Mary Stewart - Lodowy petrel.pdf

(469 KB) Pobierz
LODOWY PETREL
Mary Stewart
LODOWY PETREL
przełożyła Magdalena Bulas
tytuł oryginału: STORMY PETREL
PRIMA
WARSZAWA 1997
Copyright © 1991 by Mary Stewart
Copyright © for the Polish edition by PRIMA 1997
The right of Mary Stewart to be identified as the author of this work has been asserted by her
First published in English language by Hodder & Stoughton Ltd.
Copyright © for the Polish translation by Magdalena Butas 1997
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski
Redakcja: Lidia Grochola Redakcja techniczna: Janusz Festur Komputerowy montaż okładki:
Witold Kuśmierczyk/Plus 2
ISBN 83-7186-056-0
PRIMA Oficyna Wydawnicza sp. z o.o. Świętokrzyska 30/55, 00-116 Warszawa Adres do
korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 tel./fax 624-89-18 E-mail:
wydawnictwo@prima.waw.pl Internet: http://www.prima.waw.pl
Dystrybucja/informacja handlowa:
Internovator Cybernetyki 19, 02-677 Warszawa Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawa tel. (22)-
647-38-57, (22)-843-10-85
Sprzedaż wysyłkowa dla odbiorców indywidualnych: Księgarnia Wysyłkowa Faktor, skr.
poczt. 60, 02-792 Warszawa 78 tel. (22)-649-55-99
Warszawa 1997. Wydanie I Objętość: 8,5 ark. wyd., 13 ark. druk. Skład: Zakład Poligraficzny
„Kolonel" Druk: Prasowe Zakłady Graficzne, Koszalin
Dedykuję
Culcicoides Publicans Argyllensis
Z wyrazami szacunku
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Muszę rozpocząć tę opowieść od przypadku, czego nie ośmieliłabym się zrobić, gdyby ta
historia nie była prawdziwa. Przypadki zdarzają się na co dzień w „prawdziwym" życiu,
natomiast w powieści stają się przedmiotem ostrej krytyki i dlatego pisarze starają się przed
nimi wystrzegać. Niemniej zdarzają się. I to często. Tego szczególnego dnia miały miejsce
dwukrotnie.
Pracowałam w swoim pokoju, gdy pukanie do drzwi zapowiedziało czwórkę studentów
drugiego roku. Zwykle witałam ich życzliwie. To moja praca. Jako wykładowca angielskiego
w Haworth College w Cambridge stykam się ze studentami codziennie. Ale tak się złożyło, że
tego słonecznego majowego popołudnia nie powitałabym życzliwie żadnego intruza, nawet
gońca z listem obwieszczającym, iż trafiła mi się główna wygrana w loterii. Pisałam wiersz.
Mówi się, że po trzydziestce bądź po wyjściu za mąż — niezależnie od tego, co nadejdzie
wcześniej — nie można pisać wierszy. Rzeczywiście niektórzy poeci po przekroczeniu
trzydziestki nie piszą nic, co by warto było przeczytać. Zdarzają się nieliczne wyjątki, ale one
7
tylko potwierdzają regułę. Co do małżeństwa, uważam, że powyższa prawidłowość odnosi się
głównie do kobiet, co z kolei daje niejakie pojęcie, jak wyjście za mąż zmienia ich życie. Ale
tamtego słonecznego, wtorkowego popołudnia żadne z wymienionych zastrzeżeń nie odnosiło
się do mnie. Miałam dwadzieścia siedem lat, byłam niezamężna, chciałam czerpać życie
pełnymi garściami i pochłaniała mnie praca.
Powinnam była zatem studentów powitać ciepło. Przyszli porozmawiać ze mną o poezji
George 'a Dar ley a, którą jakiś mniej zorientowany kolega włączył do listy lektur literatury
początków dziewiętnastego wieku, czym poważnie zaniepokoił moich co bystrzejszych
studentów, bezskutecznie próbujących się doszukać w tym posunięciu jakiegokolwiek sensu.
Ale tego poranka nawiedziło mnie coś, co było rzadkością pod koniec semestru: pisałam
właśnie wiersz. Czy był ważniejszy od tych George'a Darleya? Na pewno lepszy, bez dwóch
zdań. Będąc przebijającą się przez tłumy sobie podobnych poetką końca XX wieku, często
stwierdzałam, że dawniej łatwiej było zyskać rozgłos. Ale tego nie powiedziałam moim
studentom. Niech zachwycają się sławami. Zwykle czynią to tak rzadko, że dobrze im to
zrobi.
— Proszę — zawołałam, a potem usadziłam ich, wysłuchałam, odpowiedziałam na pytania i
w końcu spławiłam, by na nowo zabrać się do wiersza. Było już za późno. Na moim biurku
leżała pierwsza zwrotka, ale sam pomysł, wizja uleciały jak sen spłoszony złym okiem
czarownicy z Coleridge'a *. Ponownie przeczytałam napisany tekst, zmagałam się przez kilka
minut w pocie
* Samuel Taylor Coleridge (1772—1834), poeta i krytyk angielski.
8
czoła z blednącą wizją, aż w końcu poddałam się, zaklęłam siarczyście, zmięłam kartkę i
wrzuciłam do pustego kominka. Powiedziałam na głos:
— Tak naprawdę powinnam się teraz zamknąć w starej, poczciwej wieży z kości słoniowej.
Odsunęłam krzesło od biurka, podeszłam do okna i wyjrzałam na dwór. Lipy wyglądały
pięknie w świeżej zieleni, a gołębie, korzystając z braku pełnych majestatu wiązów, gruchały
jak szalone. Inne ptaki też śpiewały zapamiętale, a od rosnącego obok okna clematisa
rozchodził się zapach miodu i brzęczenie niezliczonych pszczół. Tennyson, pomyślałam, był
jednym z nielicznych, godnych uznania wyjątków; nigdy nie zawiódł, nawet zmęczony
wiekiem, podczas gdy ja, zaledwie dwudziestosiedmioletnia, nie mogłam dokończyć wiersza,
który jeszcze kilka minut temu wydawał się pełny, logicznie zmierzający ku frazie finalnej.
A zatem nie jestem Tennysonem. Pewnie też daleko mi do George'a Darleya. Roześmiałam
się i poczułam się lepiej. Usiadłam przy oknie, żeby rozkoszować się popołudniowym
słońcem. Obok mnie leżał na wpół przeczytany, porzucony The Times. Gdy wzięłam gazetę
do ręki, by ją gdzieś odłożyć, moją uwagę przykuła linijka drobnego tekstu: Wieża z kości
słoniowej do wynajęcia na krótszy lub dłuższy okres. Odosobniony domek na małej wysepce
hebrydzkiej, w okolicy wybrzeża Muli. Idealny dla artysty lub pisarza poszukującego
spokoju. Wygodnie i tanio. Do tego numer skrytki pocztowej.
— Nie wierzę — powiedziałam na głos.
— W co pani nie może uwierzyć, doktor Fenemore? Wróciła jedna z moich studentek i z
wahaniem przystanęła w progu. Była to Megan Lloyd, córka walijskiego
9
chłopa z Dyfed, która wywalczyła sobie miejsce w college^ dzięki wspaniałym wynikom w
nauce. Niska, raczej tęgawa, z ciemnymi, wijącymi się włosami, ciemnymi oczyma i
piegowatą twarzą doskonale pasowałaby do życia wśród koni i psów, mogłaby też szorować
cebry na mleko i być może czasem nawet to robiła, ale przede wszystkim była wybitnie
inteligentną, obdarzoną bogatą wyobraźnią dziewczyną, jednym słowem —jedną z moich
najlepszych studentek. Kiedyś, przy odrobinie szczęścia, może zostać niezłym pisarzem.
Przypomniałam sobie, że obiecałam porozmawiać z nią o kilku wierszach, które niedawno
napisała i nieśmiało podsunęła mi do przeczytania. Teraz też wyglądała na zdenerwowaną,
choć i rozbawioną tym, co usłyszała.
— Chodzi pewnie o Timesal Chyba nic strasznego?
— A, to ty, Megan. Wejdź. Przepraszam, mówiłam do siebie? Nieważne, na chwilę się
zapomniałam. Tak, mam tu twoje wiersze, przeczytałam wszystko. — Podeszłam do biurka,
wzięłam w rękę zeszyt i gestem wskazałam krzesło. Choć trudno byłoby odczytać coś z jej
twarzy, gdy na mnie patrzyła, to jej oczy wydawały się o wiele większe niż zwykle; widać
było, że jest spięta. Wiedziałam, jak się czuje. Za każdym razem, gdy ktoś czyta twoje prace,
masz wrażenie, że umierasz przy każdym słowie, a gdy to jest poezja, czujesz się tak, jakby
cię żywcem obdzierano ze skóry.
Przeszłam więc od razu do rzeczy.
— Spodobały mi się. Niektóre nawet bardzo. Oczywiście inne mniej... — Mówiłam dalej ojej
wierszach, a ona powoli się rozluźniła i zaczęła wyglądać przytomniej, a wreszcie nawiązała
dyskusję, co, w przypadku Megan
10
jako partnera, stanowiło przyjemność i osłodę mojej pracy. W końcu zamknęłam zeszyt.
— To by było na tyle, jeśli chodzi o moją opinię. Czy zgodzą się z nią inni, powiedziałabym...
bardziej zaawansowani sędziowie, trudno orzec. Ale jeśli chcesz coś wydać, pracuj tak dalej.
Powodzenia! Niezależnie od tego, co się może zdarzyć, nie ustawaj w pracy. Czy to chciałaś
usłyszeć?
Przełknęła ślinę, odchrząknęła i skinęła w milczeniu głową.
Podałam jej brulion.
— Teraz nic więcej nie powiem. Zostawiłam ci w tekście kilka uwag. Pomyślałam, że tak
będzie lepiej: przejrzyj je na spokojnie. Oczywiście, jeśli czegoś nie zrozumiesz albo będziesz
chciała o tym porozmawiać, nie krępuj się. Zgoda?
— Tak. Dziękuję pani. Przepraszam bardzo za cały ten kłopot. Ale chodzi o to, że samemu...
trudno osądzić...
— Tak, wiem.
Uśmiechnęła się i cała jej twarz się rozświetliła.
— Oczywiście. Czy w zamian będzie mi wolno coś pani doradzić?
— Co takiego? — zapytałam zaskoczona. Popatrzyła na pusty kominek i zmięty arkusz
papieru,
który zdążył się częściowo rozwinąć. Było oczywiste, że nawet ze swego krzesła musiała
dostrzec linijki nie dokończonego wiersza, pokreślone w chwili frustracji.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin