Jacek Roy - Czarny koń zabija nocą.pdf

(825 KB) Pobierz
1017882528.003.png
1017882528.004.png 1017882528.005.png
Jacek Roy
Czarny koń
zabija nocą
Krajowa Agencja Wydawnicza
Projekt odkład ki i karty tytułowej
TERESA CICHOWICZ-PORADA
Zdjęcie
JAN I WALDYNA FLEISCHMANN
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
HSW „Prasa‒Książka‒Ruch”
Warszawa 1975
Wydanie I.
Nakład 100 000+260 egz.
Objętość: ark. wyd. 9,61, ark. druk. 9,61.
Papier druk. sat. kl. V, 70 g.
Nr prod. 1-5/84/74.
Zam. 438. B-52.
Sklad: Zakłady Graficzne w Katowicach;
druk i oprawa:
Lubelskie Zakłady Graficzne.
Cena egz. zl 22,‒
1.
Tego poranka wstałem zmęczony i zły.
Kiedy rozsunąłem, zasłony i stwierdziłem, że niedziela jest słoneczna ‒ mój humor jeszcze się
1017882528.006.png
pogorszył. Pracowałem niemal całą noc, już którąś z rzędu ‒ nic dziwnego, że kląłem cały świat.
Po licha zgodziłem się pracować w tej branży!... Cholera! Rzucę wszystko i pójdę na emeryturę, było
coś niecoś partyzantki, lata spędzone w lesie liczą się podwójnie, wystarczy z nawiązką...
W takich chwilach sięgałem zawsze pamięcią wstecz. Początki pracy w milicji, pierwsze, trudne
dni... Bandy, rabusie, mordercy...
Ochrona młodej władzy, którą nie wszyscy jeszcze akceptowali.
Ale to była solidna szkoła! Podniszczony, szaro-stalowy mundur otrzymałem dopiero po dwóch
latach służby, do tego czasu od zwykłych zjadaczy chleba różniłem się tylko opaską. Opaska...
Kawałek czerwonego płótna z wyszytymi niewprawną ręką lite-rami MO... Wisiała owa opaska na
honorowym miejscu nad biurkiem, w mieszkaniu.
Zmitygowałem się. Nie ma co kląć, w końcu lubię swoją pracę.
Na emeryturę? Głupie gadanie! Trzy lata do pięćdziesiątki i...
emeryt! Jaki emeryt! Zwariowałeś, chłopie? Prawie sto 3
kilogramów wagi, wzrost jak trzeba, zdrowie ‒ nie najgorsze, umysł... no, nie jest tak źle i...
emerytura. Bzdury!
Za oknem panowała ładna pogoda, był bezwietrzny i ciepły dzień lipcowy. Ocknąłem się z
zamyślenia. Zmęczenie dokuczało
‒ nic dziwnego ‒ równolegle nadzorowałem sześć poważnych spraw, ich końca nie widziałem nawet
w najbardziej różowym śnie, szef i prokuratorzy ponaglali, a ja... miałem tylko siedemna-stu ludzi i
swój przeciążony bezsennością koncept.
Teren wielkiego portu był zawsze wdzięcznym teatrem działań aktorów, którym role pisał chyba sam
Lucyfer, a reżyserię prowadził jego zastępca. Doliniarze, waluciarze, paserzy, płotki i rekiny
podziemia gospodarczego, niektórzy nieuczciwi marynarze, spe-kulanci, sutenerzy, prostytutki i
wreszcie ci najgroźniejsi, „arysto-kracja kryminalna” ‒ spece od mokrej roboty. Ileż to razy spokojna
Odra wyrzucała zwłoki rzekomych samobójców, ileż to razy gdzieś w ogródkach działkowych lub
peryferyjnych parkach, w Lasku Arkońskim znajdowano martwego człowieka! Także i szczecińskie
piwnice, mieszkania, strychy i poddasza odkrywały często liczne ponure tajemnice. I wszędzie tam,
gdzie tylko zaistniało najmniejsze podejrzenie, że wycieczka na tamten świat nie była dobrowolna i
gdzie inni już nie dawali rady ‒ do akcji, wkra-czałem ja i moja ekipa, dwóch kapitanów, trzech
poruczników, czterech podporuczników, podoficerowie i personel pomocniczy.
Tak... Szczecin jest pięknym miastem... Posiada wspaniałe osiedla, ogromne parki, zieleń. Zrobiliśmy
tutaj wiele, odbudowa-liśmy to miasto, a właściwie wznieśliśmy je na nowo, nie potrafi-liśmy
jednak dotąd rozprawić się z marginesem społecznym, dlatego moja praca była potrzebna.
1017882528.001.png
4
Komendy powiatowe alarmowały również, donosiły o przestępstwach, prosiły o pomoc w
rozwiązywaniu trudniejszych spraw.
A pogoda była ładna. Dlatego właśnie ogarnęło mnie uczucie, które człowiek lubujący się w
dosadnych określeniach nazywa przeważnie wściekłością. Uzmysłowiwszy sobie dodatkowo, że na
stadionie przy ulicy Twardowskiego Pogoń miała rozegrać ligowy mecz z zabrzańskim Górnikiem ‒
znów straciłem humor. Istna huśtawka nastrojów! „Ślęcz tu całą niedzielę nad aktami, do diabła!”
Z mojej kawalerki na siódmym piętrze nowoczesnego punk-towca mogłem ogarnąć wzrokiem niemal
pół Szczecina. Widok, jaki mi się jawił, jedyny w swoim rodzaju, z nawiązką wynagradzał trudy
wcale nierzadkich wspinaczek ‒ te przeklęte windy! ‒
oraz akustykę, dobrą może w teatrze, ale cholernie nieprzydatną w mieszkaniu. Odgłosy dochodzące
zza ścian serdecznie przeszkadzały w lekturze współczesnych książek i w studiowaniu akt.
Wiem, wiem, że narażam się prokuratorom przyznając się ido popełnienia owej ciężkiej zbrodni, ale
niechaj wiedzą, że milicjanci nie odbębniają czasu od ósmej do trzeciej...
Widok należał zatem do imponujących. Wysokie dźwigi portowe wyciągały szyje z porannej mgły
przygnanej znad Zalewu niczym jakieś przedpotopowe gady, bryły elewatorów, doków i zabudowań
stoczniowych pstrzyły krajobraz czernią i brązem, urozmaicały go sylwetki statków, smukłe, niskie,
pękate, wysokie, proste i garbate, tkwiły nieruchomo stwarzając złudzenie martwo-ty, ale port tętnił
pracą również w niedzielę, tyle że z tej odległości nie mogłem tego stwierdzić. Przy goleniu
zmusiłem się do intensywnego myślenia.
Jestem zmęczony, pracy dużo, i tak jej nie podołam. Co się 5
stanie jeśli tę słoneczną, lipcową niedzielę spędzę jak normalny człowiek? Hm”...
Uczułem, jak kamień spada mi z serca.
Śniadanie w barze Ekstra. Chodziłem tam, bo mieli ciemne pi-wo, jedzenie było pod psem. Spacer,
długi, męczący. Mój organizm domagał się ruchu i świeżego powietrza. Do meczu pozostawało
jeszcze trochę czasu, wstąpiłem do Klubu Książki i Prasy przy Alei Wojska Polskiego. Zacisznie,
przyjemnie. Jak inni za-głębiłem się w stos kolorowych tygodników zagranicznych, pełno golizny.
Niezła kawa, idylla. Pięknie zaczęła się niedziela...
Nie zwróciłem uwagi na mężczyznę, który przysiadł się do stolika. Cofnąłem nogi, aby zrobić mu
miejsce. Czytałem i czułem, że przygląda mi się bacznie, natarczywie. Nie podnosiłem jednak
wzroku. Dopiero słysząc charakterystyczny śmiech uprzytomni-
łem sobie, że tkwi w owym chichocie coś znajomego. Odłożyłem gazetę i... oczom nie mogłem
uwierzyć.
Arystoteles Bax, jak boga kocham, jakem ateista! Siedział
1017882528.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin