Joy Fielding
Autorka kilkunastu książek, z których większość stalą się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psychologiczno-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Beach na Florydzie.
Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding
BRAKUJĄCY ELEMENT DOBRE INTENCJE GRANICE UCZUĆ
NIE ZDRADZAJ ŻADNYCH TAJEMNIC
PATRZ, JAK JANE UCIEKA
TA DRUGA
»Książnica« kieszonkowa
Grand Avenue
Przełożyła z angielskiego Małgorzata Żbikowska
Wydawnictwo „Książnica"
Tytuł oryginału Grand Avenue
Kompozycja graficzna serii Marek J. Piwko
Logo typ serii i projekt okładki Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce © Getty Images/FPM
Copyright © 2001 Joy Fielding, Inc Ali nghts reserved
Copyright © for the Polish translation
by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2003
ISBN 83-7132-611-4
Wydawnictwo „Książnica" sp. z o o
ul. Konckiego S/223
40-040 Katowice
tel.(032)757-22-16, 254-44-19
faks (032) 757-22-17
Sklep internetowy: http://www.ksiaznica.com.pl
e-mail: ksiazki@ksiaznica.com.pl
Wydanie drugie (dodruk)
Katowice 2005
Łamanie:
Z.U. „Studio P", Katowice
Druk i oprawa: OpolGraf SA
PROLOG
Nazwałyśmy siebie damami z Grand Avenue: cztery kobiety różniące się wzrostem, wagą i wiekiem, mające ze sobą niewiele wspólnego — tak w każdym razie sądziłyśmy przy naszym pierwszym spotkaniu dwadzieścia trzy lata temu. Łączył nas wspólny adres — ta sama cicha, porośnięta drzewami ulica. Wszystkie wyszłyśmy za mąż za ambitnych, odnoszących sukcesy zawodowe mężczyzn i byłyśmy matkami mniej więcej dwuletnich wówczas córek.
Ulica nosiła nazwę Grand Avenue i chociaż Mariemont, jedna z podmiejskich dzielnic Cincinnati, gdzie mieszkałyśmy, zmieniał swoje oblicze, Grand Avenue pozostała taka jak przed laty, z rzędem schludnych drewnianych domów oraz drogą przecinającą hałaśliwą arterię i prowadzącą dalej do parku. Radcy miejscy ochrzcili ten niewielki trójkątny kawałek ziemi Wielkim Deptakiem, nieświadomi tkwiącej w nazwie ironii. Tam właśnie, przed prawie ćwierć wiekiem, los zetknął nas ze sobą, gdy biegłyśmy do trzech huśtawek, wiedząc, że czwarta będzie musiała zadowolić się piaskownicą, a jej pociecha głośnym krzykiem wyrazi światu swoje rozczarowanie. Nie po raz pierwszy i z pewnością nie po raz ostatni matka nie zdoła tym samym spełnić oczekiwań córki.
Nie pamiętam, kto przegrał ten wyścig i kto zagaił rozmowę ani o czym wówczas rozmawiałyśmy. Pamiętam jedynie, z jaką łatwością wymieniałyśmy się słowami, tematami, rodzinnymi anegdotami, pełnymi zrozumienia
uśmiechami, przyjmując z radością, choć z pewnym zdziwieniem rodzącą się między nami sympatię.
Najbardziej jednak utkwił mi w pamięci śmiech. Dziś jeszcze, po tylu latach, morzu wylanych łez, na przekór wszystkiemu, co się wydarzyło, na przekór niespodziewanym i niekiedy strasznym zwrotom w naszym życiu, wciąż brzmi mi w uszach jego melodia, zaskakująca żywiołowością seria chichotów, parsknięć i innych dźwięków przetaczających się między oktawami z różną intensywnością. Każdy z nich się czymś wyróżniał, bo każda z nas była inna, a mimo to łączyły się ze sobą w pełnym harmonii finale. Ten śmiech towarzyszył mi przez lata, przywoływałam go, gdy chciałam, podtrzymywał mnie na duchu w ciężkich chwilach. Może dlatego, że tak bardzo mi go później brakowało.
Tego dnia zostałyśmy w parku, dopóki deszcz nas nie wygonił, a właściwie letnia ulewa, która przyszła niespodziewanie. Wówczas jedna z nas zaproponowała, by przenieść nasze spotkanie do domu. Chyba to ja byłam inicjatorką, bo wylądowałyśmy u mnie. A może po prostu mój dom stał najbliżej parku? Dziś już nie pamiętam. Pamiętam za to, że siedziałyśmy w wyłożonym boazerią salonie, bez butów, z mokrymi włosami i w mokrych ubraniach, popijając świeżo zaparzon ą kawę i śmiejąc się wesoło, podczas gdy nasze córki baraszkowały u naszych stóp. Czułyśmy wyrzuty sumienia, że bawimy się lepiej od nich, że nasze pociechy powinny znaleźć się jak najszybciej w domu, gdzie nie będą musiały dzielić się zabawkami lub walczyć z innymi o palmę pierwszeństwa.
— Powinnyśmy założyć klub — zaproponowała jedna z nas. — I spotykać się regularnie.
— Wspaniały pomysł — przyznały pozostałe. Wyciągnęłam naszą rzadko używaną kamerę filmową
Kodaka, by uwiecznić to pierwsze spotkanie. Nie miałam pojęcia, jak się nią posługiwać, zresztą do dziś nie radzę sobie z jej nowszymi odpowiednikami. Skutek więc był mało zadowalający — mnóstwo szybkich, gwałtownych ruchów i nieostre postaci z obciętymi czubkami głów. Kilka lat temu przegrałam ten film na kasetę VHS i — o dziwo — jego
jakość znacznie się poprawiła. Może dzięki ulepszonej technice lub szerokiemu ekranowi telewizyjnemu o wymiarach trzy i pół na pięć metrów, opadającemu z sufitu za jednym naciśnięciem guzika. A może to wspomnienia zatarły się na tyle, by zrekompensować moje braki jako operatora, bo postaci kobiet wydają się teraz jasne i wyraźne.
Za każdym razem, kiedy oglądam ten film, największe wrażenie robi na mnie nie nasz młody wygląd, lecz świadomość, że z tych pozbawionych zmarszczek twarzy już wtedy można było wyczytać, jakie jesteśmy i jakie będziemy. Gdyby jednak ktoś poprosił mnie, bym przyjrzała się tym szczęśliwym obliczom i przewidziała ich przyszłość, nawet teraz, po dwudziestu trzech latach, kiedy już wiem, jak potoczyły się nasze losy, nie umiałabym tego zrobić. Nawet wiedząc to, co wiem, nie potrafię pogodzić się z tym, co spotkało te kobiety. Czy dlatego tak często oglądam tę taśmę? Aby znaleźć odpowiedź na dręczące mnie pytania? A może szukam w niej wytłumaczenia? Może spokoju?
Wiem jedno — kiedy patrzę na te cztery młode kobiety, na uwiecznioną na taśmie filmowej naszą młodość, widzę cztery obce postaci. Żadna z nich nie wydaje mi się znajoma. Siebie również nie poznaję. Jestem tak samo obca jak one.
Mówią, że oczy są zwierciadłem duszy. Czy patrząc w oczy tych czterech kobiet, rzeczywiście można zajrzeć tak głęboko? A te słodkie niewiniątka w ramionach matek — czy znalazłaby się choć jedna osoba, która zdołałaby zajrzeć w głąb tych wielkich łagodnych ocząt i usłyszeć bijące serce potwora? Nie sądzę.
Widzimy to, co chcemy widzieć.
Siedzimy więc sobie w kręgu, uśmiechamy się i machamy do kamery — cztery cudownie przeciętne kobiety, których połączył ślepy los i popołudniowa ulewa. Nasze imiona są równie zwyczajne jak my: Susan, Yicki, Barbara i Chris. To typowe imiona, jakich było wiele w naszym pokoleniu.
Nasze córki to natomiast zupełnie inna sprawa. Urodzone w latach siedemdziesiątych, poczęte w obdarzonych wyobraźnią i przekonanych o swej wyjątkowości łonach, nie mogły być zwyczajne. Odzwierciedlają to ich imiona: Ariel,
Kirsten, Traccy i Montana. Montana, którą widać przy samym brzegu ekranu, jasnowłosy cherubinek o rumianych policzkach, macha wściekle nóżkami, a jej granatowe oczka są pehie łez. Za chwilę pulchne nóżki wyprowadzą uparciucha poza zasięg kamery. Żadna z nas nie mogła zrozumieć tego nagłego wybuchu złości dziewczynki, a zwłaszcza jej matka Chris, która starała się uspokoić małą i zwabić w objęcia. Wszystko na próżno. Montana uparcie trzymała się poza kadrem, nie dając się uspokoić. Chris przez jakiś czas trwała w niewygodnej pozycji na brzegu fotela z wysokim oparciem i wyciągała ku dziecku rozwarte ramiona. Miała twarz w kształcie serca i ściągnięte w koński ogon długie blond włosy. Ta fryzura sprawiała, że wyglądała jak młoda opiekunka do dziecka, a nie prawie trzydziestoletnia kobieta. Jej oczy mówiły, że będzie czekała w nieskończoność, aż córka wybaczy wyimaginowane przewinienia i wróci w objęcia matki.
Teraz nie mogę tego zrozumieć, ale żadna z nas nie nazwałaby jej piękną. Nawet Barbara, kiedyś Miss Cinci-nnati i finalistka w konkursie na Miss Ohio, która nigdy nie pozbyła się upodobania do bujnych włosów i butów na wysokich obcasach, stale się zamartwiająca, że za dużo waży, i rozpaczająca na widok najdrobniejszej zmarszczki wokół wielkich brązowych oczu czy wyzywająco ponętnych warg. Siedzi obok Chris. Deszcz spłaszczył nieco szopę jej czarnych włosów i nie ma na nogach stylowych pantofelków od Ferragama, które stoją przy drzwiach razem z innymi sandałami i tenisówkami, lecz jest nadal zjawiskowo piękna. Barbara nigdy nie włożyłaby butów na płaskich obcasach, nawet do parku, i nie miała ani jednej pary dżinsów. Zawsze była nieskazitelnie ubrana i odkąd skończyła piętnaście lat, nikt, nawetjej mążRon, nie widział jej bezpełnego makijażu. Wyznała nam, że od czterech lat trwania ich małżeństwa wstaje codziennie o szóstej rano, pół godziny przez mężem, by wziąć prysznic, ułożyć włosy i umalować twarz. Roń zakochał się w Miss Gncinnati — oświadczyła, jakby stała przed gronem sędziowskim. To że jest teraz mężatką, nie upoważnia jej do rezygnacji z tych czynności. Nawet w week-
endy wstaje na tyle wcześnie, by zrobić poranną toaletę, nim obudzi się jej córka Traccy i zacznie domagać się śniadania.
Tracey nigdy się niczego nie domagała. Według słów Barbary była idealnym dzieckiem. Tylko raz sprawiła jej kłopot—przy porodzie. Ważyła cztery kilogramy i nie miała ochoty wyjść na świat, dlatego trzeba było zrobić cesarskie cięcie, które pozostawiło bliznę biegnącą od pępka do łona. Dzisiaj lekarze preferują mniej szpecące i mniej rzucające się w oczy cięcie, które nie narusza tylu mięśni i pozostawia ślad poniżej granicy bikini. Barbara przyznała z żalem, że czasy kostiumu bikini ma już za sobą. Było to jej kolejnym źródłem zmartwień i czymś, co dzieliło świat mężatki od świata Miss Cincinnati.
Patrzę, z jaką gracją Barbara zsuwa się z krzesła na podłogę i starannie wygładza spódnicę pod kolanami, by pomóc osiemnastomiesięcznej córeczce ustawiać klocki. Cierpliwie je zbiera, gdy spadają, zachęca Tracey, by ponownie spróbowała, w końcu sama je ustawia i znów zbiera, gdy mała strąci zabawki. Za chwilę Tracey z ciemnymi loczkami, które odziedziczyła po matce, i twarzyczką porcelanowej laleczki, przytuli się do Barbary i zamknie oczy.
— Była raz sobie mała dziewczynka — słyszę ciepły melodyjny głos Barbary — z małym loczkiem nad czołem. Kiedy dziewczynka była grzeczna, to była bardzo, bardzo grzeczna. A gdy była zła, to była...
— Bardzo, bardzo złą dziewczynką! — wykrzykuje radośnie Tracey, otwierając czekoladowe oczęta.
Wszystkie wybuchamy śmiechem. Barbara śmieje się najgłośniej, chociaż jej twarz pozostaje nieruchoma. Jako kobieta trzydziestodwuletnia najstarsza z nas wszystkich, w obawie przed zmarszczkami do perfekcji doprowadziła sztukę śmiechu bez marszczenia twarzy. Otwierała usta i wydawała głośny, lekko ochrypły dźwięk, nie poruszając wargami. Zupełnie inaczej niż Chris, która angażowała w śmiech wszystkie mięśnie, dowolnie rozciągając lub sznurując usta, chociaż brzmiał delikatnie i niepewne, jakby wiedziała, że będzie musiała zapłacić wysoką cenę za mile spędzony czas.
Zadziwiające było to, że choć Barbara i Chris nie znały się wcześniej, mimo że wszystkie mieszkałyśmy przy Grand Avenue od co najmniej roku, natychmiast zostały przyjaciółkami. Potwierdziły w ten sposób słuszność powiedzenia, że przeciwieństwa się przyciągają. Pomijając różnice fizyczne — jedna blondynka, druga brunetka, jedna niska, druga wysoka, jedna o naturalnej karnacji, druga ze sztucznym podkładem — ich charaktery również były odmienne. Mimo to doskonale się uzupełniały: Chris była łagodna tam, gdzie Barbara surowa, silna, gdzie Barbara słaba, skromna, czego nie można było powiedzieć o Barbarze. Szybko stały się nierozłączne.
A oto Vicki —wdzięczy się do kamery, tak by wszyscy ją widzieli. Zawsze lubiła zwracać na siebie uwagę. Miała wówczas dwadzieścia osiem lat, była najmłodsza i najzdolniejsza z naszej czwórki. Skończyła prawo i jako jedyna pracowała poza domem, jeśli nie liczyć Susan, która studiowała literaturę angielską. Vicki miała krótkie rudokasz-tanowe włosy, ścięte tak, by podkreślały ostrość rysów pociągłej twarzy, oraz małe orzechowe oczy o wręcz onieśmielającej intensywności, co bez wątpienia działało na korzyść ambitnej pani adwokat pracującej w renomowanej kancelarii adwokackiej w centrum miasta. Vicki była niższa od Barbary, wyższa od Chris i najszczuplejsza z nas, ważyła bowiem czterdzieści osiem kilogramów. Dzięki szczupłej sylwetce robiła wrażenie niezwykle kruchej osóbki, lecz miała w sobie ukrytą siłę i niespożytą energię. Nawet gdy siedziała, jej ciało zdawało się wibrować niczym kamerton. Jej córka Kirsten miała zaledwie dwadzieścia dwa miesiące, a już była odbiciem matki, z tą samą delikatną strukturą kostną, jasnymi orzechowymi oczyma i tym samym sposobem patrzenia, gdzieś za rozmówcę, jakby było tam coś ciekawszego i ważniejszego, czego nie można przegapić. Bez przerwy się wierciła, domagając się matczynej uwagi i aprobaty. Yicki poklepywała ją od czasu do czasu po główce, lecz ich oczy rzadko się spotykały. Może małą, podobnie jak nas, oślepiał blask olbrzymiego brylantu pyszniącego się na trzecim placu lewej ręki Yicki, który
10
przyćmiewał wszystko wokół i tworzył upiornie białą poświatę.
Yicki wyszła za mąż za człowieka starszego od niej
0 dwadzieścia pięć lat, którego znała od dzieciństwa. Ona
1 jego najstarszy syn chodzili do jednej klasy w liceum i mieli się ku sobie—oczywiście dopóki Yicki nie wybrała ojca i nie wywołała skandalu, rozbijając rodzinę. „Nie można rozbić szczęśliwego małżeństwa" — zapewniła nas tego dnia, kradnąc tę kwestię Elizabeth Taylor. Pokiwałyśmy zgodnie głowami, chociaż nie zdołałyśmy ukryć szoku.
Yicki lubiła szokować, o czym szybko się przekonałyśmy, jak również o tym, że w głębi duszy lubiłyśmy być szokowane. Mimo licznych wad Yicki była duszą towarzystwa, iskrą rozniecającą płomień, osobą, której pojawienie się było sygnałem do rozpoczęcia przyjęcia, inicjatorką, o której dużo i często się mówiło. Nawet jeśli nie ona rozpoczynała rozgrywkę — co zazwyczaj robiła znacznie skromniejsza Susan — to biegła z piłką i pilnowała, by jej drużyna zdobyła decydujący punkt, bo zawsze grała po to, by wygrywać.
Siedząca obok żywiołowej Yicki Susan sprawiała niemal posągowe wrażenie. Z dłońmi swobodnie złożonymi na kolanach i jasnokasztanowymi włosami, schludnie podwiniętymi do wewnątrz, przypominała dziewczynę z reklamy szamponu Brecka, uosabiającą w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ideał kobiecej urody, tyle że z lekką nadwagą. W czasie ciąży przytyła bowiem aż szesnaście kilogramów, z których po urodzeniu Ariel udało jej się zrzucić jedynie dziewięć. Dodatkowe kilogramy sprawiały, że czuła się niepewnie przed kamerą, ale i tak zawsze wolała trzymać się na uboczu. Pozostałe kobiety dodawały jej odwagi, doradzały w sprawach diety i gimnastyki, a Susan słuchała — nie z grzeczności, lecz dlatego, że wolała słuchać, niż mówić. Nieco później zapisze ich rady w pamiętniku, który zaczęła prowadzić po urodzeniu Ariel. Przyciśnięta do muru przyznała, że kiedyś marzyła, by zostać pisarką, na co Yicki powiedziała, że powinna porozmawiać z jej mężem, który jest właścicielem kilku czasopism handlowych i myśli o rozszerzeniu imperium.
11
Susan uśmiechnęła się, bo córka łaskotała ją w bosą stopę, bawiąc się palcami, i prędko zmieniła temat. Wolała mówić o wykładach na uniwersytecie. Były bardziej rzeczywiste od marzeń, a Susan twardo stąpała po ziemi. Zrezygnowała ze studiów, gdy wyszła za mąż, by pomóc mężowi skończyć medycynę. Teraz miał już dobrze prosperującą praktykę, postanowiła więc wrócić na studia i zrobić magisterium. Zapewniła swoje nowe znajome, że mąż bardzo ją w tym wspierał. Pomagała jej też mama, opiekując się Ariel w ciągu dnia.
— Masz szczęście — stwierdziła Chris. — Moja matka mieszka w Kalifornii.
— A moja zmarła, jak Traccy się urodziła — wtrąciła Barbara ze łzami w oczach.
— Ja nie widziałam matki od czwartego roku życia — oznajmiła Vicki. — Uciekła ze wspólnikiem ojca. Od tego czasu nie dała znaku życia, suka.
W pokoju zapadła cisza, jak zwykle przy tego typu obliczonych na efekt uwagach Yicki.
Susan spojrzała na zegarek. Za jej przykładem poszły inne. Któraś stwierdziła, że jest późno i czas wracać do domu. Postanowiłyśmy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie, ustawiłyśmy kamerę na stercie książek w końcu pokoju, po czym usadowiłyśmy się z naszymi córkami tak, by zmieścić się w obiektywie.
Panie i panowie, oto my.
Z brzegu Susan, w niebieskich dżinsach i luźnej koszuli, trzyma na kolanach wiercącą się Ariel, zupełne przeciwieństwo spokojnej matki.
W drugim końcu Vicki, w białych szortach i krótkiej bluzeczce, usiłuje wywinąć się z objęć Kirsten. Z figlarnymi ognikami w małych oczkach wydyma lubieżnie usta do kamery.
W środku Barbara i Chris. Chris w białych spodniach i podkoszulku w czerwono-białe paski usiłuje zatrzymać Montanę, by znów jej nie uciekła. Natomiast Traccy siedzi posłusznie na kolanach matki, a Barbara trzyma ją za rękę i macha nią do kamery.
12
Damy z Grand Avenue. Serdeczne przyjaciółki.
Jedna przestanie nią być, lecz wtedy jeszcze o tym nie wiedziałyśmy.
Nie potrafiłyśmy też przewidzieć, że dwadzieścia trzy lata później dwóch już nie będzie wśród żywych, a jedna z nich zostanie okrutnie zamordowana.
No i oczywiście ja.
Wciskam guzik, przewijam kasetę, sadowię się wygodniej w fotelu i puszczam film od początku. Może tym razem cała historia nabierze sensu, myślę, patrząc na pojawiające się na ekranie kobiety z dziećmi na rękach i przyszłością wypisaną na twarzach. Może znajdę wreszcie wyjaśnienie, którego szukam, i spokój, którego nie mogę zaznać, i rozwiązanie, na które czekam.
Słyszę śmiech kobiet. Opowieść się zaczyna.
Chris leżała z zamkniętymi oczami w swoim wielkim małżeńskim łożu. Białe bawełniane prześcieradło opinało ściśle stopy i całą sylwetkę aż po szyję. Ręce przylegały do boków, jakby spięte klamrami. Wyobrażała sobie, że jest mumią egipską spoczywającą w starożytnej piramidzie, a nad jej głową przetaczają się hordy ciekawskich turystów. To stąd ten ból głowy, pomyślała i wybuchnęłaby śmiechem, lecz przeszkadzało jej w tym dudnienie w skroniach i głuche uderzenia serca. Kiedy ostatni raz czuła się taka samotna i wystraszona?
Nie, strach to zbyt mocne słowo, pomyślała pospiesznie, kontrolując myśli, jeszcze nim powstały w jej głowie. Bardziej jednak niż strach paraliżowało ją okropne drżenie przepływające przez ciało niczym zatruty strumień i sprawiało, że zaciskała powieki, przyciskała ręce do boków i naprężała ciało, jakby miała umrzeć we śnie.
Czy umierający odczuwa taki przenikliwy, rozchodzący się po całym ciele niepokój? — pomyślała z rosnącym zniecierpliwieniem i skupiła uwagę na odgłosach porannej krzątaniny. Jej sześcioletnia córeczka Montana śpiewała, trzyletni Wyatt bawił się kolejką, którą dostał na Gwiazdkę, a w kuchni tuż pod sypialnią Tony otwierał i zamykał szafki. Po kilku minutach parali żujący strach zmienił się w lekkie zdenerwowanie, nad którym mogła już zapanować. Wkrótce będzie mogła się przekonać, że to, co zdarzyło się w nocy,
15
było jedynie złym snem, tworem przewrażliwionej i przemęczonej, jak powiedziałby Tony, wyobraźni.
— It's a heartache!* — wykrzykiwała Montana ze swego pokoju w końcu korytarza.
— Czu-czu-czu-czu-czu — Wyatt naśladował stukot kół pociągu.
Gdzieś pod nią skrzypnęły drzwi szafki i zadźwięczały talerze.
— Nothing but a heartache!* Otworzyła oczy.
Mam sekret, pomyślała.
Nie poruszając głową, przesunęła wzrokiem po małej sypialni. Promienie słońca przenikały przez ciężkie kremowe zasłony, pokrywając bladoniebieskie ściany widmową poświatą i wydobywając z cienia smużki kurzu nad jej głową. Czarny golf, który Tony miał wczoraj na sobie przy kolacji, wisiał na oparciu stojącego w rogu niebieskiego krzesła. Jeden z rękawów dotykał zniszczonego niebieskiego dywanu ze starą plamą po rozlanym soku jabłkowym. Drzwi do małej łazienki były otwarte, podobnie jak szafa i górna szuflada wiklinowej komody. Zegar na nocnej szafce przy łóżku wskazywał godzinę dziewiątą zero cztery.
Powinna wstać, ubrać się i sprawdzić, jak radzą sobie dzieci. Tony musiał dać im śniadanie, co wcale jej nie zdziwiło. Była niedziela, jego dzień opieki nad dziećmi. Poza tym po wielkiej kłótni zawsze bywał dla niej wyjątkowo miły. Słyszała, jak wstał z łóżka, gdy tylko Wyatt się obudził, ubrał się i ucałował ją w czoło.
— Śpij — wyszeptał, omiatając jej policzek delikatnym oddechem.
Usiłowała zasnąć, lecz nie mogła, a teraz, gdy poczuła, że powieki jej opadają, było za późno. W każdej chwili dzieci znudzą się swoimi zabawkami i wbiegną do sypialni, domagając się jej uwagi. Musi wstać, wziąć prysznic i zacząć przygotowania do czekającego ją pracowitego dnia. Od-
* To jest cierpienie (ang.).
* Nic innego jak cierpienie (ang.).
16
rzuciła kołdrę, zsunęła nogi na podłogę i poszła do łazienki, czując pod stopami okruszyny herbatników.
— O Boże! — jęknęła, patrząc w lustro na opuchniętą twarz. — Wiem, że tam jesteś. — Dotknęła worków pod oczami. Czy nie była za stara na zasypianie z twarzą mokrą od łez?
Tylko że w ogóle tej nocy nie spała.
— Chris, śpisz? — spytał szeptem Tony. Kiedy nie odpowiedziała, wrócił na swoją połowę.
Więc on też nie mógł spać, pomyślała z satysfakcją, ochlapując twarz zimną wodą i kładąc na oczy zimny kompres. W końcu skóra na twarzy wróciła do normalnego wyglądu.
— Kim ty jesteś? — spytała ze znużeniem, zresztą nie po raz pierwszy, odsuwając z oczu splątane blond włosy.
— A chuj to wie — odpowiedziało głosem Vicki jej odbicie w lustrze. Zachichotała.
— It's a heartache! — śpiewała Montana za ścianą.
To rzeczywiście udręka, pomyślała, wchodząc pod prysznic. Odkręciła kran i poczuła na plecach, ramionach i nogach ostre smagnięcia gorącej wody. To co się stało tej nocy, było w jednakowym stopniu zarówno jej winą, jak i Tony'ego. Podstawiła głowę pod prysznic. Strumień wody rozdzielił jej włosy i spłynął kaskadą po twarzy.
Czy dzieci słyszały ich kłótnię? W uszach zabrzmiało jej odległe echo krzyczących na siebie rodziców. Od tego czasu minęło trzydzieści lat, a ich głosy nie straciły na ostrości. Przypomniała sobie, jak leżała w łóżku, słuchając kłócących się na dole rodziców. Ich gniewne głosy odbijały się od ścian pokoju, jakby chciały ją wchłonąć, niecierpliwie krążyły po korytarzu, a w końcu wślizgnęły się przez szpary w podłodze i wypełniły powietrze, którym oddychała. Zakryła twarz poduszką, nie chcąc, by trucizna przeniknęła do płuc, i przycisnęła dłonie do uszu, by stłumić nieprzyjemne odgłosy. Raz nawet schowała się w szafie, lecz głosy przybrały na sile, aż w końcu miała wrażenie, że ktoś tam jest razem z nią. Spod wiszących sukienek kłuły ją niewidzialne palce, a na policzkach czuła dotyk języków. Wybiegła
2 Grand Avenue
17
z krzykiem z szafy, wskoczyła do łóżka, naciągnęła kołdrę na głowę i zesztywniała z rękami przyciśniętymi do boków i zaciśniętymi powiekami. Przeleżała tak do rana. Tej nocy zrobiła dokładnie to samo. Czy ona nigdy nie dorośnie?
Zakręciła wodę, wyszła spod prysznica, owinęła głowę miękkim niebiesko-białym ręcznikiem, a drugi zawiązała nad piersiami. Na szczęście lustro zaparowało, nie musiała więc na siebie patrzeć. Otworzyła drzwi do łazienki i weszła do sypialni, czując na ramionach powiew chłodniejszego powietrza.
— Cześć, kochanie — powiedział Tony od strony okna. Skinęła głową, uparcie patrząc w podłogę. W pokoju
roznosił się zapach świeżych naleśników.
— Przyniosłem ci śniadanie do łóżka.
Usiadła na łóżku, oparła się o poduszki i patrzyła, jak pojawia się przed nią taca, a na niej naleśniki z borówkami, szklanka świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy, dzbanek aromatycznej kawy, maselniczka, dzbanuszek z prawdziwym syropem klonowym i plastikowa stokrotka w szklanym wazoniku.
— Nie musiałeś tego robić — powiedziała cicho, nadal nie podnosząc wzroku. Nie zasługuję na to, pomyślała.
Tony usiadł w nogach łóżka. Czuła, że patrzy na nią, jak smaruje masłem naleśniki, polewa je syropem, po czym ostrożnie po kawałku unosi do ust. Z każdym kęsem stawała się głodniej sza, a z każdym łykiem bardziej spragniona. W ciągu kilku minut z talerza zniknęły naleśniki, ze szklanki sok, a z dzbanka kawa.
— Smakowało? — spytał Tony. W jego głosie brzmiał śmiech.
— Tak— odparła, nie podnosząc wzroku. Wiedziała, że jeśli na niego spojrzy, będzie po wszystkim.
— Przepraszam, Chris — powiedział.
— Tony... — zaczęła..
— Wiesz, że nie chciałem.
— Proszę cię...
— Wiesz, jak bardzo cię kocham.
18
Poczuła łzy pod powiekami. Boże, czy ona nigdy nie przestanie płakać?
— Tony, proszę...
— Spójrz na mnie — poprosił. — Tak bardzo mnie nienawidzisz, że nie możesz na mnie patrzeć?
— Nie nienawidzę cię. — Uniosła wzrok, omiatając go szybkim spojrzeniem.
Trudno było o nim powiedzieć, że jest cudowny jak mąż Barbary, czy dystyngowany jak mąż Vicki lub też łagodny, co najlepiej pasowało do męża Susan. Wystarczyło jednak, by na ciebie spojrzał, i nie było odwrotu. Mężczyzna zagadka — oznajmiła Barbara. Niebezpieczny — dodała Susan. Seksowny — podsumowała zwięźle Yicki. Nieoszlifowany diament — stwierdziły zgodnie.
I to mocno nieoszlifowany, pomyślała Chris, patrząc, jak mąż przysuwa się do niej i muska dłonią jej nogi, wywołując dreszcz, który niczym prąd elektryczny przenika ciało i serce. Nie był wysokim mężczyzną, bo miał zaledwie metr siedemdziesiąt wzrostu, krępą budowę ciała i mocno umięśnioną sylwetkę, chociaż szczupłe ramiona na to nie wskazywały. Ubrany był w dżinsy i zielony sweter — prezent od niej na ostatnie urodziny — pasujący do koloru jego oczu. Miał gęste kasztanowe włosy z siwym pasemkiem na skroni. Opowiadał wszystkim, że to efekt urazu przeżytego w dzieciństwie, lecz za każdym razem był to inny uraz. Podobnie rzecz się miała z blizną biegnącą od lewego ucha ku policzkowi. W ciągu jedenastu lat ich małżeństwa Chris słyszała już tyle wersji, że nie potrafiłaby powiedzieć, czy to efekt nieszczęśliwego upadku w dzieciństwie, groźnego wypadku samochodowego czy bójki w barze. Prawda była zapewne bardziej prozaiczna, chociaż nigdy nie przyszło jej do głowy kwestionować jego wyjaśnienia. Tony lubił dramatyzować. Wyolbrzymiał najdrobniejsze i najbardziej nawet prozaiczne sprawy. W tym tkwił jego urok, to ładowało mu akumulatory i dodawało inwencji twórczej. Wystarczyło otworzyć gazetę, by natknąć się na jedną z jego reklam, lub przejść się po mieście, by zobaczyć zaprojektowany przez niego billboard. To on wymyślił „Koci miausmak" i „Sery
19
na każdy gust" — reklamy promujące sery Dairyvale'a. Był najszybciej awansującym dyrektorem artystycznym w historii agencji reklamowej Warsha i Rubicana. Pomógł mu w tym talent do koloryzowania. Właśnie ta jego bujna wyobraźnia tak ją zauroczyła. Tony sprawiał, że świat był kolorowy, prosty i bez barier.
Uśmiechnęła się mimowolnie. To mu wystarczyło. Przysunął się bliżej, odstawił tacę na podłogę i ujął dłonie Chris.
— Tony...
— Chris, to więcej się nie powtórzy. Obiecuję.
— Nie może.
— I nie powtórzy.
— Przestraszyłeś mnie.
— I siebie też — przyznał. — Słyszałem ten krzyczący głos. Nie mogłem uwierzyć, że to byłem ja. I te straszne rzeczy, które powiedziałem...
— Nie to miałam na myśli.
— Wiem. Wybacz mi. Czy mogę? — pomyślała.
— Może powinniśmy zasięgnąć czyjejś rady.
Wstrzymała oddech, przygotowując się na wybuch wściekłości. Czyż Tony nie mówił, co myśli o psychologach? I że nie pozwoli, by jakiś przemądrzały szarlatan wtrącał się w jego prywatne życie?
— Psycholog nic tu nie pomoże — odpowiedział cicho.
— Nie wiadomo — upierała się Chris. — Moglibyśmy przynajmniej spróbować. Jeśli mamy jakieś problemy...
— Wylali mnie.
— Co?! — Chris była pewna, że się przesłyszała. — O czym ty mówisz?
— Zwolnili mnie — powtórzył bez dalszych wyjaśnień. Słowa wirowały jej przed oczami jak smugi kurzu
wpromieniach słońca. Starała się je pochwycić, zatrzymaćna tyle długo, by zrozumieć ukryte w nich znaczenie, lecz nie mogła.
— Zwolnili cię? — powtórzyła bezradnie, jakby to miało jej pomóc. — Ale dlaczego?
Wzruszył ramionami.
20
— Dań Warsh powiedział, że potrzebuje świeżego spojrzenia, nowych pomysłów.
— Przecież zawsze podobały im się twoje pomysły: „Koci miausmak" i „Sery na każdy gust". Myślałam, że podobały im się kampanie reklamowe.
— To było w zeszłym roku. Teraz jest tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi, Chris. Mamy recesję. Każdy się boi.
— Ale... — zaczęła i urwała. Zawsze jej mówił, że należy wiedzieć, kiedy trzeba odejść. — Kiedy to się stało?
— W piątek rano.
— W piątek?! Czemu mi nie powiedziałeś?
W oczach Tony'ego zabłysły łzy. Odwrócił się.
— Chciałem ci o tym powiedzieć wczoraj wieczorem. Wciągnęła głęboko powietrze. Usiłowała przypomnieć
sobie, co zaszło tej nocy, nim sprawy wymknęły się spod kontroli. Tak bardzo jednak starała się usunąć wszystkie gniewne słowa z pamięci, że teraz pozostały jedynie jakieś fragmenty zdań, zamazane obrazy, które jak płatki śniegu uderzały w szybę samochodu podczas zawieruchy. Tony zawsze miał jej za złe, że go nie słucha. Czyżby miał rację?
— Tak mi przykro — powiedziała, przyciągając jego głowę do piersi.
— Wszystko będzie dobrze — zapewnił ją pospiesznie. — Znajdę jakąś prace.
— Oczywiście, że znajdziesz.
— Nie chciałem, żebyś się martwiła.
— Nie martwię się. Żałuję tylko, że mi nie powiedziałeś. Może nie doszłoby...
— Nie myśl, że staram się w ten sposób wytłumaczyć moje wczorajsze zachowanie...
— Wcale tak nie myślę.
— Przekroczyłem granicę.
— Zdenerwowałeś się utratą pracy.
— To nie daje mi prawa, by wyładowywać się na tobie.
— Oboje jesteśmy winni. Tak mi przykro, Tony...
— Kocham cię, Chris. Tak bardzo cię kocham. Mam gdzieś tę cholerną pracę. Mogę stracić milion prac, ale nie ciebie.
21
Chris przełknęła, wytarła usta i rozmasowala szczękę. W tym czasie Tony podszedł do drzwi sypialni i otworzył je. Montana i Wyatt natychmiast wbiegli do środka, wskoczyli na łóżko i usadowili się na kolanach matki.
— Śmiesznie pachniesz — stwierdziła Montana.
— Poranny oddech — wyjaśnił Tony, mrugając porozumiewawczo, po czym chwycił Wyatta i uniósł wysoko w górę, aż chłopczyk pisnął z uciechy.
Montana wysunęła się z objęć matki i objęła Tony'ego za nogi.
Bez wysiłku uniósł ją w górę drugą ręką.
— Kto zdobędzie puchar Super Bowl? — zapytał.
— Bengalsi! — krzyknął Wyatt.
— Mój chłopak!
— Bengalsi! Bengalsi! — wrzasnęła Montana jeszcze głośniej, nie chcąc być gorsza.
Boże, Super Bowl, pomyślała Chris, machinalnie przykrywając dłonią usta. Zupełnie zapomniała. Czeka ją tyle pracy, a jeszcze nie pomyślała, co poda na kolację.
— Chris — odezwał się Tony, gdy dzieci wyszły z sypialni. — Gdybyś mogła nie mówić o tym, że straciłem pracę...
— Oczywiście.
— Przynajmniej nie dzisiaj. •— Jasne.
— Po co psuć przyjęcie?
— Rozumiem — uśmiechnęła się. Teraz mam już dwa sekrety, pomyślała.
Cała czwórka rozsiadła się wokół okrągłego sosnowego stołu, który zajmował większą część małej kuchni Chris. Na środku stały otwarte butelki z czerwonym i białym winem oraz kilka kieliszków o różnym poziomie zawartości.
...
jac68