Chalker J L - Swiaty Rombu 03, Charon. Smok u wrot.pdf
(
1034 KB
)
Pobierz
Chalker_Jack_L_-_Swiaty_Rombu_0
Jack L. Chalker
Charon: Smok u wrót
Cykl: Światy Rombu tom 3
Przekład Konrad Majchrzak
Wydanie polskie: 1995
Prolog
CZAS NA REFLEKSJE
1
Narile zatoczyły szerokie koło i ustawiły się pod wiatr, gotowe do śmiertelnego
ataku. Przez szczeliny w skórze wysunęły ostre jak brzytwa ostrza, po czym zaczęły
pikować w dół.
Mężczyzna rozpaczliwie rozglądał się wokół, nie przerywając pełnego desperacji
biegu. Pustynia nie oferowała mu żadnego schronienia, a jej popękana powierzchnia
była twardsza od betonu.
Narile były stworzeniami powietrza: ogromnymi, szybkimi czarnymi pociskami,
z wielkimi jajowatymi oczyma, a macki falujące z tyłu ciała, spełniające funkcję i
ogona, i steru, wspomagały ich lot. Każdy z tych czarnych potworów posiadał na
podbrzuszu dwie zakrzywione półksiężycowate, kościane płyty, z których wysuwały
się śmiertelnie groźne, twarde jak stal ostrza, zdolne pociąć ofiarę na kawałki.
Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, iż nie ma gdzie się skryć, postanowił
więc podjąć walkę na miejscu, na tym otwartym i płaskim terenie. Jeden z marili
runął na niego z niewiarygodną prędkością, ale on padł na ziemię i przekoziołkował.
Zdążył wykonać ten prosty manewr na ułamek sekundy przed uderzeniem ostrzy,
przez co o mało nie spowodował kolizji napastnika z twardą jak skała ziemią.
Szczęście mu jednak do końca nie dopisało, zerwał się więc ponownie na równe nogi,
w duchu przeklinając siebie za to, iż wyruszył tak późno. Sprawdził położenie
obydwu stworzeń. Wiedział doskonale, że powinien je mieć przed sobą, a nie na
flankach, tak jak teraz. Przywołał wszelkie rezerwy swych sił – zdolne się pojawić
jedynie w sytuacji zagrażającej bezpośrednio życiu – i pobiegł pod ostrym kątem w
kierunku krążących potworów.
Narile posiadały inteligencję, ale poza tym były nazbyt pewne siebie.
Dysponowały przecież kilkoma kilometrami kwadratowymi otwartej przestrzeni
pozwalającej na wszelkie manewry i na zabawę, nie mogły więc mieć najmniejszych
wątpliwości, jaki będzie rezultat takich manewrów. Tymczasem chciały mieć trochę
uciechy.
Mężczyzna ponownie się zatrzymał, by stawić czoło swym dręczycielom. Tak jak
się spodziewał, para połączyła się i wydawała się teraz unosić bez ruchu w powietrzu,
obserwując go żółtymi, pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczyma, ukrywającymi –
nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości – wielką uciechę i wielkie
rozbawienie.
Wiedział, że ma bardzo niewiele czasu.
Z punktu widzenia narili wyglądało jakby stał w miejscu, zwrócony ku nim
twarzą, z wyciągniętymi ramionami. Potraktowały to jako wyraz rezygnacji i
poddania się, a ponieważ takie rozwiązanie było dla nich najnudniejsze z nudnych,
ruszyły na niego, by tym razem go po prostu zabić.
Opuściły się bardzo nisko, na wysokość około jednego metra ponad powierzchnią
pustyni, i pędziły w jego kierunku, smakując najwyraźniej ostatnie momenty przed
dokonaniem zabójstwa. Kiedy zbliżyły się do swej ofiary, rozległ się potężny grzmot
i wyglądało jakby sama ziemia się rozstępowała. Wokół mężczyzny wyrósł kamienny
mur, a on sam otoczony teraz, zatopił się częściowo w ziemię. Drapieżcy byli tak
zaskoczeni, iż uderzyli z dwóch przeciwległych stron w ciągle jeszcze wznoszącą się
ścianę. Posypały się iskry, kiedy ich ostrza wbijały się w kamień, jednak obydwaj
zachowali dość równowagi, by utrzymać się w powietrzu i poderwać ponownie w
górę.
Wewnątrz tej nagle powstałej studni, w cieniu kamiennego, czterometrowego
muru, prawie kompletnie wymęczony mężczyzna słuchał syku wściekłych narili.
Zużył już półdniową porcję wody. Jego forteca musi wytrzymać. Opadłszy na ziemię,
rozkoszował się miłym chłodem swej maleńkiej twierdzy i nasłuchiwał.
Narile błyskawicznie dostosowały się do nowej sytuacji i próbowały skruszyć
mury. Waliły z całej siły i pod odpowiednim kątem. Co prawda narobiły trochę
szkód, ale jeszcze większą krzywdę wyrządziły sobie samym, w końcu ich groźne
ostrza zbudowane były ze zwykłej tkanki kostnej. Wkrótce zrezygnowały więc z
dalszych prób.
Usiadły na szczycie budowli, blokując dostęp światła. Mężczyzna stwierdził, iż
właściwie ocenił wymiary ścian; obydwa stwory były zbyt duże, by opuścić się w
głąb studni przypominającej komin.
W końcu, co było do przewidzenia, jeden z nich usiadł na obrzeżu muru i spuścił
swe długie macki do wnętrza fortecy. I znów okazało się, jak precyzyjnie mężczyzna
określił wielkość tej budowli, chociaż mimo wszystko było to dla niego przerażające
doświadczenie – leżeć tam, na dnie, bez dostępu światła dziennego i słuchać
trzepotania macek tuż mad głową. Wkrótce i to się skończyło. Mógł się nieco
odprężyć. Doszedł już tak daleko, tak bardzo daleko i choć na krótką chwilę był
bezpieczny, ale czuł, że jego rezerwy są na wyczerpaniu.
Usłyszał jakiś ruch nad sobą i za moment... po prostu obrzydliwie go znieważono.
Potwory nie mogły dopaść go w żaden inny sposób, usiłowały więc teraz wykurzyć
go z kryjówki... wypróżniając się na niego.
Usłyszał wściekły pomruk i naril odfrunął, wpuszczając do środka studni nieco
światła. Chciałby wierzyć w to, że odleciały oba, ale na pewno jeden z nich czaił się
na zewnątrz, podczas gdy drugi wzniósł się prawdopodobnie w kierunku najbliższej
chmury, by pobrać z niej wilgoć, bez której nie mogły się obyć. Sam oddałby
wszystko za troszkę tej wilgoci, byleby w innej formie niż to czym teraz był cały
ubabrany.
Chmury... Próbował skupić myśli. Jak wyglądało niebo? Uwagę jego przykuwało
bezpośrednie niebezpieczeństwo. A przecież zawsze gdzieś były jakieś chmury. Są,
ale wysoko, a to znaczy, że mają mniej wilgoci, niż on by potrzebował. Jednak...
Skoncentrować się... skoncentrować! Gdyby miał tylko więcej sił! Z najwyższym
wysiłkiem zamknął oczy i usiłował odciąć się od wszystkiego, z wyjątkiem
wrażliwości na
wa
. Nie było to łatwe, kiedy odchody narili piekły się w upale i
potwornie cuchnęły. Wiedział, że wkrótce sam się upiecze, bowiem jego forteca była
wprawdzie prymitywnym, ale i bardzo skutecznym piecem.
Myśl... myśl! Myśl jedynie o
wa
...
Naturalnie odczuwał
wa,
które pozwoliły mu zbudować tę twierdzę, ale te,
których potrzebował teraz, były inne. Sięgał na zewnątrz,
wa
do
wa,
jego własne do
innych, i uwolnił swe widzenie. Znów mógł obserwować pustynię.
Po narilach nie było najmniejszego śladu, natomiast w pobliżu znajdowały się
dwa krzaki. Przedtem ich tam nie było. Uśmiechnął się do siebie w duchu, choć
powodów do uśmiechu miał niewiele. Marile były wprawdzie inteligentnymi
zwierzętami, ale nigdy by im nie przyszło do głowy, iż krzaki w takim miejscu mogą
tak samo zwracać na siebie uwagę, jak one same. Zresztą te krzaki niewątpliwie były
narilami!
Fakt, iż ciągle tak cierpliwie czekały w tym upale potwierdzał jego najgorsze
obawy. Niewątpliwie były szkolone i ślepo posłuszne rozkazom. Kto wie, może to
nawet myśliwi samego Yateka Moraha?
Czuł
wa
gęstego pustynnego powietrza i cząsteczek wody wokół, ale je
zignorował. Sięgał wyżej, znacznie wyżej i modlił się pełen nadziei, iż gdzieś w jego
zasięgu jest dość chmur, by uformować to, co niezbędne.
Plik z chomika:
uniwers1_u1
Inne pliki z tego folderu:
Chalker J L - Swiaty Rombu 04, Meduza. Tygrys w opalach.pdf
(1142 KB)
Chalker J L - Swiaty Rombu 03, Charon. Smok u wrot.pdf
(1034 KB)
Chalker J L - Swiaty Rombu 01, Lilith. Waz w trawie.pdf
(925 KB)
Chalker J L - Swiaty Rombu 02, Cerber. Wilk w owczarni.pdf
(973 KB)
Inne foldery tego chomika:
► EBOOK (bolek)
01. Zaginione plemię Sithów [1]
7 królestw
Abalos Rafael
Abalos Rafael(1)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin