DiMercurio Michael - Głębokość alarmowa.rtf

(1073 KB) Pobierz

 

Michael DiMercurio

 

Głębokość alarmowa

Emergency deep

Przekład Maciej Pintara

 


Pamięci Roberta Lee Cartera Juniora (1965-2002)

„On nie odszedł, poszedł naprzód".

Dobrej zabawy, Panie Prezydencie!

 


Nasza przyszłość

Być podstawową grupą wyróżniającego się w świecie środowiska wywiadowczego Stanów Zjednoczonych, znaną z wysokiej jakości pracy i perfekcji.

 

Nasze zadania

Wspieranie Prezydenta, Rady Bezpieczeństwa Narodowego, wszystkich twórców i wykonawców polityki bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych poprzez: (1) dostarczanie we właściwym czasie dokładnych, opartych na dowodach, wyczerpujących danych wywiadowczych, związanych z bezpieczeństwem narodowym, (2) prowadzenie działalności kontrwywiadowczej i operacji specjalnych, a także wykonywanie innych funkcji związanych z zagraniczną działalnością wywiadowczą i bezpieczeństwem narodowym wskazanych przez Prezydenta.

 

Nasze cele i dążenia

Dostarczanie: (1) wartościowych danych wywiadowczych istotnych dla przezwyciężania kryzysów, prowadzenia wojny i tworzenia polityki państwa, (2) obiektywizm w kwestii informacji wywiadowczych i rzetelne wypełnianie obowiązków wobec zleceniodawcy.

 

Przyszłość, zadania i cele

Centralnej Agencji Wywiadowczej

 

Siły Podwodne Stanów Zjednoczonych pozostaną dominującą flotą podwodną świata. Będziemy konsekwentnie wdrażali nowe, innowacyjne technologie, by utrzymać przewagę we wszystkich rejonach walk morskich. Będziemy promowali wielorakie możliwości okrętów podwodnych i rozwijali taktykę zabezpieczania interesów narodowych poprzez przygotowania rejonów walk, kontrolę mórz, wspieranie działań lądowych i stosowanie strategii odstraszania. Będziemy odgrywali rolę niewidzialnej, wielozadaniowej platformy ekspedycyjnej Połączonego Dowództwa.

Przyszłość Sił Podwodnych

Stanów Zjednoczonych

 


Głębokość alarmowa – termin, który w Siłach Podwodnych Stanów Zjednoczonych oznacza alarmowe zanurzenie z głębokości peryskopowej do 45 metrów, co wystarcza, aby uniknąć kolizji kiosku z dnem supertankowca, a jednocześnie pozwala uratować okręt w razie przecieku spowodowanego zderzeniem.

Rozkaz „głębokość alarmowa" wydaje oficer pokładowy przy peryskopie, kiedy zobaczy zbliżającą się jednostkę nawodną. Kadłub okrętu podwodnego jest tak skonstruowany, żeby wytrzymywał ciśnienie, a nie siłę uderzenia. W wypadku kolizji może łatwo nabrać wody i zatonąć. Po słowach „głębokość alarmowa" zespół sterowania okrętem podejmuje natychmiastowe działania bez dalszych rozkazów. Oficer zanurzenia zarządza pełną szybkość, szef wachty zalewa zbiorniki balastowe, operator sterów głębokości nurkuje okrętem pod kątem 10 stopni i wyrównuje na 45 metrach.

Natychmiastowe działania w celu zanurzenia na głębokość alarmową są podejmowane również wtedy, gdy oficer pokładowy przy peryskopie nagłe krzyknie na przykład „o, cholera", co jest równoznaczne z rozkazem „głębokość alarmowa".

 


Prolog

 

Wypielęgnowane krzewy na tarasie obserwacyjnym rzucały wyraźne cienie na oświetloną księżycem wybrukowaną powierzchnię i granitową balustradę od strony klifu. Niżej, w dolinie wyżłobionej przez bieg rzeki Severn, tereny Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych wypełniały połowę horyzontu. Wysokie granitowe budowle z pozieleniałymi ze starości miedzianymi dachami stały stłoczone nad wodą i przypominały fortece nie do zdobycia. Olbrzymi ośmioskrzydłowy budynek główny, Bancroft Hall, zajmował całe hektary. Był największym akademikiem na świecie. Mieściły się tam wysoka rotunda i stołówka długa na ponad trzysta metrów. Na lewo ciągnęły się puste boiska, niektóre oświetlone lampami stadionowymi, inne ciemne. W basenie portu jachtowego kołysały się tuziny przycumowanych żaglówek. Na prawo stały rzędem bardziej nowoczesne budynki uczelni. Miały proste pionowe ściany bez gargulców, wyrzeźbionych dziobów okrętów i tarcz zdobiących Bancroft Hall, ale można było natychmiast rozpoznać, że wzniesiono je w XIX wieku. Za rzędem budynków stała majestatyczna kaplica z iglicą skierowaną ku letniemu rozgwieżdżonemu niebu. Ciężkie drzwi z brązu były pokryte skomplikowanymi wzorami. W świetle księżyca wyraźnie odznaczały się ozdobne witrażowe okna. Pod marmurową podłogą spoczywał w grobowcu kapitan John Paul Jones. Masywnego sarkofagu strzegły trzy wdzięczne delfiny z czarnego marmuru.

Od strony tarasu obserwacyjnego Bancroft Hall był ciemny, tylko w kilku oknach świeciło się światło. Ale od strony frontowego wejścia mocne reflektory rozjaśniały szeroki ceglany dziedziniec, utworzony przez cztery pierwsze skrzydła budynku. Środkowa kondygnacja schodów i dwie pochylnie prowadziły do wysokich mosiężnych drzwi rotundy pod ciężkimi granitowymi kolumnami. Przy wejściu na dziedziniec stały dwa działa dużego kalibru zwrócone lufami do siebie. Tuż przed nimi wznosił się posąg Indianina z groźną twarzą. Pochodził z okrętu wojennego „Delaware" i dawno temu nadano mu przezwisko Tecumseh. Za pięć godzin dziedziniec miał się zapełnić tysiącem aspirantów maszerujących w górę pochylni w rytm werbli orkiestry dętej stojącej na tle schodów. Ale tuż po drugiej nad ranem w lipcowy poniedziałek na dziedzińcu panowała cmentarna cisza. Jedynym odgłosem był szelest liści na drzewach za murami drugiego skrzydła budynku w wilgotnej letniej bryzie.

Oczy Tecumseha patrzyły nieruchomo w kierunku frontowych okien czwartego skrzydła budynku na prawo od głównych drzwi rotundy. Po drugiej stronie ceglanego dziedzińca w kolorze piasku, za kolumnami i mosiężnymi drzwiami u szczytu schodów, wewnątrz rotundy było cicho jak w katedrze. Kopuła sufitu wznosiła się piętnaście metrów nad marmurową podłogą. Okrągłe malowidło ścienne nad wielkimi drzwiami przedstawiało desperacką bitwę morską. Uszkodzony i mocno przechylony okręt wojenny ostrzeliwał z potężnych dział zażartego przeciwnika. Woda płonęła, eksplozje rozdzierały fale, marynarze i oficerowie krwawili, walczyli i ginęli. Na prawo i lewo od kopuły rotundy ciągnęły się żelazne poręcze górnych poziomów trzeciego i czwartego skrzydła. Na wprost marmurowe stopnie prowadziły dwa piętra w górę do cichego wnętrza rozległej Sali Pamięci, gdzie pod ogromną niebieską flagą widniały wyryte złotymi literami nazwiska absolwentów poległych w walce. Z poziomu podłogi rotundy można było z daleka odczytać wyblakły biały napis na fladze Nie poddawać okrętu, słowa rozkazu wypowiadanego w minionych stuleciach.

Za podwójnymi drzwiami na prawo ciągnął się główny korytarz czwartego skrzydła. Był długi na ponad sto pięćdziesiąt metrów i szeroki jak autostrada. Na dole schodów niebieska glazura na ścianach zmieniała się w brązową. Pomieszczenie było jasno oświetlone nawet w nocy. Korytarz skręcał na końcu i zwężał się do szerokości trzech metrów. Trzydzieści metrów dalej przecinał go inny, którego prawa odnoga prowadziła na Dziedziniec Tecumseha.

Za czwartymi drzwiami po lewej stronie znajdował się typowy pokój aspiranta, identyczny z tysiącem innych. Różnił się tylko mosiężną tabliczką na ścianie obok drzwi. Widniał na niej portret młodego mężczyzny w białym wykrochmalonym mundurze z wysokim kołnierzem. Mężczyzna miał groźną minę i przenikliwe spojrzenie. Podpis na tabliczce mówił, że to komandor Howard Gilmore, absolwent Akademii Marynarki Wojennej i kapitan okrętu podwodnego „Growler" w czasie II wojny światowej. Gilmore został ranny na szczycie kiosku podczas nagłego ataku lotniczego. Gdyby załoga traciła czas na wciąganie go przez właz na dół, los okrętu byłby przesądzony. Gilmore w ułamku sekundy podjął decyzję, którą zasłużył na Medal Honoru i tabliczkę pamiątkową obok drzwi pokoju – kazał swojemu zastępcy zanurzyć okręt bez niego i zakrzyczał protesty oficera wykonawczego zwięzłym rozkazem: „Okręt pod wodę!" USS „Growler" zanurzył się i załoga ocalała, ale Howard Gilmore zniknął bez śladu. Po jego śmierci wszyscy nowi aspiranci w Akademii Marynarki Wojennej musieli znać na pamięć przebieg tamtego dnia na morzu, kiedy Gilmore stał się przykładem honorowej postawy w walce.

Drzwi pokoju mieszkalnego na prawo od tabliczki pamiątkowej były zamknięte. Lampy sufitowe w środku były zgaszone, ale przez szpary w żaluzjach sączył się blask księżyca w pełni. Smugi światła padały na zmarszczoną twarz młodego mężczyzny za biurkiem. Naprzeciwko niego siedział w mroku jego kolega. Obaj milczeli. Byli aspirantami dopiero od siedemnastu dni, ale wiele wskazywało na to, że nie zostaną tu następnych siedemnastu.

Letnie szkolenie zaczęło się w końcu czerwca w Dniu Inauguracji. Nazwa Lato Kadeta okazała się zdradliwa. Brzmiała zachęcająco. Słowa w lśniącym katalogu Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis podsuwały młodym ludziom wizje ciekawego lata spędzonego w kampusie uczelni nad zatoką na żeglowaniu i biegach na orientację. Daleko na północy, w dawnym forcie nazwanym West Point, kadeci wojsk lądowych pocili się na ćwiczeniach Koszarowe Bestie. Ta nazwa była bliższa prawdy, ale ciągle daleka od rzeczywistości. Podczas lata tysiąc nowych aspirantów – młodszych kadetów – dostawało ostry wycisk fizyczny jak w ośrodku treningowym Korpusu Marines, połączony z praniem mózgu jak w nazistowskim obozie jenieckim.

Żylasty aspirant siedzący w blasku księżyca był najwyższym kadetem w trzeciej drużynie drugiego plutonu kompanii November. Dzięki wrodzonej szybkości i doskonałemu refleksowi zdobywał w szkole średniej mistrzowskie tytuły w tenisie i biegach. Miał bladą cerę, niebieskie oczy I krótko ostrzyżone blond włosy. Postukał automatycznym ołówkiem w bibularz i pomyślał o studiach na dwóch wyższych uczelniach Ivy League, z których zrezygnował, żeby tu przyjechać. W szafie za jego plecami wisiał mundur z naszywką Vornado. Aspirant nosił nazwisko pilota myśliwca i admirała. Znalazł się tutaj za jego namową i teraz miał go rozczarować.

Kadet siedzący w mroku naprzeciwko Petera Vornado pokręcił głową. Aspirant czwartej klasy Burke Kinnaird Dillinger był prawie o głowę niższy od Vornado, ale zbudowany jak ciężarowiec. Miał szerokie bary, szyję grubszą od uda Vornado i napęczniałe bicepsy. Zameldował się w akademii z bujną grzywą falujących kruczoczarnych włosów, ale teraz pozostał po nich tylko ciemny meszek. Spod czarnych krzaczastych brwi patrzyły groźnie zimne, szare oczy. W Dniu Inauguracji Vornado dowiedział się, że jego współlokator też jest synem wyższego oficera. Ale admirał Vornado dowodził grupą bojową lotniskowca, a generał Dillinger pracował w mrocznych zakamarkach Agencji Wywiadowczej Obrony. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie, pomyślał Vornado, bo za kilka dni i tak nas wywalą.

Ciszę przerwał w końcu jego przyciszony baryton:

– Lepiej przemyślmy to jeszcze raz, BK. Jeśli to zrobimy, mogą nas przyłapać. A nawet jeśli nie, zostaniemy przesłuchani. Jeśli skłamiemy, wykopią nas za pogwałcenie kodeksu honorowego. Jeśli się przyznamy, też nas wykopią, za chuligaństwo. Niedobrze, tak czy inaczej. Będzie cholernie trudno wyjaśnić to w domu i nie przyjmą nas nawet do miejscowego college'u. Chcę się zemścić tak samo jak ty, ale nie za taką cenę.

– Już to przerabialiśmy – odparł Dillinger z nutą niezadowolenia w głosie. – Teraz musimy podjąć decyzję. Mamy tylko dwie możliwości. Pierwsza jest taka, że ten sukinsyn Whitehead i jego kolesie z roku dostaną ostrzeżenie, żeby się od nas odpieprzyli. Będziemy mieli spokój i dotrwamy do dyplomu. Inaczej Whitehead nam nie odpuści. Wyżywa się na nas od początku i z każdym dniem jest coraz gorzej. Po tym, co zrobił dziś w nocy, już nie panuję nad sobą. Jak puszczą mi nerwy, będzie po mnie, a o to mu chodzi. Jeśli tego nie zrobimy, nie doczekamy do końca Lata Kadeta. Wolałbym się nie tłumaczyć w domu, Więc sam powiedz, Vornado. Jakie mamy wyjście?

Vornado skinął głową. W Dniu Inauguracji, kiedy tylko wyszli od fryzjera i przebrali się z cywilnych ubrań w źle dopasowane, białe bawełniane uniformy, przed ich nierównym szeregiem zjawił się ponury aspirant pierwszej klasy, Whitehead, dowódca drużyny. Miał na sobie nieskazitelnie biały mundur tropikalny z czarnymi naramiennikami i baretkami nad lewą górną kieszenią. Wyraźny kontrast między jego idealnie skrojonym mundurem a ich workowatymi kombinezonami wydawał się zamierzony. Whitehead był starannie ostrzyżony i miał na głowie aspirancką czapkę z daszkiem. Przy czarnym skórzanym pasie nosił kordzik oficerski w pozłacanej pochwie. Trzymał dłoń na rękojeści, jakby lada chwila zamierzał wyciągnąć broń i odciąć głowę któremuś z kadetów. Miał na twarzy wieczny wyraz ledwo hamowanego gniewu i tak wytrzeszczał oczy, że nad i pod piwnymi tęczówkami widać było białka. Przedstawił się jako dowódca drużyny, trzymając nos pięć centymetrów od twarzy Vornado. Świdrował go piwnymi oczami spod lśniącego czarnego daszka nieskazitelnie białej czapki, aż Vornado poczuł się jak nagi w swojej śmiesznej czapce marynarskiej z niebieską wstążką. Whitehead wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, potem ryknął jak syrena okrętowa. Vornado zabolały uszy, do oczu prysnęły mu kropelki śliny Whiteheada.

– Hej, gnoju! Słuchaj dobrze! Jesteś bezwartościową kupą gówna! Znaczysz mniej niż wielorybie łajno na dnie oceanu! Nie wytrzymasz miesiąca w mojej akademii!

Vornado przełknął głośno i patrzył przed siebie. Starał się nie odrywać wzroku od ściany za plecami Whiteheada i nie zwracać uwagi na jego gorący oddech na swojej twarzy. Whitehead wrzeszczał przez pięć minut, w końcu poszedł dalej wzdłuż szeregu i zatrzymał się przed swoją następną ofiarą, aspirantem Dillingerem. Vornado słuchał ze wzrokiem utkwionym w ścianie. Whitehead wyśmiewał się z nazwiska Dillingera i krzyczał, że jego też szybko wywali z akademii.

Kiedy wreszcie skończył, wyprowadził drużynę na zewnątrz. Vornado myślał, że maszerują po ekwipunek, ale weszli do McDonough Hall, wielkiej sali gimnastycznej z ringiem bokserskim. Whitehead podzielił drużynę na pary. Każda dwójka pasowała do siebie wagą i wzrostem, z wyjątkiem Vornado i Dillingera. Vornado zerknął na Dillingera zbudowanego jak obrońca liniowy w futbolu amerykańskim i zastanowił się, jak długo wytrzyma, zanim zostanie znokautowany. Wyglądało na to, że Whitehead dobrał ich tak celowo, żeby Dillinger zatłukł Vornado na śmierć. Dwaj przeciwnicy nie zdążyli jeszcze wymienić słów powitania, gdy dostali rozkaz, by walczyć. Vornado ściągnął spodnie i bluzę. Pod spodem miał wymagany strój sportowy. Przy pomocy Whiteheada wspiął się niepewnie na ring. Na widok mięśni przeciwnika serce zaczęło mu nagle walić ze strachu. Nigdy w życiu nie boksował, a ostatni raz bił się na pięści w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Włożył na głowę stary, zniszczony skórzany ochraniacz i zastanowił się, na ile zabezpieczy go przed ciosami Dillingera.

Przełknął, kiedy Whitehead uderzył w gong. Dillinger zaatakował. Przy swojej potężnej budowie był zadziwiająco szybki. Wycelował prostym w twarz Vornado. Ten na moment zamarł ze strachu, ale podświadomie zrobił unik i odskoczył w tył. Napiął mięśnie prawego ramienia i oddał cios. Trafił Dillingera w ucho. Siła uderzenia rzuciła Vornado na liny ringu i obróciła Dillingera w prawo. Vornado odbił się od lin z powrotem w kierunku przeciwnika. Dillinger znów zaatakował. Vornado i tym razem zdążył się schylić. Rozwścieczony celnym ciosem rywala Dillinger nacierał z furią, Vornado cofał się. Dillinger uderzył prawą. Chybił. Vornado odskoczył w bok i odpowiedział ciosem. Ale potem Dillinger zamarkował atak z lewej i natarł z prawej. Zamazana pięść wielkości ciężarówki pojawiła się jakby znikąd i trafiła Vornado w twarz. Głowa odskoczyła mu do tyłu, z nosa trysnęła krew i poplamiła koszulkę. Początkowo nie czuł bólu, tylko szok, że jakaś siła odrzuciła go na krawędź ringu. Ale Dillinger zdekoncentrował się na widok krwi i Vornado zdążył go trafić lewym sierpowym w oko. Cios rozciął Dillingerowi skórę i posłał go do narożnika. Krew zalała chłopakowi pół twarzy. Dillinger zrobił zaskoczoną minę, potem wściekł się i ruszył naprzód. Zabrzmiał gong. Whitehead przerwał walkę i wrzasnął, że obaj mają się zatrzymać i stanąć na baczność. Vornado dopiero teraz poczuł ból. Kręciło mu się w głowie, nos pulsował, ring i twarze kolegów wirowały wolno wokół niego. On i Dillinger stali jak idioci, krwawili i ciężko dyszeli. Whitehead z niesmakiem pokręcił głową i lekceważąco machnął ręką.

– Zwykle za przelanie krwi przeciwnika na ringu dostaje się piątkę, ale tym żałosnym ciotom nie należy się taka ocena. Przyjrzyjcie się dobrze temu „braterstwu krwi", panowie. Nie będziecie oglądali tych dwóch zbyt długo, bo odejdą stąd, jak tylko komendant podpisze ich rezygnacje w trzecim tygodniu szkolenia. A jeśli nie odejdą, będą tego żałowali. A wiecie dlaczego? Bo nie zasługują na to, żeby tu być.

Whitehead kazał walczyć następnej dwójce i krzyknął, żeby boksowali, a nie tańczyli jak Vornado i Dillinger. Vornado zerknął na Dillingera. Ten posłał mu wściekłe spojrzenie, ale Vornado wiedział, że Dillinger nie jest wkurzony na niego, tylko na Whiteheada.

Trzy godziny później, po pobraniu ekwipunku, drużyna pomaszerowała z powrotem na parter Bancroft Hall. Whitehead przydzielił nowym aspirantom pokoje.

– Ty dostaniesz pokój Gilmore'a, Vornado. Może przejdzie na ciebie choć część jego charakteru, ale wątpię.

Vornado wmaszerował do spartańsko urządzonego pokoju i rzucił swój worek marynarski na podłogę. Drzwi się otworzyły i wszedł jego przeciwnik z ringu. Rozejrzał się i ostrożnie skinął głową na powitanie.

Vornado wyciągnął rękę.

– Peter Vornado z Norfolk w Wirginii. Dobrze walczysz. Wystraszyłeś mnie jak cholera.

Niższy kadet uśmiechnął się na moment i mocno uścisnął Peterowi dłoń.

– BK Dillinger z McLean w Wirginii. Dzięki, ale próbowałem sobie wyobrazić, że jesteś Whiteheadem. Kto by pomyślał, że taki chudy facet, jak ty, może zadać taki cios?

Dillinger potarł łuk brwiowy, na który założono mu w ambulatorium opatrunek.

Przez następne dni niewiele rozmawiali. Nie mieli czasu. Whitehead dawał im taki wycisk, że minuty wlokły się jak godziny. Obrażał ich w obecności kolegów i codziennie wyładowywał na nich swoją złość, ale uważał, że to za mało. Starannie planował tortury, jakby zwykły rygor w akademii nie wystarczył. Główną częścią letniego szkolenia było stanie na baczność pod ścianą. Wyprostowani kadeci tkwili nieruchomo z głowami wciśniętymi w ramiona, a Whitehead obrzucał ich wyzwiskami i kazał recytować informacje, które mieli obowiązek znać. Egzaminował dokładniej niż na maturze.

– Sir, za sto czterdzieści trzy dni marynarka dokopie armii, za sto sześćdziesiąt dwa dni będzie bożonarodzeniowa przerwa świąteczna, za trzysta trzydzieści trzy dni odbędzie się wieczorek taneczny dla aspirantów drugiej klasy, za trzysta trzydzieści siedem dni aspiranci pierwszej klasy otrzymają dyplomy ukończenia akademii. Sir, na obiad są hamburgery z serem, cebulą i przyprawami, puree z ziemniaków, fasola, lody, mrożona herbata z cytryną i mleko. Sir, jestem bardzo zawstydzony i głęboko upokorzony, że z powodu nieprzewidzianych i niezależnych ode mnie okoliczności wewnętrzny i ukryty mechanizm mojego zegarka działa tak niezgodnie z przyrządami astronomicznymi do określania czasu, że nie mogę podać dokładnie, która jest godzina, ale bez obawy o popełnienie dużego błędu uważam, że od trzeciego dzwonka minęło około czterech minut, trzech sekund i jedenastu dziesiątych.

Ilość rzeczy do zapamiętania była absurdalna – nazwiska i miasta rodzinne stu aspirantów w ich kompanii, kodeks zachowania jeńca wojennego, dwadzieścia siedem zwrotek czterostronicowego poematu Reguły marynarki, osiem powitań marynarskich, siedemdziesiąt dwa fachowe terminy techniczne z definicjami, rozkazy na okręcie, obsługa żaglowca z osprzętem rejowym, alfabet Morse'a, nazwiska trenerów i kapitanów wszystkich drużyn sportowych, dwanaście pieśni bojowych marynarki, historia stu pomników i budynków na terenie akademii, długość i szerokość geograficzna Annapolis, liczba cegieł na Dziedzińcu Tecumseha, wynik każdego meczu futbolowego rozegranego przez marynarkę, pięćdziesiąt powiedzeń marynarskich, nazwiska szefów wydziałów akademii i instruktorów, szczegółowa treść trzech artykułów prasowych na pierwszej stronie ostatniego „Washington Post" i trzech artykułów na stronie sportowej. Każdego dnia wymagania rosły.

Ale nie chodziło tylko o to, że mieli obowiązek zapamiętać ilość informacji o objętości książki telefonicznej. Musieli je recytować, kiedy Whitehead wrzeszczał im w twarz pod ścianą lub przy posiłku w stołówce. Przy stole ciągle wywoływał Vornado i Dillingera. Obowiązywała zasada „trzy ruchy żuchwą i przełknięcie", potem natychmiast odpowiedź na pytanie. Vornado prawie nic nie jadł przez ostatnie tygodnie. Tracił na wadze i mizerniał na twarzy. Dillinger chudł jeszcze szybciej. T-shirt i spodnie kombinezonu wisiały na nim jak na patyku.

Przesłuchania pod ścianą i w stołówce nie wystarczały Whiteheadowi. Dla Vornado i Dillingera organizował specjalne zajęcia, żeby ich zgnoić. Odłączał ich od drużyny i kazał biec po schodach do pustego pokoju na czwartym piętrze. On szedł, oni biegli środkiem głównego korytarza, unosili wysoko kolana, trzymali głowy prosto i patrzyli przed siebie. Musieli skręcać za róg pod kątem prostym i krzyczeć: „Naprzód, Marynarka, sir" lub „Bić Armię, sir". W pokoju wbijał chłopakom do głów, że mają zrezygnować. Kiedy odmawiali, kazał im trzymać karabiny w wyprostowanych poziomo rękach, dopóki nie zaczęły im drżeć ramiona i nie spocili się. Albo kazał wisieć na wysokich metalowych drzwiach pokoju. Ostra krawędź raniła dłonie. Kiedy drżały im mięśnie z wysiłku, Whitehead wrzeszczał prosto w twarz, że są do niczego, oszukiwali podczas przyjmowania do akademii i nie ma tu dla nich miejsca.

Vornado zastanawiał się wtedy, czy nie zrezygnować. Ale widział w wyobraźni ojca i słyszał jego głos. Przypominał sobie, jak oficer marynarki zbiegał po długim rejsie z trapu ogromnego lotniskowca i chwytał sześcioletniego synka w ramiona. W czasie tych miłych wspomnień Whitehead na moment przestawał istnieć. Vornado starał się nie myśleć o bolesnych sprawach – długiej chorobie matki, kiedy był w drugiej klasie szkoły podstawowej, i jej śmierci w czasie wakacji, zanim rozpoczął naukę w trzeciej klasie. Piękna i energiczna kobieta przegrała walkę z rakiem. Ojciec Vornado usiłował pogodzić swoją służbę na morzu z wychowywaniem syna i małej córeczki. W okresie ciągłych alarmów wojennych na jego prośbę zamieszkała z nimi niezamężna ciotka. Ojciec nie ożenił się powtórnie. Twierdził, że nie ma na to czasu, zajmując się dziećmi i dowodząc eskadrą myśliwską. Najgorsze były jego długie rejsy, ale kiedy wracał do domu, rodzina czuła się szczęśliwa. Siostra Vornado, Diana, ciężko przeżyła śmierć matki. Vornado starał się jej wtedy pomóc, teraz jemu pomagały jej listy. Ojciec też pisał. Wyjaśniał różne sprawy dotyczące marynarki, o których Vornado nie miał pojęcia. Wspominał też własne doświadczenia z Annapolis. Dwa lata wcześniej ojciec dostał trzecią gwiazdkę admiralską i obowiązki znów rzuciły go na morze. Vornado martwił się o Dianę. Ojciec był w rejsie, on ugrzązł w akademii. Ale nie mógł nic zrobić, z wyjątkiem pisania do siostry listów w rzadkich wolnych chwilach.

Nie wspominał o swoich przeżyciach. Dziś wieczorem Whitehead dał im dużo większy wycisk niż kiedykolwiek przedtem. W pustym pokoju na czwartym piętrze był telefon. Za otwartym oknem, blisko krawędzi szerokiego miedzianego dachu, stała duża skrzynia. Dwadzieścia metrów niżej rozciągał się dziedziniec. Dillinger musiał czekać na zewnątrz na baczność pod ścianą. Vornado stał wyprężony jak struna w pokoju. Whitehead kazał mu zadzwonić do ojca i powiedzieć, że odchodzi z akademii. Vornado wykorzystał jedyny sposób, jakiego mógł użyć młodszy kadet, żeby odmówić wykonania rozkazu przełożonego. Wyrzucił z siebie: „Bić Armię, sir!" Whitehead kazał mu wyjść przez okno na dach. Vornado posłuchał. Czuł się idiotycznie, stojąc na baczność pod gwiazdami w gorący lipcowy wieczór. Whitehead kazał mu spojrzeć w dół na dziedziniec. Budynek miał cztery piętra, parter i dwie kondygnacje podziemne, co stwarzało wrażenie, że dach jest na wysokości siódmego piętra. Vornado wyjrzał poza krawędź i zakręciło mu się w głowie. Siłą woli wrócił do pozycji na baczność. Whitehead kazał mu wleźć do skrzyni. Vornado stracił poczucie rzeczywistości. Wykonał polecenie, choć wiedział, że popełnia fatalny błąd. Whitehead jeszcze trzy razy kazał mu zrezygnować. Vornado trzy razy odmówił. Poczuł, że skrzynia obraca się w lewo, potem w prawo. Słyszał pod sobą głośny zgrzyt, gdy Whitehead popychał go ku krawędzi dachu. Ledwo mógł w to uwierzyć. Nagle Whitehead zaczął przewracać skrzynię. Vornado przywarł mocno do jej przeciwległej ścianki, serce waliło mu z przerażenia.

Po raz pierwszy, odkąd się poznali, Whitehead odezwał się cichym głosem. Szeptał, że zdesperowani nowicjusze czasem przychodzą do tej części czwartego piętra i skaczą z okna, żeby zakończyć już Lato Kadeta i oszczędzić sobie wstydu z powodu rezygnacji lub wyrzucenia z akademii. Powiedział, że koledzy z roku czekają na dole, żeby zabrać skrzynię, więc śledztwo komendanta wykaże, że Vornado popełnił samobójstwo. Whitehead zamilkł, potem po raz ostatni kazał Vornado zrezygnować.

Vornado nie mógł wydobyć z siebie głosu. Zastanawiał się w panice, co by teraz zrobił Dillinger. Pomyślał, że jego współlokator wylazłby ze skrzyni i dał Whiteheadowi w mordę. Nie, Dillinger w ogóle nie wszedłby do skrzyni. Nagle skrzynia przechyliła się. Whitehead naprawdę to zrobi! Skrzynia spadła z dachu. Żołądek podszedł przerażonemu Vornado do gardła. Kręciło mu się w głowie, czuł strach i bezsilną wściekłość. Skrzynia wolno obróciła się w powietrzu dnem do góry. Vornado zamknął oczy. Przerażające sekundy ciągnęły się bez końca. Skrzynia opadała.

Lądowanie było gwałtowne, ale miękkie. Skrzynia zatrzymała się dnem do góry. Vornado wytoczył się na materac leżący na podłodze pokoju. Rozejrzał się z niedowierzaniem. Uświadomił sobie z oszołomieniem, że zamiast wylądować na dziedzińcu, wpadł do pokoju. Zrobiło mu się niedobrze, ale nie miał czym zwymiotować, bo w stołówce dostawał od Whiteheada taki wycisk, że od dwóch dni nic nie jadł. Po trzech konwulsjach na sucho zamknął oczy i powstrzymał łzy strachu i wściekłości. Zaczął się trząść. Miał ochotę wstać i dołożyć Whiteheadowi.

W głowie usłyszał daleki głos ojca. Mówił mu, że Whitehead tylko czeka, żeby nowicjusz zaatakował go niecałe trzy tygodnie po rozpoczęciu Lata Kadeta. Whitehead doprowadzi do tego, że go wywalą, bo nie będzie okoliczności łagodzących. Oficerowie uznają, że młodszy kadet, który rzucił się na swojego przełożonego pod wpływem stresu, na pewno załamie się w walce. Wtedy Whitehead zatriumfuje. Ale jeśli Vornado powstrzyma się od zadania ciosu, Whitehead nic mu więcej nie zrobi. Vornado wziął się w garść i wstał. Jeszcze się trząsł, ale wyprężył się na baczność i krzyknął barytonem: „Bić Armię, sir!"

Whitehead miał w oczach żądzę mordu.

– Ty żałosna cioto – powiedział z odrazą. – Na korytarz i pod ścianę.

Vornado wybiegł z pokoju, zatrzymał się przed ścianą, zrobił w tył zwrot i stanął na baczność. Whitehead wezwał do pokoju Dillingera. Vornado czekał i zastanawiał się, czy Whitehead zrobi z Dillingerem to samo, co z nim. W końcu Dillinger wrócił. Był czerwony na twarzy i miał przepocony mundur. Z jego oczu nie można było nic wyczytać. Pomaszerowali z powrotem do swoich pokoi. Vornado kusiło, żeby zapytać towarzysza niedoli, co Whitehead mu zrobił, ale odstraszała go mina Dillingera. Vornado też się nie wyrywał z opowieścią o tym, co go spotkało.

To było pięć godzin temu. Żaden z nich nie mógł zasnąć. Dwie godziny po sygnale gaszenia świateł wstali z łóżek, usiedli przy biurku i zamyślili się głęboko. Vornado stukał ołówkiem w bibularz, patrzył w okno i wciąż rozważał sytuację.

Po drugiej stronie biurka Burke Dillinger zagryzał wargi i czekał, aż współlokator podejmie decyzję. Pomyślał, że to zadziwiające, jak bardzo ten wysoki, pewny siebie Vornado przypomina mu jego starszego brata. Coś w tym musi być, że starszemu wszystko układa się inaczej. Jakie to musi być łatwe, iść przez życie z taką wiarą w siebie. Wydawało się, że jego brat i Vornado mają wrodzone przekonanie, że kiedy wydadzą rozkaz, będzie natychmiast wykonany. Nie mieli wątpliwości ani obaw, z którymi codziennie zmagał się Dillinger.

Minęły dwa lata, odkąd jego życie wywróciło się do góry nogami po zaskakującym wyznaniu ojca przy kolacji. Dillinger zawsze słyszał, że ojciec jest handlowcem w General Dynamics, ogromnej firmie będącej kontrahentem resortu obrony. Stary znikał na całe miesiące i pracował nad projektami sprzedaży. Tego wieczoru, między sałatką i stekiem, nagle oznajmił, że awansował. Ma teraz trzy gwiazdki. Dillinger spojrzał na niego pytająco. Ojciec wyjaśnił, że dostał w Pentagonie stanowisko wicedyrektora Agencji Wywiadowczej Obrony i jest teraz generałem porucznikiem. Dillinger dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że ojciec przez cały czas był oficerem armii, ale pracował w tajnej agencji wywiadowczej. A teraz, kiedy przeszedł do dowództwa, mógł ujawnić prawdę. Więc przedtem kłamał.

Dillinger senior ukończył West Point. W swoim gabinecie na dole przechowywał dyplomy i Brązową Gwiazdę. Ale na ścianie wisiało również oprawione w ramkę zaświadczenie o honorowym odejściu z wojska. W pokoju były też nagrody General Dynamics za sprzedaż, jego zdjęcia w garniturze, na których ściskał dłonie klientom, i segregatory z dokumentami handlowymi. Dillinger odłożył widelec na talerz. Potrafił myśleć tylko o tym, że jego własny ojciec, który wygłaszał kazania z kodeksu West Point: „Obowiązek, Honor, Ojczyzna", żył w cholernym kłamstwie. Dillinger nie mógł się pozbyć poczucia zdrady. Jedyną pomocą były rady jego utalentowanego starszego brata, Matta, żeby wziął się w garść i pogodził z faktami.

Dillinger nigdy nie błyszczał w szkole, w przeciwieństwie do brata. Wolał sport. Szukał sukcesów tam, gdzie nie odnosił ich Matt. Wiedział, że nie dostanie się na żadną wyższą uczelnię Ivy League, a gdyby nawet, to nie ma szans w rywalizacji z bratem. Matt zamierzał studiować prawo na Harvardzie. Dillinger zdecydował się na Annapolis. Chciał rzucić wyzwanie ojcu, który od trzydziestu lat nie opuścił żadnego meczu armia marynarka I nazajutrz zawsze tracił głos po dopingowaniu swojej ukochanej drużyny. A jednak studia w akademii wojskowej były też ukłonem w stronę ojca i próbą naśladowania go lub może Dillinger chciał pokazać, że różni się od uczonego brata. I choć wybierał się do Akademii Marynarki Wojennej, zamierzał wstąpić do Korpusu Marines i służyć w piechocie jak ojciec. Lub zostać komandosem Navy SEAL. Dzień, w którym dostał zawiadomienie, że jest przyjęty, był najszczęśliwszym w jego życiu. Ale obecny problem z Whiteheadem oznaczał powrót do domu, porażkę po niecałym miesiącu pobytu w akademii. Dillinger zagryzł wargi. Był zawiedziony niezdecydowaniem Vornado. Pomyślał, że będzie musiał działać sam.

– Nie wiem, jak ty, ale jeśli mają mnie stąd wywalić, to chcę wylecieć za skopanie dupy Whiteheadowi – powiedział. – Będę walczył bez skrupułów. Zrobię to z tobą lub bez ciebie. Masz trzydzieści sekund, żeby się zdecydować. Potem wychodzę.

Vornado nagle podniósł wzrok.

– Jak to zrobimy, BK?

Dillinger otworzył sejf wbudowany w biurko, jedyne prywatne miejsce kadeta. Wyjął rolkę taśmy samoprzylepnej, torbę podróżną na suwak z długimi kawałkami nylonowej linki w środku, dwie czarne kominiarki i dwie pary czarnych dresów. Vornado wpatrywał się w stos rzeczy.

– Ubierzemy się na czarno i zawleczemy Whiteheada nad rzekę. Niech sukinsyn popływa ze związanymi rękami i nogami.

Vornado pokręcił głową.

– Rzeka jest za daleko. Musielibyśmy go nieść prawie pół kilometra. Przez Bancroft Hall albo przez dziedziniec. Jego pokój jest tuż przy Dziedzińcu Tecumseha. Mam lepszy pomysł.

Vornado wyłożył swój plan. Dillinger skinął głową.

– A przy okazji – szepnął Vornado, kiedy włożył czarną bluzę i kominiarkę. – Skąd to masz?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin