Kukułka bez zegara - Zygmunt Zeydler-Zborowski.pdf

(1045 KB) Pobierz
989748983.001.png
989748983.002.png
ROZDZIAŁ I
Postanowiła przyrządzić na kolację sałatkę — taką, jaką bardzo lubił Jurek.
Wędzona makrela, drobno pokrojona papryka, pietruszka, jajka na twardo i to
wszystko przyprawione majonezom.
Właśnie zabrała się do obierania makreli, kiedy zadźwięczał dzwonek. Czyżby
Jurek zapomniał kluczy? Pośpiesznie wytarła ręce, zdjęła fartuszek i wybiegła do
przedpokoju.
To nie był Jurek. To była pani Krajnowska. Elżbieta z trudem zdobyła się na
powitalny uśmiech.
— O! Dzień dobry.
— Czy można do pani na chwileczkę? Nie przeszkadzam?
— Ależ skąd. Proszę bardzo, niech pani wejdzie.
Starsza dama błyskawicznie znalazła się w przedpokoju i zaczęła
obcałowywać Elżbietę.
— Dobry wieczór, kochanie, dobry wieczór. Strasznie dawno nie widziałyśmy
się. Co słychać? Świetnie pani wygląda. Zawsze taka młodziutka, taka świeżutka,
taka apetyczna.. A czy pan Jureczek w domu?
— Nie, jeszcze nie wrócił — odparła Elżbieta, nieco zaskoczona tą niezwykłą
serdecznością.
— Może to i lepiej.
— Nic rozumiem.
— Widzi pani, kochana pani Ełżuniu, wolę przeprowadzić tę rozmowę z panią
w cztery oczy. Są pewne sprawy...
Klżbieta poczuła nagły niepokój. Nie lubiła takich wstępów. Otworzyła drzwi
pokoju.
— Proszę. Przecież nie będziemy tu rozmawiały.
Krajnowska szybko zlustrowała całe mieszkanie. Zajrzała to tu, to tam,
dotknęła firanek, kwiatów stojących na oknie, aż wreszcie opadła z
westchnieniem na fotel.
— Bardzo przyjemnie urządziliście się. Strasznie dawno u was byłam. Chyba
jakieś dwa lata temu, a może jeszcze dawniej? Wtedy byłyśmy razem z
Wandeczką. Pamięta pani? Także jakoś na wiosnę. — Pociągnęła palcem po
politurowanym stoliku. — Okropnie się kurzy w tej Warszawie. Coś
makabrycznego. Ledwie człowiek sprzątnie, a tu już...
— Rzeczywiście, bardzo się kurzy — przyznała Elżbieta, zadowolona, że
właśnie dziś rano przejechała odkurzaczem swoje M-3. Wprawdzie nie
spodziewała się gości, ale tak ją nagle ogarnęła żądza sprzątania. O tym stoliku
oczywiście zapomniała. — Czy można panią poczęstować herbatą?
Krajnowska energicznie zamachała rękami.
— Nie, nie, ślicznie dziękuję. Lekarz polecił mi unikać płynów. Zresztą ja tylko
na chwileczkę. Chciałam z panią porozmawiać. Niechże pani siada, pani Elżuniu.
Elżbieta usiadła i niespokojnie spojrzała na swojego gościa.
— Słucham?
— Widzi pani... Nie chciałabym zrobić pani przykrości, ale uważam to sobie
za swój obowiązek... Zdecydowałam się panią odwiedzić, żeby pomówić o
Wandeczce.
— O mamie? A co się stało?
— Nie, nie... Jeszcze się nic nie stało — Krajnowska znowu zatrzepotała
rękami.
— Tylko... tylko uważam, że musimy się wspólnie zastanowić...
— Nad czym mamy się zastanawiać?
— Chodzi o to. że powinna pani mamusię zaprowadzić do lekarza.
— Mama była nie tak dawno u lekarza. Przepisał jej jakieś zastrzyki.
— Ja nie mam na myśli internisty. — Krajnowska zniżyła głos i rozejrzała się,
jakby w obawie, ze ktoś ją może podsłuchać. — Tutaj chodziłoby o psychiatrę.
— O psychiatrę?
— Tak, kochana pani Elżuniu. właśnie mamie potrzebny jest psychiatra,
dobry psychiatra.
— Ale dlaczego? Nie rozumiem. Krajnowska wyjęła z torebki lusterko,
puderniczkę, szminkę i zaczęła sobie z zapałem poprawiać maquillage.
— Czy Wandeczka... czy mamusia nigdy nie wspominała pani o tych zjawach?
— Ach, o tym pani mówi — roześmiała się Elżbieta. — Owszem, opowiadała
mi te dziwne historyjki, ale przecież nie brałam tego poważnie.
— Nie ma się z czego śmiać — powiedziała nieco urażona Krajnowska. — To
są bardzo poważne sprawy. Mamusia pani od czasu śmierci świętej pamięci
Michała bezustannie mówi o tym widmie, o tych jakichś zjawach. To są stany
obsesyjne. Ona żyje w ciągłym strachu, w ciągłym przerażeniu. Wczoraj
musiałam u niej nocować. Prosiła mnie o to. Błagała, żebym jej nie zostawiała
samej.
— No i co? Widziała pani ducha? — spytała Elżbieta.
Krajnowska zgarnęła do torby przybory toaletowe.
— Widzę, moja złota, że pani jest usposobiona żartobliwie. Wobec tego nie za-
bieram czasu, żegnam.
Elżbieta zatrzymała ją energicznym ruchem ręki.
— Niechże się pani nie obraża. Przepraszam. Ale musi pani przyznać, że
trudno te historie o duchach brać poważnie.
— Przecież nie chodzi u duchy — zniecierpliwiła się Krajnowska. — Chodzi o
psychiczny stan Wandeczki. Wydaje mi się, że pani powinna się bardziej zainte-
resować swoją matką.
— Dotychczas mama była osobą aż nazbyt samodzielną — powiedziała
Elżbieta.
— Iw dalszym ciągu jest samodzielna, tylko te niezwykłe wizje, które ją prze-
śladują... Zaczynam się o nią bać. Dlatego przyszłam do pani.
Elżbieta pokiwała głową.
— Dobrze. Zadzwonię do mamy i umówię się. Bardzo dziękuję, że pani mnie o
tym powiadomiła.
— Uważałam to za swój obowiązek — Krajnowska wytarta chusteczką okrągłą,
pucołowatą twarz i wstała. — Niech pani tylko nie wspomina Wandeczce o
naszej rozmowie. To mogłoby popsuć stosunki między nami.
— Może pani być zupełnie spokojna — zapewniła z ożywieniem Elżbieta. —
Zachowam całkowitą dyskrecję. I jeszcze raz dziękuję, że mnie pani odwiedziła
— dodała odprowadzając swojego gościa do przedpokoju.
Wróciła do sałatki.
Ta baba popsuła mi dobry nastrój — myślała, drobno siekając jajka.
Teraz przypomniała sobie dokładnie ostatnie spotkanie z matką. Była wtedy
zajęta zupełnie czym innym i jednym uchem słuchała opowieści o zjawach z
tamtego świata. Zresztą przywykła już od dawna, właściwie od dzieciństwa do
wróżb, seansów spirytystycznych, do talerzyków, tańczących stolików, kabał.
Mama uwielbiała kontaktować się z przybyszami z zaświatów, a kiedyś nawet
próbowała i czarnej magii. Toteż pojawienie się ducha niedawno zmarłego Mi-
chała nie wydawało się sprawą specjalnie sensacyjną.
Skończyła przyrządzać sałatkę i poszła do telefonu. Nakręciła numer. Po
chwili posłyszała podniecony głos mamy. .
— To ty, Elżuniu ? Wyobraź sobie, że znowu był.
— Kto?
— No jak to kto? Michał. Ja chyba zwariuję. To jest ponad moje siły.
— Mamo! Na miłość boską — powiedziała energicznie Elżbieta — .przestań
się sugerować tymi bzdurami. Przecież nie możesz brać na serio takich rzeczy.
Zlituj się! Nie myśl o tym.
— Łatwo ci mówić. Jakżeż ja mogę nie myśleć, kiedy ja go widzę? Pojawia się.
Nic nie mówi i znika. To jest kara, Elżuniu, to jest kara.
— Głupstwa pleciesz, mamo. Jaka znowu kara? Za co?
Głos w słuchawce był ledwie dosłyszalny:
— Przecież wiesz, że pragnęłam jego śmierci.
— Dajże spokój — zdenerwowała się Elżbieta. — Nie wmawiaj w siebie po-
dobnych bredni. Zajmij się czymś. Poczytaj coś. Idź do którejś z tych twoich kum
albo wybierz się do kina. A propos. Może pójdziemy jutro do „Skarpy"'? Kupię
rano bilety i zadzwonię do ciebie.
Rozmowa z matką nie poprawiła Elżbiecie humoru. Krajnowska miała rację.
To jednak nie wyglądało dobrze. Trzeba było coś postanowić. Może Jurek ma ja-
kiegoś zaprzyjaźnionego psychiatrę? A w ogóle dlaczego on jeszcze nie wrócił?
Gdzie się znowu włóczy? Ostatnio zrobił się nieznośny z tymi wieczornymi
powrotami do domu. Mógłby chociaż zadzwonić, że spóźni się na kolację.
Przyszedł dopiero około dziesiątej. Twarz miał chmurną i czuć było od niego
alkohol.
— Znowu piłeś — stwierdziła Elżbieta obojętnie.
— Spotkałem kolegę.
— Czy ty nie za często spotykasz kolegów? Zjesz trochę sałatki? Zrobiłam
taką, jak lubisz.
Skrzywił się.
— Dziękuję. Nie jestem głodny. Może później...
— Już dziesiąta. Później pójdziemy spać.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin