Robinson Leah Ruth - Dziwne przyczyny.doc

(1483 KB) Pobierz

Leah Ruth Robinson

 

Dziwne przyczyny

(Unnatural Causes)

 

Przełożyła Aleksandra Wolnicka

Dla moich wspaniałych pasierbów,

Willa i Dany Rousmaniere,

w dowód miłości.

 

 

Powieść tę dedykuję pamięci trojga

drogich przyjaciół,

którzy zmarli, gdy ją pisałam:

wielebnego dr Raymonda E. Browna

Anne Walker

oraz

wielebnego dr Jamesa M. Washingtona Jr.

Rozdział 1

 

Nawet Śmierć może zacząć się nudzić.

Śmierć to bardzo zapracowana istota. Wystarczy wziąć do ręki dowolny dziennik i otworzyć go na stronie z nekrologami. Śmierć zabiera tych, którzy przewrócili się we własnym domu, tych, którzy długo chorowali, i tych, którzy chorowali krótko, cierpiących na raka, AIDS, chorobę Alzheimera. Dodajmy do tego zawały serca, nagłe ataki astmy, udary czy zatory żylne. Możliwości jest bez liku.

Jednak od czasu do czasu zdarza się nekrolog, na którego widok myślimy sobie: „Może tego dnia Śmierć wstała wczesnym rankiem, stwierdziła, że się nudzi, i postanowiła dla odmiany zrobić coś całkiem nietypowego”.

To właśnie tłumaczy, dlaczego pewnej chłodnej, deszczowej soboty na początku października Śmierć zjawiła się kilka minut przed siódmą rano w Szpitalu Akademii Medycznej na Upper West Side.

Przyjechała samochodem, chociaż wyszło to na jaw dopiero wiele dni później. Zaparkowała w podziemnym garażu pod skrzydłem Storrsa i wysiadła. On lub ona – przez długi czas płeć zabójcy pozostawała tajemnicą – otworzył lub otworzyła drzwi pożarowe w odległym końcu parkingu, posługując się kluczem wydawanym wyłącznie personelowi szpitala, by po chwili zniknąć w podziemnym przejściu łączącym skrzydło Storrsa z głównym kompleksem szpitalnym, znajdującym się po drugiej stronie Amsterdam Avenue. Jakiś czas później ta sama osoba wróciła na parking, mając na sobie biały fartuch lekarski z identyfikatorem przypiętym do przedniej kieszeni. Otworzyła tylne drzwiczki samochodu – jak się później dowiedzieliśmy, było to kombi – i wyjęła dziwaczną perukę wątpliwej jakości, założyła ją na głowę, a na nos wsunęła okulary przeciwsłoneczne o bardzo ciemnych szkłach.

W tymże przebraniu, dźwigając spory wiklinowy kosz, Śmierć zawróciła do podziemnego przejścia i tym razem doszła aż do drugich drzwi pożarowych, wiodących do piwnicy budynku, w którym mieściły się służbowe mieszkania lekarzy. Tutaj także posłużyła się własnym kluczem.

A w tym wiklinowym koszu znajdowały się między innymi trujące i halucynogenne grzyby.

Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedzieliśmy.

Sześć godzin po tym, jak Śmierć zajechała na podziemny parking, wiedzieliśmy tylko tyle, że na szpitalnej Izbie Przyjęć panuje wyjątkowa cisza i spokój. A to zawsze wzbudzało niepokój lekarzy i pielęgniarek.

Nie znaczy to, że w ogóle nie mieliśmy pacjentów. Prawdę mówiąc, sama zajmowałam się jednocześnie czterema osobami. Wszyscy oni jednak przyszli na Izbę o własnych siłach. Od siódmej rano, kiedy rozpoczął się poranny dyżur, do szpitala nie przyjechała ani jedna karetka. Żadnych ran postrzałowych ani kłutych, żadnych ofiar napaści czy wypadków samochodowych. Ani jednej próby samobójczej. Ani jednego zawału. Żadnych udarów.

Jak do tej pory.

Jednak ludziom pracującym na Izbie Przyjęć nie brak wigoru. I chociaż rzucaliśmy pełne niepokoju spojrzenia na nieruchome drzwi, prowadzące na podjazd dla karetek, jednocześnie robiliśmy swoje, jakbyśmy mieli na Izbie codzienny wysyp pacjentów z ranami kłutymi, ofiar pobicia oraz wypadków samochodowych. Jak zwykle słychać było przyciszone rozmowy, jak zwykłe rozlegały się nagłe pokrzykiwania. Ci zaś, którzy się czymś gryźli, robili to dalej, bez względu na aktualną sytuację na Izbie.

Ev, dzięki, że wstawiłaś się za mną, kiedy nieomal zabiłem tamtego pacjenta – powtórzył po raz piąty czy szósty tego ranka doktor Mark Ramsey. – Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczny.

Westchnęłam. Ramsey był jednym z moich nowych stażystów. Jako „trójka”, czyli rezydent trzeciego roku, byłam odpowiedzialna za nadzorowanie jego pracy.

Po pierwsze, to nieprawda, że nieomal zabiłeś pacjenta – odparłam. – A po drugie, co było, to było. Po prostu następnym razem bardziej uważaj.

Coś cię gryzie?

Nie. – A w każdym razie nie miałam ochoty omawiać tego z Markiem Ramseyem.

Chodziło o mojego chłopaka, Phila Carchiollo. Dziś przypadała rocznica naszej pierwszej randki. Tego wieczoru mój brat Alan – student Instytutu Kulinarnego – wydawał uroczystą kolację dla nas i niewielkiego grona przyjaciół w moim służbowym mieszkaniu przy szpitalu. Kłopot w tym, że Phil i ja znowu pokłóciliśmy się przy śniadaniu i od tej pory prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Phil po raz kolejny zaczął nalegać, żebym za niego wyszła. Odpowiedziałam, że nie jestem jeszcze na to gotowa, co bardzo go zabolało. W tej sytuacji świętowanie rocznicy naszej pierwszej randki było jak dolewanie oliwy do ognia.

A do tego jeszcze te rozmowy o zbliżającej się fuzji. Szpital Akademii Medycznej zabiegał o względy dwóch potencjalnych partnerów: śródmiejskiego szpitala Mount Scopus oraz położonego na przedmieściach Szpitala Świętego Eustachego. Cały nasz personel, od ordynatora po dozorcę, podzielił się na zwolenników jednego lub drugiego kandydata. Mnie osobiście najbardziej interesował program dla rezydentów z Oddziałów Opieki Doraźnej. W tej chwili jako rezydenci podlegaliśmy programowi uniwersyteckiego Kolegium Medycyny Ogólnej i Chirurgii, podobnie jak rezydenci Oddziału Opieki Doraźnej ze Świętego Eustachego. Gdybyśmy połączyli się ze szpitalem Mount Scopus, musielibyśmy przejść na ich program rezydencki i podlegać Akademii Medycznej Alberta Schweitzera. Nasz program obejmował trzy lata rezydentury, ich cztery. Nawet nie chciałam myśleć, ile problemów spowodowałaby taka zmiana.

Trzecią sprawą, która nie dawała mi spokoju, był dwudziestoczterogodzinny strajk pielęgniarek i pielęgniarzy, zaplanowany na najbliższy poniedziałek. Mój najlepszy kumpel na Izbie Przyjęć, dyplomowany pielęgniarz Gary Seligman, był przedstawicielem ich związku zawodowego. Niektórzy lekarze, głównie rezydenci, okazywali strajkującym swoje poparcie poprzez noszenie znaczków z napisem: „Niektóre cięcia są śmiertelne”. Zamierzaliśmy też przyłączyć się do ich pikiety w czasie przerwy na lunch. Jednak strajk miał wśród lekarzy również zagorzałych przeciwników – tak jakby rozmowy o fuzji nie dość nas jeszcze podzieliły.

Nie zapominajmy także o niepokojącym liściku z cytatem: Ut quod ali cibus est aliis fuat acre uenenum – „Co jest pożywieniem jednego człowieka, jest gorzką trucizną dla innych”. Ktoś wsunął go pod moje drzwi w ubiegły czwartek, a ja nadal nie wiedziałam, kto ani dlaczego to zrobił. Czułam jednak, że anonim o takiej treści nie zwiastuje niczego dobrego.

A na dodatek jeszcze ten złowróżbny spokój na Izbie Przyjęć. I jak tu się nie gryźć?

Coś cię jednak gryzie – nie dawał mi spokoju Mark. – Mnie nie oszukasz.

Zawsze mogę próbować – mruknęłam.

Pewnie. Ale po co miałabyś to robić?

Śmiejąc się, wzięłam od niego kartę pacjenta i otworzyłam ją. – Thomas Kennaugh – przeczytałam, rzucając okiem na notatki Ramseya. – Czarujący, świetnie ubrany biznesmen w typie yuppie. Rolex, garnitur od Armaniego, modna aktówka, picuś-glancuś. Od trzech dni skarży się na skrajne osłabienie, mdłości, zawroty głowy. Przytomny i zorientowany, lekkie zaburzenia mowy. W drodze na Izbę jeden lub dwa bezdechy. Bardzo zdenerwowany, nie tylko z powodu problemów z oddychaniem. Jak mówi, „rekreacyjnie zażywa heroinę”. No dobrze. I co ty na to?

Pewnie wstrzyknął sobie tę zanieczyszczoną heroinę z Mott Haven* [Oficjalna nazwa południowego Bronxu. (Wszystkie przypisy od tłumacza). ], o której tyle ostatnio mówią gliny.

Bingo. Większość tych przypadków ląduje w szpitalu Lincolna w Bronksie albo w Harlemie. Ale mogą zacząć zjawiać się i u nas. Czym jest zanieczyszczona ta heroina?

Fentanylem metylowym* [Syntetyczny lek przeciwbólowy. Podobnie jak morfina jest antagonistą receptorów opioidowych i w ten sposób wywiera swoje działanie.]. Wpływa na receptory opiatów w mózgu, wskutek czego człowiek przestaje oddychać.

Złożyłam kartę i oddałam Ramseyowi.

Panujesz nad sytuacją. Co zamierzasz zlecić?

Podam antagonistę opiatów i wypiszę go do domu. Coś tu dziś spokojnie, nie uważasz?

Nie, chyba właśnie zaczyna się ruch.

Tak sądzisz?

O, z pewnością. Popatrz, jaki tłum.

Staliśmy z Ramseyem ramię w ramię obok dyżurki pielęgniarek. Wokół nas przesuwał się nieprzerwany strumień lekarzy, pacjentów, pielęgniarek, krewnych pacjentów, kapelanów – do wyboru, do koloru. Rozmawiali, płakali, pojękiwali, klęli, szeptali, o coś prosili, za coś przepraszali, kogoś spowiadali, komuś odpuszczali grzechy. W pewnej chwili minął nas strażak w pełnym umundurowaniu, z oskardem i resztą wyposażenia. Jak zwykle zajmowałam się kilkoma sprawami na raz: odpytywałam Ramseya, wpisywałam zalecenia do karty jednego pacjenta, ze słuchawką przy uchu czekałam, aż prywatny lekarz drugiego podejdzie do telefonu, próbowałam odszukać wyniki badań trzeciego i mrużąc oczy, przeglądałam prześwietlenia czwartego.

Wcale nie jest spokojnie, powtórzyłam z przekonaniem w myślach, patrząc na zegarek. Cztery minuty. Dałam lekarzowi mojego drugiego pacjenta jeszcze minutę na podejście do telefonu. Pięć minut oczekiwania to był mój limit. – Gliniarze objeżdżają wszystkie szemrane okolice z megafonami, ogłaszając, że na rynku pojawiła się toksyczna heroina. „Natychmiast zgłosić się do najbliższego szpitala!” Wiesz, co to znaczy?

Ramsey skinął głową.

Za chwilę będziemy tu mieć takich, którzy usłyszeli, że towar jest czysty i daje kopa, więc celowo zwinęli kilka działek.

Zadzwoń do Biura do Walki ze Zorganizowaną Przestępczością – poradziłam. – Prowadzą statystyki. Później porozmawiamy o tym na porannej odprawie.

Nie wiem, czy wytrzymam aż tak długo – odparł Mark. – Chyba nie będę czekał i zrobię to od razu.

Kręcąc głową, patrzyłam, jak Ramsey wolno przepycha się przez Izbę, żeby pogadać z Kennaughem, powtarzając sobie pod nosem wszystko, co wiedział na temat fentanylu metylowego. Przeszło mi przez myśl, że mogłabym mu go zaordynować. Podczas swojego rocznego stażu też bywałam gadatliwa, ale Markowi usta wprost się nie zamykały. Często zdarzało mu się mówić nawet wtedy, gdy nikt go nie słuchał. Czasami prowadził rozmowy sam ze sobą, mówiąc na przemian to swoim normalnym, miłym głosem, to poważnym, stentorowym barytonem.

Nie słyszeliście o terapii przez mówienie? – pytał tych, którzy komentowali jego zachowanie.

Albo gadasz, albo łykasz Prozac. A ja nie lubię faszerować się chemią.

Często się zastanawiam, jakim cudem udało mu się przebrnąć przez Yale. I jakim cudem w ogóle się tam dostał? Mimo to doskonale pasował do molocha „Prawdziwej Medycyny”, Szpitala Akademickiego na Manhattanie. Narkomani, zanieczyszczona heroina, Biuro do Walki ze Zorganizowaną Przestępczością. Z pewnością nie to mieli na myśli fundatorzy szpitala, gdy na początku dwudziestego wieku kładli kamień węgielny pod jego budowę na urwisku z widokiem na Harlem. Tam właśnie stanęło pięć oryginalnych budynków z ozdobnymi elewacjami, wzorowanymi na Pałacu Luksemburskim w Paryżu i wnętrzami, które – według ówczesnych komentatorów – były „niezwykle proste, jak przystało na miejsce, gdzie będzie się toczyć walkę z zarazkami”. Staroświecki idealizm tych ludzi przydałby mi się teraz, kiedy musiałam walczyć z narkotykami, AIDS i problemami społecznymi. Nie chodziło o to, że brakowało mi oddania. Byłam oddana swojej pracy, ale...

Wrrr! Włączył się mój wewnętrzny alarm. Uwaga, cyniczne myśli na horyzoncie.

Pora odnowić przysięgę Hipokratesa.

Przymykając na chwilę oczy, pozwoliłam unieść się mojej starej studenckiej fantazji, której scenariusz powstał wieki temu, kiedy po raz pierwszy zaczęła we mnie kiełkować myśl o tym, żeby zostać lekarzem.

Bicie serca. Ciężki oddech. Odgłos szybkich kroków. Mrok szpitalnego korytarza, wyłożonego zieloną glazurą. Ni to dzień, ni noc. Wysoka, smukła kobieta wyłania się z mroku i idzie korytarzem wprost na kamerę. Nad jej głową nerwowo trzeszczy głośnik: „Doktor Evelyn Sutcliffe natychmiast proszona na Izbę Przyjęć!”. To ja. Jasnobrązowe włosy, obcięte na wysokości brody, tworzą puszystą, pełną fryzurę. Piwne oczy, okulary w rogowej oprawie. Na szyi mam stetoskop, który podskakuje przy każdym kroku. Szpitalny identyfikator trzepocze przy kieszonce na piersiach. Mój biały fartuch powiewa na wietrze niczym peleryna Superwoman. Rozlega się motyw muzyczny z „Rydwanów ognia”...

Doktor Sutcliffe? – głos recepcjonisty brutalnie przerwał moje rojenia. – Telefon do pani na 1813.

Cholera. Zawsze to samo. Akurat, kiedy miałam robić usta-usta George’owi Clooneyowi...

Lekarz pacjenta numer dwa nadal się nie zgłaszał, odłożyłam więc słuchawkę i wcisnęłam migający przycisk przy numerze 1813. Oto ja, Evelyn F. Sutcliffe, osobisty lekarz gwiazd. Tyle że gwiazdy jeszcze o tym nie wiedzą. Jeszcze.

Mówi doktor Sutcliffe – odezwałam się.

Czy to prawda, że Ramsey zgubił cewnik, usiłując wprowadzić pacjentowi balon do aorty? – zapytała bez zbędnych wstępów doktor Diana Clausson. – I że cewnik trzeba było usuwać chirurgicznie?

W innym świecie Clausson mogłaby być kimś w rodzaju Annie Oakley* [Annie Oakley (1860-1926) – najsłynniejsza mistrzyni strzelecka Ameryki, przez siedemnaście lat gwiazda Wild West Show Buffalo Billa. ]: cel, pal, trafiony, zatopiony. W rzeczywistości była ordynatorem Oddziału Otolaryngologii Szpitala Akademii Medycznej i – jak mawiała – lubiła być „na bieżąco”.

Masz u nas swoich szpiegów? – spytałam. – A może po prostu założyłaś tu podsłuch?

Jedno i drugie. Podobno Mikey Wells chciał zawiesić Ramsey a, ale się za nim wstawiłaś.

Doktor Michael Wells był jednym z asystentów na Izbie Przyjęć, który za punkt honoru stawiał sobie wykopanie z praktyk przynajmniej jednego stażysty rocznie. Mówił, że robi to dla podtrzymania właściwego poziomu świadczonych usług.

Ramsey to uczciwy gość – powiedziałam. – Kiedy coś schrzani, przyznaje się do tego.

No, nie wiem. Zgubienie cewnika w aorcie... To poważna sprawa. Co zrobisz, jeśli postawią sprawę na ostrzu noża? Nadal będziesz go bronić?

Spróbowałam wyobrazić sobie personalne konsekwencje wstawienia się za Ramseyem. Zazwyczaj, kiedy Clausson o cokolwiek pytała, w podtekście chodziło jej o konsekwencje personalne. Nie znosiła Vittoria von Laue, członka zarządu szpitala, który przewodniczył szpitalnemu komitetowi do spraw zachowania jakości. Gdyby sprawa Ramseya oparła się o komitet, właśnie przed nim musiałabym się tłumaczyć. Podobnie jak Ramsey, von Laue był absolwentem Yale; chodzili nawet do tej samej szkoły z internatem. Ale z drugiej strony, Julian Case Hamilton, prezes zarządu, także zasiadał w tym komitecie i też chodził do tej samej szkoły. I był w zarządzie głównym zwolennikiem fuzji ze szpitalem Mount Scopus...

Haloo – w słuchawce rozległ się głos Clausson.

A może interesowała się Ramseyem z powodów osobistych? Tego lata ich romans poruszył cały personel Izby Przyjęć i wciąż był tematem wielu rozmów. Nie ma to jak odrobina pikanterii w miejscu pracy.

Oczywiście, że będę go bronić – odparłam. – Ramsey był upoważniony do przeprowadzenia angioplastyki.

Kto go do tego upoważnił? – chciała wiedzieć Di.

Ja.

Dlatego, że jest dobry w tym, co robi, czy dlatego, że bardzo się stara?

Westchnęłam.

Kilka razy rzeczywiście nie trafił w żyłę. Ale próbował pięć razy pod moim nadzorem, więc dałam mu zaliczenie. Pozwala mi na to regulamin zarządu.

Nie wzdychaj – ofuknęła mnie Clausson. – I przestań mówić do mnie takim defensywnym tonem.

Di, o co ci chodzi? Czyżbym miała stanąć przed Sądem Najwyższym?

Nie musisz się od razu irytować. Wystarczy, że okażesz im swoją chęć do współpracy.

Położyłam słuchawkę na blacie, wykonałam nogą wypad do tyłu i rozciągnęłam ścięgno Achillesa. Potem zrobiłam to samo z drugą nogą. Dopiero wtedy podniosłam słuchawkę i zapytałam: – Im? To znaczy, komu?

Członkom komitetu do spraw zapewnienia jakości. Mówię ci to na wszelki wypadek, gdyby ta sprawa zwróciła ich uwagę, rozumiesz? A oto co powinnaś im powiedzieć: zdajesz sobie sprawę, że zgubienie cewnika to poważne uchybienie, ale system jest tak skonstruowany, żeby radzić sobie z podobnymi sytuacjami. W tym konkretnym przypadku skutecznie zadziałał nadzór wymagany przez przepisy Bella. Obserwując uważnie stażystę, rezydent natychmiast spostrzegł ten błąd i go naprawił. – Rozległ się brzęk odkładanej słuchawki i Clausson się rozłączyła.

Czy ta kobieta zawsze musi być tak cholernie tajemnicza? – poskarżyłam się na głos, ponownie szperając w karcie pacjenta numer dwa w poszukiwaniu numeru jego prywatnego lekarza. – Nie mogłaby nauczyć się podstawowych manier i mówić dzień dobry oraz do widzenia?

Chwileczkę.

Ta łacińska sentencja.

Czy to ty przysłałaś mi ten anonim? – warknęłam z wściekłością, gdy tylko Clausson odebrała telefon. – „ Ut quod ali cibus est aliis fuat acre uenenum”. Co to ma być, sprawdzian z łaciny?

Mogłabyś się chociaż przywitać, nie sądzisz? – rzuciła Clausson.

A niby po co? Ty tego nigdy nie robisz.

Ja tu jestem szefem, a ty nie.

Chyba raczej szefową. Ale nie zmieniaj tematu. Phil musiał zadzwonić do księdza ze swojej parafii, żeby nam to cholerstwo przetłumaczył. „Co jest pożywieniem jednego człowieka, jest gorzką trucizną dla innych.”

Chyba raczej: „Mężczyzna jednej kobiety jest gorzką trucizną dla drugiej” – odparła Clausson przeciągle. – Poza tym nie mam pojęcia, o czym mówisz.

Daj spokój. To w twoim stylu, wysłać komuś taki tajemniczy anonim.

To prawda, co nie znaczy, że to ja go wysłałam.

W myślach policzyłam do dziesięciu.

Niech ci będzie. Powiedz mi w takim razie, co on twoim zdaniem oznacza.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin