęła przez pokłady minerałów lub szczątków roślinnych i to właśnie zmieniło jej zabarwienie.

- Mogę wziąć próbkę - zwróciłem się do nich. - I zawieźć ją do New Milford jeszcze dziś wieczorem, a jeśli Dan Kirk szybko ją dla mnie przebada, to dam wam znać jutro po południu. Nie wygląda mi to na poważną sprawę. Pamiętam, że parę lat temu facet w Kent odkręcił kran i popłynęła woda czerwona jak krew. Okazało się, że do wody dostała się odrobina związku potasu i wystarczyło wykopać studnię trochę głębiej.

- Miejmy nadzieję, że i u nas tak będzie. - Alison

uśmiechnęła się nieśmiało. - Bałam się, że ta woda jest zatruta.

- Chyba nie chorujecie, co? - spytałem.

- Nie, żadne z nas.

- A Oliwer?

- W porządku. Twardy jak rzepa. Dokończyłem kawy i wstałem.

- Moglibyście mi pożyczyć słoik po dżemie albo po czymś takim na próbkę?

- Jasne.

Alison sięgnęła do kredensu po słoik. Wtedy ukradłem kolejne ciasteczko i wepchnąłem je do ust, gdy szedłem za nią do pralni. I jak tu się dziwić, że mam kłopoty z utrzymaniem linii. Żeby spalić tyle słodkości, trzeba by przebiec ze trzy mile.

- Najpierw myślałem, że to rdza z rur - zaczął Jim, gdy pochyliliśmy się nad zlewem.

- Aha - wymamrotałem, rozpryskując kaskadę okruchów.

- To było najprostsze wytłumaczenie. Ale gdy się przekonałem, że we wszystkich kranach woda jest taka sama, uznałem, że to coś innego. I jak mówiłem, żadnych drobin czy pyłków.

Odkręciłem kran i pozwoliłem wodzie płynąć. Najpierw była czysta, ale po chwili zauważyłem zmianę koloru, choć nie tak szokującą, jak czerwień krwi w Kencie. Woda nabrała jasnego, nieprzyjemnego odcienia żółtego i mówiąc prawdę, wyglądała jak mocz. Z namaszczeniem pobrałem próbkę do słoika i uniosłem go pod światło.

- I co sądzisz? - zapytał Jim.

- Trudno powiedzieć. - Wzruszyłem ramionami. - Trochę przypomina związki mineralne. Jest prawie przezroczysta.

Powąchałem wodę, ale moim zdaniem nie wyróżniała się żadnym szczególnym zapachem. Podałem słoik Bodine'om, żeby też sprawdzili. Jim potrząsnął głową, a Alison kilkakrotnie pociągnęła nosem i stwierdziła:

- Ryba.

- Że co?

- Hmm, może to i głupie, ale czuję zapach ryby. Przysunąłem słoik do nosa i głęboko wciągnąłem powietrze.

- Ja nic nie czuję - powiedziałem do niej. - A ty, Jim? Spróbował jeszcze raz, ale znów pokręcił głową.

- Masz bujną wyobraźnię, skarbie. A poza tym w naszej studni nie ma prawa być żadnych ryb.

Zakręciłem słoik i schowałem do kieszeni kożuszka.

- Dan Kirk wykryje, co to za cudo. Kiedyś znalazł środek owadobójczy, który pokonawszy osiem warstw litej skały, dotarł do podziemnego strumienia i skończył w herbacie faceta mieszkającego siedem mil dalej. To Sherlock Holmes w świecie H2O.

- A ty kim jesteś? - spytała Alison. - Latającym Holendrem w świecie rur?

- To, że mnie trudno złapać, nie oznacza, że nigdy nie bywam w domu. - Uśmiechnąłem się szeroko. - Przecież robię u ludzi, nie? W tej chwili powinienem zakładać nowe kaloryfery u Harrisonów. Słyszeliście, że mają nowe kaloryfery?

- Sara mi wspominała - przyznała Alison. - Nie masz jakichś świeższych ploteczek?

- Chłopaka Katzów wywalili ze szkoły, jeśli was to interesuje.

- Też już słyszałam. Wendy Pitman wspominała mi o tym w sklepie Northville'a.

- Tak, sklep Northville'a - westchnąłem, gdy przez kuchnię wyszliśmy na podwórko. - Mówią o nim, że jeśli czegoś tam nie ma na składzie, to w ogóle nie warto tego szukać. Szczera prawda. Włączając w to wszystkie plotki, które stamtąd pochodzą.

Na dworze było naprawdę zimno, więc głębiej wciągnąłem czapeczkę. Słońce już się schowało za linią lasu, a pomarańczowe promienie lśniły na czubkach drzew. Z ust ulatywały obłoczki pary i zacieraliśmy dłonie, by nam nie zmarzły. U sąsiadów zaszczekał pies.

- Zajrzę do was jutro, jak się tylko czegoś dowiem - zwróciłem się do Jima. - Ale moim zdaniem nie macie się o co martwić. Piliście tę wodę, a czujecie się normalnie i zajadacie ciasteczka, więc cokolwiek to jest, nie ma się czym przejmować.

- Chcesz parę do domu? - zaproponowała Alison.

- Nie, dziękuję. I tak już utyłem. Parę tygodni temu musiałem pełznąć rurą doprowadzającą ciepłe powietrze i z trudem się przez nią przepchnąłem. Niezły sposób na zgon, co? Zarurowany na śmierć.

Jim i Alison towarzyszyli mi w drodze do samochodu.

- Lepszy niż utonięcie - rzuciła kobieta.

- Utonięcie? - zdziwiłem się. - A kto mówi o utonięciu?

- Spytaj Jima - odparła. - Przez cały ubiegły tydzień tylko to mu się śniło.

- Może nie powinieneś napełniać po brzegi wanny. Jim wyglądał na zawstydzonego.

- Głupstwo. To tylko sen.

- Jaki?

- Dlaczego mu to powiedziałaś? - zwrócił się do żony. - Głupi sen i tyle.

- Jestem znawcą snów o wodzie. Wiesz, że jestem hydraulikiem, a wcześniej zrobiłem połowę kursu uniwersyteckiego z psychologii. Któż lepiej ode mnie potrafi zinterpretować sen o tonięciu? Już ci mówię: spychasz w podświadomość pragnienie, by iść na dno razem z “Titanikiem”, gryzie cię to, że zatonął ponad pół wieku temu. A może mama dodawała za dużo wody do twojej oranżady, gdy byłeś dzieckiem, i teraz cierpisz na obsesję rozcieńczania?

Jim wepchnął dłonie w kieszenie kurtki i wzruszył ramionami.

- To tylko jeden z tych głupich snów. Śni mi się, że jestem pod wodą, bardzo ciemną wodą, i chcę się wydostać, ale nie mogę.

- Długo to trwa?

- Nie wiem. Może parę sekund. Ale budzę się zlany zimnym potem. I jest mi naprawdę bardzo zimno. Poza tym mam wrażenie, że wypiłem całe litry lodowatej wody.

Obszedłem samochód i otworzyłem drzwi. Shelley siedział w środku i słuchał Doiły Parton. Zmierzył mnie wyniosłym spojrzeniem. Czasem zachowywał się tak arogancko, że miałem ochotę mu przykopać. Zastanawiałem się niekiedy, kto, u licha, kieruje firmą “Mason Perkins, Naprawy Hydrauliczne i Ogrzewanie”, ja czy ten przeklęty Shelley? Naprawdę mógłbym mu przykopać.

Jim otarł nos wierzchem dłoni i powiedział:

- Najbardziej przeraża mnie uczucie, że ta woda się nie kończy. Jest głęboko pod ziemią, a nad nią tysiące ton skał. Więc nawet gdybym się wynurzył, to i tak nie zaczerpnę powietrza.

Poklepałem go serdecznie po ramieniu.

- Wygląda na to, że masz na pieńku z wodą. Może za bardzo martwisz się o studnię?

- Też mu to mówię - przyznała Alison. Wsiadłem do samochodu i uchyliłem okienko.

- Jeśli się tym tak przejmujesz, to zrobię wszystko co w mojej mocy, żebyś jak najszybciej dostał wyniki badań.

- Powinien przestać tak harować - wtrąciła jego żona. - Może to jeden z tych snów, które miewają ludzie walczący za wszelką cenę o powodzenie?

- Posłuchaj: prawie skończyłem zaawansowany kurs psychoanalizy, zupełnie zwyczajni ludzie opowiadali nam sny, od których ty byś z miejsca posiwiał. Twój sen to pestka. Rezultat niepokoju. Przed pójściem do łóżka weź jakąś pigułkę nasenną i po koszmarach.

- Czy liczysz sobie za porady lekarskie tyle samo, co za naprawy hydrauliczne? - spytał z uśmiechem Jim.

- Liczę sobie za wszystko. Dlatego jestem taki bogaty. Ruszyłem, zatrąbiłem na pożegnanie i pomachałem ręką, gdy mijałem skrzynkę na listy umieszczoną przy wjeździe na podwórko. Skręciłem na zachód i drogą 109 ruszyłem ku New Milford. Zapaliłem reflektory, by lepiej widzieć szosę w zapadającym zmroku. Jechałem w górę i w dół pagórków, a za mną tańczyły liście unoszone pędem powietrza.

Zaciekawił mnie sen Jima Bodine'a, ale nie chciałem go interpretować. To właśnie podejrzliwy stosunek do analizowania snów sprawił, że przerwałem w połowie studia uniwersyteckie z psychologii Freuda i Junga. Może nie traktowałem życia na serio. A może nie dla mnie była kozetka psychoanalityka, podświadomość zbiorowa i odgrywanie autorytetu. Może byłem zbyt samolubny i nie chciałem zbawiać świata od jego obsesji i kompleksów. Trudno powiedzieć, jakie przeważyły względy, dość że przerwałem studia w połowie roku i porażony głupotą tego postępku wróciłem do domu, po czym zgoliłem brodę - właśnie w takiej kolejności. Moja matka, drobna, dobra kobieta nosząca kwieciste podomki, rozpłakała się; mój ojciec, wprawdzie wyższy, ale dorównujący jej dobrocią, uścisnął mi dłoń i powiedział, że najwyższy czas, bym się wziął do czegoś pożytecznego. Dlatego właśnie zacząłem pracować jako hydraulik i od tamtej pory jestem niczym więcej, tylko Masonem Perkinsem - hydraulikiem.

Prawdę mówiąc, to wyglądam bardziej na hydraulika niż na psychologa. Mam ponad sześć stóp wzrostu, ciemne, falujące włosy, długą, szczupłą twarz z wyrazem wiecznego zdumienia, tak charakterystycznego dla hydraulików. Gdybym pozostał przy psychologii, moi pacjenci pewnie by się zastanawiali, czy mam zamiar wyjąć klucz i przykręcić im głowy we właściwym miejscu. A moje maniery zawsze bardziej nadawały się do rur niż do dusz ludzkich.

Miałem kiedyś żonę. Nasze małżeństwo nie przetrwało długo, choć ona była bardzo miła na swój sposób. Miała na imię Jane i marzyła o schludnym domu na przedmieściach, telewizorze i lśniącym samochodzie, ja zaś, jeśli jeszcze potrafiłem marzyć, na pewno chciałem czegoś innego. Spędziliśmy razem trzy lata, patrząc w milczeniu na tapety, po czym ona wróciła do domu rodzinnego w Duluth. Może nie powinno się wiązać z ludźmi z Duluth?

A ja zostałem tutaj, w Connecticut, z moją firmą i kotem Shelleyem, i ze wszystkich sił starałem się uwieść kelnerkę z restauracji “Pod Jałówką”, lecz udawało mi się zaledwie rozpiąć jej wysokie buty kowbojskie. Żyło mi się nie najgorzej, uważałem, że jakoś sobie radzę, choć wiele spraw zawaliłem.

Wjechałem do New Milford. Było to małe, senne miasteczko przy autostradzie, z tuzinem ślicznych, dziewiętnastowiecznych domów oraz główną ulicą z dużym skwerem i estradą. Zaparkowałem koło banku i wyłączyłem silnik. Shelley, który obudził się z twardego snu, przeciągnął się i ziewnął szeroko.

Wyjąłem z kieszeni słoik i sprawdziłem, czy nie cieknie. Może sprawił to zapadający zmierzch, ale woda wydała mi się ciemniejsza niż wtedy, gdy ją nalewałem. Odkręciłem pokrywkę i powąchałem zawartość.

W tym momencie kot zaczął węszyć i prychnął tak przeraźliwie, że aż włosy stanęły mi dęba na głowie. Wygiął się w pałąk, niemal złożył na pół i nastroszył ogon. Jego ślepia rozszerzyło gwałtowne uczucie lęku lub nienawiści.

- Shelley, na miłość boską - zacząłem.

Darł pazurami skajowe pokrycie siedzenia i nigdy wcześniej nie słyszałem, by tak prychał. Zwróciłem się w jego stronę, ale tylko drapał jeszcze mocniej i miauczał przeszywająco: na taki dźwięk w środku nocy ludzie rzucają butem z okna.

Zakręciłem słoik. Niemal natychmiast Shelley się uspokoił i przestał jeżyć sierść. Patrzył na mnie podejrzliwie; koty doskonale wiedzą, w jaki sposób w ludziach, którzy je rozgniewali lub zaniepokoili, wzbudzać poczucie winy. Spojrzałem na niego marszcząc brwi, po czym znów zerknąłem na słoik. Przecież to tylko woda; dlaczego więc kot niemal dostał szału?

Może Alison miała rację i woda pachniała rybą lub czymś podobnym? W końcu obaj, Jim i ja, paliliśmy od czasu do czasu cygara i może nasze powonienie nie było tak czułe, jak jej. Ale przecież Shelley nie reagował gwałtownie na zapachy, nawet ryby. Najbardziej lubił resztki pizzy, może by i oszalał na widok salami, ale szczerze w to wątpię.

Wysiadłem z samochodu i zamknąłem drzwi, po czym jeszcze raz odkręciłem słoik i powąchałem. Tym razem wyczułem cień jakiegoś zapachu. Nieprzyjemna, ostra woń, bardziej metaliczna niż rybi odór. Dziwnie się poczułem, jakbym zetknął się z czymś nieznanym i wrogim. Gdy tak stałem o zmierzchu pośrodku miasteczka, ogarnęło mnie niezwykłe wrażenie samotności. Za estradą dzieci grały w piłkę, ich okrzyki przypominały pisk ptaków.

Obszedłem skwer i po schodach ruszyłem ku wejściu do Okręgowego Wydziału Zdrowia. W oknach na piętrze się świeciło, więc uznałem, że Dan Kirk i jego zespół jeszcze pracują. Otworzyłem wysokie, czarne drzwi i po szerokich schodach wszedłem na pierwsze piętro. Wnętrze jasno oświetlały jarzeniówki, ściany pomalowano na burozielony kolor. Otworzyłem drzwi z napisem “Wydział Zdrowia. Biuro”. W pierwszym pomieszczeniu siedziała przy biurku pani Wardell, w okularach i z mocno umalowanymi ustami.

- Cześć, Mason. Co cię do nas sprowadza? - rzuciła na powitanie.

Uniosłem słoik z wodą.

- Zatruwają studnię - odparłem melodramatycznym tonem. - Dan jeszcze jest, czy się wymknął wcześniej?

- Dan wymykający się wcześniej? To miał być dowcip? On uważa, że jeśli wyjdzie o świcie, to się wcześniej wymknął. W Sherman panika, bo wybuchła zaraza wśród świń.

- Mogę wejść? - spytałem.

Zapukawszy, wszedłem do laboratorium. Dan siedział przy długim lśniącym stole i patrzył w mikroskop. Był młody i zupełnie łysy, w białym fartuchu przypominał szalonego profesora lub, co gorsza, ugotowane na twardo jajko. Zauważyłem z radością, że w pokoju jest również Rheta Warren, asystentka Dana, która rozpoczęła u niego pracę po ukończeniu biologii w Princeton. Na tle innych sikorek z okolic New Milton zdecydowanie rzucała się

w oczy. Miała długie, falujące blond włosy, duże orzechowe oczy i figurę, której pod żadnym pozorem nie powinna przysłaniać białym fartuchem. Pomachałem do niej szczególnie serdecznie i podszedłem do Dana.

- Oto nadchodzi hydraulik - powiedziałem, stawiając słoik na blacie.

Dan zerknął znad mikroskopu i zmierzył naczynie ponurym spojrzeniem. Po czym przeniósł wzrok na mnie.

- Mój horoskop ostrzega, że zapowiada się głupi tydzień.

- Dlaczego głupi? To woda, najprawdopodobniej czymś zanieczyszczona. Chciałbym, żebyś ją sprawdził.

Uniósł słoik i popatrzył na niego wnikliwie wyłupiastymi, krótkowzrocznymi oczami.

- Skąd to wziąłeś? - spytał.

- Ze studni Bodine'ów. Jim twierdzi, że od paru dni z kranów leci woda o dziwnym kolorze. Alison czuje zapach ryb, a Shelley najwyraźniej się z nią zgadza.

- Shelley? Twój kot?

- Tak. Kiedy zdjąłem pokrywkę, niemal oszalał. Gdy ją zakręciłem, powrócił do zwykłego stanu całkowitej obojętności.

Dan zgasił ostre światło nad mikroskopem i potarł zaczerwienione oczy.

- Jak sądzisz, czy Shelley zgodziłby się tu pracować? Mam wolny etat dla asystenta z dobrym nosem.

- Dan, ja nie żartuję. Proszę tylko, żebyś to sprawdził. Dan Kirk uśmiechnął się z wysiłkiem i skinął głową.

- Wiesz, że i tak muszę. Jeśli chcesz, to zabierzemy się do tego od ręki. Na dziś już mi starczy świńskiej zarazy.

- Aż tak źle?

- Chyba gorzej być nie może. Biedny stary Ken Follard musiał wyrżnąć całe cholerne stado. A palonym mięsem cuchnie aż do Roxbury.

Wyjąłem chustkę i przedmuchałem nos. W laboratorium było bardzo ciepło, zwłaszcza po chłodzie panującym na dworze. Gdy Dan ruszył do wirówki, spojrzałem znad chusteczki na Rhetę i puściłem do niej oko. Może to niezbyt romantyczny gest, ale moim zdaniem trzeba korzystać z każdej nadarzającej się okazji.

- Może mi powiesz coś jeszcze o tej próbce? - poprosił Dan, zapalając światło przy pomalowanym na szaro urządzeniu. - Z którego kranu pochodzi? Inne szczegóły?

- Nalałem wody wprost z kranu w kuchni. Jim mówił, że z pozostałych płynie taka sama.

Dan odkręcił słoik i powąchał. Przez chwilę analizował zapach, po czym znów powąchał.

- Może i Shelley ma rację - zwrócił się do mnie.

- Uważasz, że pachnie rybą?

- Można to i tak określić.

- A jak inaczej? Zupą żółwiową?

Dan zanurzył palec w wodzie i go oblizał. Zmarszczył brwi i liznął po raz drugi.

- Zdecydowanie ta woda pachnie i smakuje czymś niezwykłym, ale bardzo trudno to precyzyjnie określić. W smaku nie przypomina żadnego ze związków mineralnych, które się trafiają w tych okolicach. Ani to mangan, ani potas. - Urwał kawałek papierka lakmusowego i włożył do wody. Gdy papierek powoli nasiąkał płynem, jego kolor zmieniał się z jasnofioletowego na czerwonawy. - Hmm, to wskazuje na obecność kwasów.

- Jakich kwasów?

- Nie wiem. Będziemy musieli przeprowadzić wszystkie badania. Najpierw wsadzimy próbkę do wirówki i zobaczymy, czy się coś wytrąci. Widziałeś jakiś osad na zlewie Bodine'ów albo w wannie?

- Ani śladu. W końcu to się pojawiło zaledwie parę dni temu, za mało czasu, by się zdążył odłożyć osad.

Dan włączył wirówkę i patrzyliśmy, jak się w niej kręci woda ze studni Bodine'ów.

- Oglądałeś mecz we czwartek?

- Nie, u pani Huntley pękła rura. Dan masował sobie kark.

- Też nie widziałem, siedziałem pół nocy i sprawdzałem nawozy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin