Podrzucki_Wawrzyniec_-_Mosty_wszechzieleni.pdf

(1254 KB) Pobierz
Trident eBooks
Wawrzyniec Podrzucki
Mosty
wszechzieleni
2010
682486721.001.png
Wydanie polskie
Data wydania:
2010
Ilustracja na okładce:
Przemysław Truściński
Wydawca:
Agencja Wydawnicza RUNA
A. Brzezińska, E. Szulc sp. j.
ISBN 978-83-89595-60-7
Wydanie elektroniczne:
Trident eBooks
tridentebooks@gmail.com
Prolog
Kilka minut przed dwudziestą szpica przekazała meldunek do żółwia dowódczego o
dotarciu na przełęcz: „Jesteśmy przy pierwszym markerze granicznym. Żadnej
nieoczekiwanej aktywności, żadnego ruchu w dolinach. Oczekujemy dalszych rozkazów”.
– Przekaż im, niech wyślą śligi za perymetr – powiedział do adiutanta grup-major. –
Nadal nie daję temu wiary. A jeśli to wszystko jest jednak prowokacją?
– Niewykluczone. Stara sztuczka Makmurii, choć nie stosowali jej już od bardzo dawna –
odparł zapytany subkonwojent.
– W rzeczy samej, od wieków – mruknął dowódca, trąc w zamyśleniu czoło. – I to
właśnie napawa mnie niepokojem. Że zdążyliśmy zapomnieć...
– Jaka sztuczka? – wtrącił się quadrankier.
– Symulowany exodus, żeby wybadać, która z locji jako pierwsza się połakomi na
opuszczony dobytek. A przy okazji, kto w międzyczasie wyrósł na potencjalnie
najgroźniejszego rywala.
– Rywala? – Quadrankier nieco zdziwiony popatrzył na subkon-wojenta. – Przecież
Porozumienie Siedmiu Wybrzeży Antarktydy z dwa tysiące trzysta sześćdziesiątego...
– ...zostało ratyfikowane przez pozostałe locje pod naciskiem Makmurii, i tylko po to, by
utrwalić ówczesny status quo z jej dominującą rolą w Konsensusie – dokończył
subkonwojent. – Gdzie on, u zaćmy, zdobywał szlify?
– Academie du Grande Dome! – Quadrankier wyprężył pierś, mimo że pytanie
bynajmniej nie było skierowane do niego.
– Pacyfistyczna hołota – prychnął grup-major. – Zwitryfikować całą tę, pożal się Boże,
Akademię, ot co! Uczą was tam w ogóle czegoś oprócz nieszczania w majtki?
– Honoru i oddanej służby Trybunałowi!
– Bieli szklista... – Subkonwojent przewrócił oczami. – Siedźcie wy już lepiej cicho,
quadrankierze.
– I nie otwierajcie gęby bez wyraźnego polecenia – dorzucił niedbale grup-major. – Jak
tam nasz zwiad?
Adiutant połączył się ze szpicą.
– Wypuścili śligi. Na razie jednak nie ma żadnego kontaktu.
– A przekroczyły już granicę?
– Tak.
– Hm... – Dowódca zastanawiał się chwilę. – Niech dodadzą jeszcze dwa i ustawią
wektory poszczególnych śligów na Kapitol, pałace Rossa oraz na Abbertum. Drażniki w
pozycji sto, autoterm również. Jeśli i to nie spowoduje odzewu, niech ruszają ostrożnie w dół,
ale meldunki chcę mieć co minutę, ewentualnie na pierwszy sygnał, że dzieje się coś
podejrzanego. Gotowość obronna, i tylko obronna. Aha, krzyż. Żeby mi o tym nie zapomnieli.
W razie czego przybywamy z pomocą humanitarną.
– Przyjęte – zakomunikował adiutant po bezgłośnej wymianie zdań z forpocztą konwoju.
– No to czekamy. – Grup-major wyprostował plecy. – W imię bieli, czekamy.
Makmuria – primus inter pares . Dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych pod
bezpośrednią jurysdykcją, plus drugie tyle kontrolowane poprzez mariaże oraz układy lenne.
Dwa obłaskawione wulkany, najlepsza ziemia na kontynencie i najwartościowsze złoża
surowców w garści. Jedyna locja, która większość swych budowli wzniosła z demonstracyjną
dezynwolturą pod gołym niebem, bo w swych Suchych Dolinach mogła sobie na to pozwolić.
Grup-major bezwiednie oblizał wargi. Gdyby to mimo wszystko była prawda, i do tego
przybyli tu jako pierwsi... Myśl bojaźliwie uciekała od fantastycznego obrazu, ale w miarę
upływających minut stawał się on coraz trudniejszy do przegnania. Makmuria i Ragnar,
Ragnar i Makmuria...
Nie, tylko Ragnar, koniec, kropka. Zasady współistnienia w Konsensusie były w gruncie
rzeczy nader proste: co moje, to moje, i wara od tego, choćby cię krew zalewała z pożądania
cudzych dóbr. Jeśli jednak tą czy inną drogą zrzekasz się swej własności, jeśli jakaś enklawa
pustoszeje, bo jej mieszkańcy wymarli, odeszli z Białego Kręgu albo rozproszyli się po
innych locjach, prawo do zajęcia pustostanu formalnie wszyscy mają równe.
W praktyce brał ten, kto zajął pustostan jako pierwszy, pozostawał zaś w jego posiadaniu
wówczas, gdy w ciągu zwyczajowego roku i jednego dnia nikt inny nie podważył jego
klammatarium, czyli gdy żadnemu z pretendentów nie udało się przegnać go stamtąd siłą,
perswazją ani jakimikolwiek innymi metodami.
Tym sposobem Konsensus co prawda nie wyeliminował wrodzonej człowiekowi
skłonności do awantur, niemniej ograniczył jej przejawy do epizodów, gwałtownych nieraz,
lecz krótkotrwałych i rzadkich, gdyż sposobność trafiała się nie częściej niż raz na półwiecze.
Są jednak sposobności, i są sposobności. Kiedy Argente wywieszali swój sztandar nad
ruinami Guspunt – przybiegunowej locji założonej przez nieszczęsnych peregrynatów z
Aperbeum – nikt im w tym nie przeszkadzał, bo kilka potrzaskanych kopuł i dwa śmierdzące
tunele na krzyż nie były warte nawet psiego zaprzęgu.
Copa Hevelius stanowił już znacznie bardziej łakomy kąsek i gdy tylko wieść się
rozniosła, że mieszkańcy tej zamożnej enklawy wytrzebili się nawzajem w konsekwencji
jakichś quasi-doktrynalnych sporów, ruszył prawdziwy wyścig i krew się polała nie raz.
Ale potężna Makmuria? Wyobrażać sobie, że należy ona do kogoś innego niż
spadkobiercy dynastii Feh, było już zuchwalstwem.
Cóż zaś dopiero myśl, nadzieja, ba, nadziei tej cień zaledwie, że tę spuściznę mógłby
przejąć Ragnar. Piękny sen, i o jakimś tam prawdopodobieństwie obrócenia się w jawę, o ile
sprawy dalej pójdą równie gładko, jak szły dotychczas. Na razie jednak tylko sen...
* * *
– Panowie! – Grup-major zwrócił się do ósemki swoich sztabowców. – Nadszedł czas
podjęcia kluczowych decyzji. Subkonwojent wprowadzi was za chwilę w szczegóły, ale
powiem już teraz: przedpole jest wolne. A przynajmniej nic nie wskazuje na to, by nie było.
– Oczywiście. – Sztywny jak sopel lodu inflejtnant wyprostował się jeszcze bardziej. –
Nasze służby nigdy nie popełniają omyłek.
– Wasze służby zazwyczaj nie popełniają omyłek – poprawił go grup-major kąśliwie. –
Możemy zobaczyć dane ze zwiadu?
Adiutant powiększył jeden z wizyjnych sześcianów.
– To są okolice Kapitolu. – Obraz był klarowny i wyjątkowo stabilny, bez śladu
interferencji. – Kompletna pustka i spokój, brak oznak życia.
– Ani nawet maszyn.
– Ani nawet maszyn – powtórzył niczym echo subkonwojent. – Gdzie indziej podobnie.
Śligi nie natknęły się również na żadne czynne urządzenia defensywne.
– Ciała? – spytał komb-komandor, szybko jednak dokonał autokorekty. – Nie, też nie
dostrzegam...
– Może są w środku – mruknął eszelon-major. – Może czekają na nasz ruch. Jasny i
przejrzysty, niepozostawiający wątpliwości co do naszych intencji. A wtedy hop i cap,
zamiast legalnego zaboru pustostanu zostaniemy oskarżeni o próbę wrogiego przejęcia
zamieszkanej locji. Nie wytłumaczymy się z tego przed Konwentem, dowody będą
przytłaczające. I to nie my zawojujemy Makmurię, ale ona nas.
– Wziąłem to pod uwagę. – Grup-major zmarszczył brwi. – Niemniej stawka jest warta
ryzyka, z czym chyba wszyscy tu obecni się zgodzą, czas zaś nie będzie wiecznie po naszej
stronie.
– To prawda – zgodził się dyplomatycznie eszelon-major. – Ostrzegam jednak przed
pochopnymi krokami. Dopóki nie ma absolutnej, powtarzam, absolutnej pewności, że teren
jest czysty, nie powinniśmy podejmować żadnych działań zaczepnych.
– Tylko ile można zwlekać? – odezwał się milczący dotąd set-major. – Nasza ekspedycja
na pewno nie jest jedyną, i kto wie jak daleko bądź jak blisko za nami są inni? Może
wyprzedziliśmy ich zaledwie o parę godzin? To bardzo małe okno czasowe i zarazem nasza
Zgłoś jeśli naruszono regulamin