HENRYK SIENKIEWICZ
LISTY Z PODRÓŻY DO AMERYKI
WSTĘP
W życiu literackim dzieje się wiele rzeczy tak nagłych a niespodziewanych jak śmierć, od
której zastrzegamy się w suplikacjach lub asekurujemy w naszych towarzystwach ubezpieczeń.
Co do mnie, jak prawdziwe dziecko wieku nie zwykłem się dziwić lada czemu i gdyby
mi ktoś nawet powiedział, że:
Był młody, który życie wstrzemięźliwie pędził.
Był stary, który nigdy nie łajał, nie zrzędził,
wówczas kiwnąwszy głową poprosiłbym tylko o dalszy ciąg tej dobrej bajki lub co najwięcej
zakończyłbym ją tak, jak sam Krasicki:
Wszystko to być może
Prawda, jednakże ja to między bajki włożę.
Lecz gdyby ten sam ktoś przyszedł do mnie w lutym i rzekł mi, że przy końcu marca
przejadę Niemcy, Francję, całą długość Anglii; że przepłynę na wiosnę burzliwy Atlantyk, a
następnie jak ptak na skrzydłach przelecę niezmierzone przestrzenie wielkiej kolei od New
Yorku do San Francisco i strząsnę proch z obuwia mego na brzegach Oceanu Spokojnego,
temu odrzekłbym bez wahania:
– Przyjacielu! pisuj artykuły polemiczne do „Kroniki Soblonowskiej”, albowiem widzę, że
zmysły twoje nie są z tego świata.
Rzeczywiście: prędzej przypuszczałbym, prędzej uwierzyłbym, że wydadzą składkowy
obiad dla mnie, na którym l’abbé Wylizalski powie mówkę na moją cześć i zamianuje mnie p.
o. zelanta przy najmłodszej i najprzystojniejszej ze swoich owieczek; prędzej uwierzyłbym,
że Antychryst, jak mnie o tym zapewniała jedna z moich kuzynek z Wołynia, przyszedł już na
świat; prędzej na koniec uwierzyłbym we wszystko niż w moją wycieczkę do Ameryki.
A jednak – oto jak to się stało.
Pewnego poranku przyszedłem do redakcji i wziąwszy do ręki jedno z pism naszych począłem
je czytać. Było to jakoś w owym czasie, w którym odcinek mój o zelantkach zjednał
mi taką sympatię w niektórych sferach naszego społeczeństwa, że stałem się dla nich polnym
marszałkiem wszelkich zastępów piekielnych. Zewsząd groziły mi niebezpieczeństwa.
Chevalier Zielonogłowski, który już nieraz poprzednio wołał w celu ukarania mnie „o szpadę
ojców swoich”, o mały włos nie zabił mnie w pojedynku, ale nie zabił tylko dlatego, że nie
wyzwał; hrabianka Pipi wydawała zawsze un petit cri jak zraniony gołąb, ilekroć ujrzała nazwisko
moje drukowane w którymkolwiek z pism warszawskich; w ciszy zaś każdego poranku
dochodził mnie płacz świątobliwego oburzenia „Kroniki Soblonowskiej”.
Ach! nie piesek to zginął „Kronice” Milutek ani ziarenko z różańca; żadne z jej dzieci nie
zbłąkało się w lesie grzechów „Przeglądu Tygodniowego”; a jednak płakała ciągle jak owa
panna, która
5
Słuchać wcale nie chciała,
Tylko ciągle płakała:
Mój zielony dzban,
Stłukł-ci mi go pan!
Niestety, nie mogę ukryć, że powodem owego płaczu byłem ja, a raczej znów ten mój nieszczęśliwy
odcinek o matkach chrześcijańskich. Ja to stłukłem ów zielony dzban pełen słodkiej
wody wzajemnej adoracji; ale czyż ja wiedziałem, że jeżeli matki chrześcijańskie cokolwiek
czynią lub nie, to tylko dla dusznego ich zbawienia? Nie wiedziałem! Mea culpa! za
którą żałuję tu nawet w Ameryce.
Nic więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy i w owym piśmie, które zacząłem czytać
wspomnianego poranku w redakcji, znalazłem także artykuł, który był względem mnie
mniej więcej tym, czym jest przysłowiowa koza względem pochyłego drzewa. Autor największej
(co do liczby stronic) powieści polskiej spojrzał w owym artykule à vol d’oiseau na społeczeństwo
i rozpłakał się rzewnie; potem siadłszy w swą łódkę pasterską żeglował po falach
własnych łez ku opinii publicznej i zezując jednym okiem na Prusa, drugim na mnie, wołał na
ludzi, że koniec świata jest bliski, że apokaliptyczne potwory zaczęły nie tylko chodzić po
świecie, ale i pisywać odcinki, i że on pierwszy przepowiada to w swym piśmie, którego prenumerata
wynosi: w Warszawie tyle a tyle, na prowincji tyle a tyle, kwartalnie tyle a tyle,
miesięcznie tyle, etc.
Nie jestem jeszcze tak zepsuty, abym nie miał żałować za grzechy; przejęła mnie więc
skrucha i począłem robić rachunek sumienia za siebie i za mego kolegę Prusa.
Ach! lista grzechów naszych była długa jak Baka...
olfik