Tadeusz Kostecki - Veragua.pdf

(672 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Tadeusz Kostecki
Veragua
BURZA
Nawałnica nie cichła ani na chwilę. Huragan miotał okrętami, spychał je w kierunku
lądu. Główny pilot armady, de Kadis, próbował naradzić się z kapitanem Tristanem. Bez
skutku. Tristan wzruszał tylko bezradnie ramionami. - Wszystko jest w ręku Boga - mamrotał.
Pachniało od niego mocno winem.
Kolumb leżał nieprzytomny w swej toldilli. Niespodziewany nawrót choroby zwalił
go z nóg. Od wielu już dni odpowiedzialność za los armady spoczywała niemal wyłącznie na
barkach de Kadisa. Ustawicznie sprawdzał igłę kompasu. Znowu odchyliła się na ćwierć na
zachód. A na zachodzie ciągnęła się linia nieznanego brzegu. Za żadną cenę nie wolno
dopuścić, by zniosło ku niemu okręty. Teraz, podczas burzy, tylko otwarte wody mogły dać
jakieś szanse ocalenia. Ale jak manewrować karawelą pozbawioną żagli? Jak rozpiąć
zapasowe płótna, by wiatr ich nie porwał, by nie połamał masztów?
Rudle sterów przestały być powolne rękom. Okręty, miotane furią wichru, stały się
bezwolnymi łupinami, oddanymi na igraszkę żywiołów.
Gdzieś wysoko nad pokładem zwisał człowiek uwiązany linami do wąskiej
platforemki z bocianiego gniazda. Cierpiał jeszcze bardziej niż ci na dole. Przy każdym
przechyle statku ciało jego zataczało w powietrzu nagły łuk, razem z masztem, do którego był
przyczepiony. To leciał z impetem ku kipiącej topieli, to znów podlatywał ku zionącemu
piorunami niebu. Rozpuchłe słoną wilgocią pęta wżerały się coraz głębiej w ciało. Gdy mocne
uderzenia wiatru odrywały go od pnia, miał wrażenie, że jakaś piekielna maszyna kruszy mu
wszystkie kości. Podobnych tortur nie zdołałaby wymyślić nawet Święta Inkwizycja. Gdy
wiele dni temu, w chmurny poranek 9 maja 1502 roku, cztery niezbyt świetne karawele
wyciągały kotwice w porcie Kadyksu, by wyruszyć na kolejną wyprawę, nikt nie łudził się
nadmiernie olśniewającymi nadziejami. Zbyt wiele mówiono o niechęci króla, podstępne
137516726.001.png
knowania biskupa Fonseki, od którego zależało niemal wszystko, nie stanowiły dla nikogo
tajemnicy, a zatrważające postępy choroby królowej Izabeli nie pozwalały zbytnio liczyć na
jej opiekę i życzliwość okazywaną dotychczas Kolumbowi.
Na czele armady nie stał już wicekról i wielkorządca. Kolumba odarto z tytułów i
władzy. Był już tylko - admirałem. Zaiste, nikt z uczestników wyprawy nie Uczył na zdobycie
honorów i zaszczytów. W grę wchodziły jedynie złoto i perły... Teraz zaś me liczono już na
nic. Nawet na ocalenie własnego życia.
De Kadis wielekroć zaglądał do toldilli Kolumba. Admirał wciąż leżał nieprzytomny.
Z decyzją nie można już było zwlekać. Z każdą chwilą znosiło ich bliżej brzegu. De Kadis
wpatrywał się weń martwymi oczami. Błysnęła mu myśl: skoro nie ma sposobu
manewrowania okrętami, trzeba przynajmniej utrzymać je w miejscu.
- Kotwice wodne! - głos de Kadisa był ochrypły, tłumił go huk fal. - Pławy!
Musiał wielekroć powtórzyć rozkaz, zanim go wykonano. Wykonano przecież.
Karawelą targnęło, jakby w rozpędzie została schwytana na arkan. Po przesypaniu się piasku
w ampollecie de Kadis zajrzał do skrzynki chroniącej kompas. Obliczył położenie statku. Po
upływie godziny sprawdził raz jeszcze. Wreszcie przestało ich znosić ku nieznanym brzegom.
Tak, pławy w tej sytuacji stanowiły jedyne wyjście. Pozostałe okręty powtórzyły manewr.
Teraz wszystkie kołysały się na uwięzi.
Niebezpieczeństwo wyrzucenia na brzeg zostało chwilowo zażegnane. Ale chwiejba
wzrosła jeszcze bardziej. Przeciągnięto liny od rufy aż do dziobu. Tylko nie odrywając od
nich rąk, można się było poruszać na pokładzie.
Niebo wciąż płonęło ogniem błyskawic. Ogłuszający zgiełk burzy narastał bez
przerwy. Porozumiewano się tylko gestami. Ludzi ogarniała ostateczna rozpacz. Morze
porwało łodzie, zapasy żywności zamokły. Z toldy cuchnęło stęchlizną. Fala zmyła żelazny
trójnóg, na którym warzono strawę. Pozostało wprawdzie ułożone z cegieł palenisko, ale
próby rozpalenia ognia byłyby czystym szaleństwem. Woda przesiąkała przez rozluźnione
deski poszycia kadłubów, zbierało się jej coraz więcej, choć naprawiane ustawicznie pompy
pracowały bez przerwy. Nie było snu, nie było wytchnienia, nie było ciepłej strawy. Tylko
skwaśniałe na ocet wino i zielone od pleśni suchary.
- Przedsionek piekła - pomstowano na cały głos. - Oko boskie tu nie dociera.
Nie wstydzili się już łez. Spływały jawnie po wynędzniałych twarzach. Potem nawet
łez zabrakło.
De Kadis ledwo trzymał się na nogach. Gdy któregoś z tych strasznych dni spojrzał
przypadkiem w zwierciadło, z trudem poznał własne odbicie. Jeszcze tak niedawno miał
włosy kruczoczarne, teraz przetykał je gęsty szron srebrnych nitek. Czoło przeorane
głębokimi bruzdami zmarszczek, których tam przedtem nie było. Z lustra wyzierał sterany
starzec.
*
Ferdynand tkwił kamieniem w toldilli, wpatrzony w ociekającą potem twarz ojca. Od
początku jego choroby nie pozwalał sobie na prawdziwy sen. Gdy brakło sił na czuwanie,
wówczas drzemał jak czujny zając z na wpół otwartymi oczyma. Inaczej nie mogło być. Ktoś
musiał odwracać na czas ampolletę, ktoś musiał dbać, by lek został podany o oznaczonej
porze. Nie miał go kto w tym zastąpić. Być może tylko te leki powstrzymują życie
wyciekające niczym woda z nadtłuczonego dzbana.
Mendez zaglądał do nich, gdy tylko zdołał ułowić wolną chwilę. Coraz mniej było
takich chwil. Ciężar swoich i cudzych obowiązków przygniatał barki. Załoga ustawicznie
topniała. Nie było dnia, nie było niemal godziny, by nie znoszono poturbowanych do
kasztelu. Leżeli tam na cuchnących barłogach, czekając zmiłowania boskiego. Na ludzkie nie
mieli już co liczyć. Beczułka zatęchłej wody i stwardniałe na kamień suchary - na tym
kończyła się pomoc i opieka. Leki, opatrunki, nastawianie zwichniętych stawów - kto miał się
tym zająć? Płynący na flagowej karaweli w charakterze lekarza armady felczer Bernal nie
interesował się zdrowiem hołoty. Gdy mu płacono złotem - rzecz inna. Ale jakiej zapłaty
mógł oczekiwać od zagłodzonych oberwańców?
Klął na czym świat stoi, gdy go próbowano nagabywać. Wychodzić na pokład okrętu,
który staje dęba, niczym szalejący rumak? To się po nim nie pokaże. Najbardziej zacisznie
było w toldilli kapitana Tristana, przy gąsiorku tęgiego wina. Ale każdego dnia, równo w
południe, z punktualnością piasku przesypującego się w ampollecie, zjawiał się u łoża
Kolumba. Admirała nie śmiał zlekceważyć. Mendez zresztą by do tego nie dopuścił. Gotów
byłby go sprowadzić, przykładając sztych do gardła. Z Mendezem trzeba się było liczyć.
Jeden z najbardziej oddanych Kolumbowi ludzi. Czujny i nieufny. Nie spuszczał ani na
chwilę oczu z Bernala krzątającego się przy admirale. Zarówno podczas badania chorego, jak
i podczas przyrządzania mikstury. I ta dłoń muskająca niby mimo woli rękojeść sztyletu.
Bernal rozumiał dobrze znaczenie tego gestu. To była groźba. Przywoływał na pomoc całą
swą wiedzę i doświadczenie, by odpowiednio dobrać leki. Gdyby Kolumb zmarł, los lekarza,
który do tego dopuścił, byłby nie do pozazdroszczenia.
Mendez rzeczywiście nie żywił zbytniego zaufania do Bernala. Różnie powiadano o
tym człowieku. Ponoć zbiegł na pokład karaweli w ucieczce przed stryczkiem grożącym za
otrucie bogatego pacjenta.
Licho wie, co takiemu może strzelić do łba.
Oto teraz wlewa płyny z różnobarwnych ampuł do pucharka. Któż jest w stanie
przewidzieć, czy któraś z tych ampuł nie zawiera śmiercionośnego jadu? Gdyby się poważył,
zginie jak pies. Ale to nie przywróciłoby życia admirałowi.
Mendez łyka ślinę obserwując, jak kościana kopystka rozwiera zaciśnięte zęby
Kolumba. Ostro pachnąca mikstura wpływa powoli między zsiniałe wargi. Śmierć niesie czy
życie? Palce zwierają się na głowni wiszącego u pasa sztyletu... Spłynęła ostatnia kropla.
Nikły oddech nie zmienia rytmu, ciało pozostaje, jak przedtem, bezwładne.
- Jako mu jest? - pyta ochryple Mendez.
Bernal zamyka powoli skórzane puzdro. - Chwalić Boga, wszystko na najlepszej
drodze - oświadcza z przekonaniem.
Ferdynand wlepia oczy w drzwi, które zamknęły się za wychodzącym felczerem. -
Jakże to tak - szepcze - toć jak był bez zmysłów, tak jest. I raczej do umarłego podobny niż do
żywego.
„Umarły” - słowo zakołatało w mózgu Mendeza niczym odzew pogrzebowego
dzwonu. Jeżeli admirał odejdzie, co się stanie z armadą, co się stanie z nimi wszystkimi?
Odwraca wzrok, by Ferdynand nie wyczytał tych myśli. Już i tak widać było, że wyrostek
goni resztkami sił.
- Ufajmy opatrzności - odpowiada bezbarwnie. - Być może, w końcu leki postawią
admirała na nogi. Bernal to biegły medyk.
Przez chwilę w toldilli panuje cisza. Mendez obserwuje spod oka Ferdynanda. Gdy
podnosili kotwice w Kadyksie, chłopak tryskał zdrowiem. Teraz pozostał z niego nędzny
cień. Tak bardzo zmarniał, że aż trudno uwierzyć.
- Bacz - przerywa wreszcie milczenie Mendez - aby ciebie samego nie zwaliło z nóg.
Bo wtedy...
- Nie zwali - chłopak potrząsa buntowniczo głową - wytrwam.
Z pokładu dobiegł skłócony gwar podnieconych głosów. Znowu coś się tam stało.
Mendez bezwiednym ruchem obciąga poły kubraka. - Muszę iść. Powrócę, jak tylko
to będzie możliwe. - Złe przeczucie ściska mu serce. Jeszcze raz obrzuca spojrzeniem
bezwładne ciało, miotane po łożu przechyłami statku.
Ale okazało się, że racja była po stronie Bernala. Dziewiątego dnia wczesnym
rankiem Kolumb otworzył oczy. I oczy te patrzyły zupełnie przytomnie.
- Pić - powiedział wyraźnie.
- Ojcze! - Ferdynand, nie dowierzając własnym uszom, przypadł do łoża. - Ojcze!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin