JOHN MADDOX ROBERTS
CONAN MISTRZ
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE CHAMPION
1. BURZLIWE MORZE
Na dwa dni i trzy noce okrutny sztorm zamienił morze w ścierającą się armię ruchomych
gór, walczących ze sobą jak olbrzymy i bogowie w czasach, gdy świat był młody. Nie
nadaremnie Vilayet określano Morzem Sztormów, Matką Burz i innymi nazwami,
wyrażającymi ludzkie zdumienie faktem, iż to zazwyczaj spokojne, śródlądowe morze
potrafiło bez ostrzeżenia zamienić, się w pierwotny chaos, w Grób Marynarzy.
Fale rzucały przywiązanym do ułomka masztu bezradnym mężczyzną. Nie w głowie mu
było kontemplowanie natury wzburzonego morza. Dryfował od połowy drugiego dnia
sztormu, kiedy to jego statek rozpadł się wskutek nieustannego naporu skotłowanych fal. Do
tej pory miotany przez morskie bałwany rozbitek odrętwiał od zimnej wody. W jego głowie
kołatała się tylko jedna myśl: burza spychała go na północ, gdzie morze Vilayet było węższe.
Liczył, że wkrótce zostanie wyrzucony na brzeg. Była to jego jedyna szansa przeżycia. Gdy
zbliży się do lądu, będzie musiał odciąć się od masztu, inaczej masywna kłoda zgruchocze go
o brzeg lub wystającą z wody skałę. W pochwie ze skóry przy boku wciąż miał długi,
zakrzywiony kothyjski sztylet. Często poruszał palcami, by nie stracić w nich czucia, gdy
nadejdzie odpowiednia pora. Jedynie to zajmowało jego myśli. Wicher wył jak udręczone
demony, a morze nieustannie burzyło się pod naporem nawałnicy.
Wczesnym rankiem po ustaniu sztormu Dawaz wyszedł zobaczyć, co fale wyrzuciły na
brzeg. Przy takich okazjach morze ofiarowywało wiele ciekawych rzeczy. Czasami dawało
się na nich nieźle zarobić, a z zysku nigdy nie wolno rezygnować. Dlatego też otulił się
ciepłym wełnianym płaszczem i opuścił faktorię handlową — najbardziej na pomoc
wysuniętą placówkę braci Khyros z Aghrapur.
Faktoria znajdowała się nad niewielką zatoczką na zachodnim wybrzeżu morza Vilayet,
które w tym miejscu miało mniej więcej milę szerokości. Do rana wody zdążyły się uspokoić.
Morze Vilayet było płytkie, dlatego też wiatry, które na Zachodnim Oceanie wywoływały
niewielkie fale, tu stawały się sprawcami tytanicznych sztormów. Z tego samego powodu już
w kilka godzin po ustaniu wichury powierzchnia morza stawała się gładka jak stół.
Dawaz napotkał mnóstwo pozostałości sztormu pod postacią wyrzuconych przez fale pni
drzew i splątanych wodorostów. Większość z nich została zniesiona tutaj z południa. Wśród
ofiar żywiołu widać było martwe ryby i trochę morskich ssaków. Brakowało natomiast
jednego z najcenniejszych darów morza — bursztynu. Cenniejszym od niego znaleziskiem
byłby wrak statku z nadającym się do sprzedania ładunkiem. Dawaz postanowił wysłać
swoich służących na północ i południe, by rozejrzeli się za śladami przypuszczalnej morskiej
katastrofy. Oczywiście należało to zrobić ostrożnie, ponieważ okoliczni królowie twierdzili,
że ładunek z rozbitych statków jest ich osobistą własnością. Handlarz miał już wracać do
faktorii na śniadanie, gdy ujrzał trupa.
Zwłoki były najczęstszym i całkowicie bezwartościowym darem morza. Marynarze rzadko
mieli więcej biżuterii niż kolczyk w uchu. Z daleka widać było, że ciało, na które natrafił
Dawaz, nie należało do wielkiego pana. Leżący na piasku trup był tak duży, że Dawaz
potrzebował pomocy sług, by wepchnąć go z powrotem w morze. Kupiec nie życzył sobie, by
duch tego człowieka nawiedzał jego faktorię. Miejsce upiorów martwych żeglarzy było w
morskiej głębinie.
Nagle trup jęknął i poruszył się. Zafascynowany handlarz utkwił w nim wzrok. Zwalisty
rozbitek był srodze poturbowany przez żywioły i siny z zimna, jednak tliło się w nim życie.
Po chwili zwymiotował obficie morską wodą.
Dawaz ruszył po swoich służących.
Conan ocknął się w pogrążonym w półmroku wnętrzu niskiej budowli o ścianach
zbudowanych bez zaprawy, z płaskich, uszczelnionych mchem kamieni. Górna połowa jednej
ze ścian, osadzona na zawiasach, otwierała się na zewnątrz, co sprawiało, że budynek mógł
być wykorzystywany jako kantor. Teraz jednak klapa była zamknięta. Wewnątrz większość
miejsca zajmowały beczki i bele materiałów. Na niektórych z nich widniały turańskie napisy.
W płytkim palenisku płonęło wyrzucone na brzeg drewno. Zawarta w nim sól sprawiała, że
potrzaskujące płomienie miały jadowicie żółtą barwę.
Conan leżał na legowisku ze skór, przykryty szorstkimi wełnianymi kocami. Zdawało mu
się, że szopa kołysze się jak w czasie trzęsienia ziemi, wiedział jednak, że to skutek długiego
pobytu w niespokojnych morskich wodach. Nie zdumiał się tym, że żyje, jak stałoby się w
przypadku wielu innych ludzi. Miał za sobą więcej śmiertelnie niebezpiecznych przygód, niż
był w stanie sobie przypomnieć.
We wnętrzu faktorii znajdowało się jeszcze co najmniej dwóch mężczyzn. Nie mogli być
nieprzyjaciółmi, skoro jak dotąd nie poderżnęli mu gardła. Ponieważ zobaczył turańskie
pismo, zdecydował się odezwać właśnie w tym języku.
— Gdzie jestem?
Brzmiało to bardziej jak krakanie wrony niż głos człowieka, lecz wystarczyło, by podszedł
do niego grubo okutany mężczyzna o turańskich rysach, który odpowiedział w tym samym
języku:
— Witaj z powrotem w krainie żywych, przyjacielu. Miło mi oznajmić ci, że znajdujesz się
na suchym, choć zimnym lądzie.
— Każdy suchy ląd jest lepszy niż Vilayet w czasie sztormu,, — odparł Conan. — Jesteś
kupcem?
— Owszem, pracuję dla braci Khyros — handlarz wsparł palce dłoni na piersi i skłonił się
lekko. — Nazywam się Dawaz.
— Jestem Conan z… — już miał powiedzieć: „z Czerwonego Bractwa”, lecz rozmyślił się
— …z Cymmerii. Zaciągnąłem się jako marynarz. Kiedy dopadł nas sztorm, byliśmy daleko
na południe stąd.
Zaburczało mu głośno w brzuchu. Gospodarz skinieniem dłoni przywołał służącego,
Turańczyka niskiej kasty, który przyniósł drewniany kubek z grzanym winem z przyprawami.
— To powinno uspokoić twój żołądek — powiedział Dawaz. — Potem będziesz mógł
zjeść coś solidniejszego. Na pewno od kilku dni nie miałeś nic w ustach. Sam byłem
świadkiem, że w brzuchu miałeś tylko morską wodę.
— Jedyne, co może powstrzymać mnie przed jedzeniem, to pełen żołądek — odparł
Conan, ożywiwszy się nieco. Upił głęboki łyk wina i niemal od razu poczuł, jak wracają mu
siły. — Co to za strony? Ledwie odpłynęliśmy z osady na północnej granicy Turanu, kiedy
dopadła nas burza.
Wolał nie wspominać, iż przed odpłynięciem osada ta została doszczętnie złupiona.
— Zniosło cię daleko na północ — odparł Dawaz. — Jesteśmy pięćdziesiąt mil na
południe od krańca morza Vilayet, za którym znajduje się kraina smoków i śnieżnych
gigantów. W tych stronach nie ma żadnych większych państw, jedynie skromne księstewka
miejscowych królewiątek. Każdy z nich twierdzi, że włada wielkimi ziemiami, lecz naprawdę
ich panowanie sięga niewiele dalej niż koniec miecza każdego z nich.
Conan pokiwał głową. W istocie taka była cała Północ; prymitywna i podzielona na
mnóstwo plemion.
Służący przyniósł misę pełną gęstego, wonnego bulionu i stertę twardych, smakujących jak
skóra placuszków.
— Rok zbliża się już ku końcowi — zauważył Conan. — Zamierzacie tutaj zimować?
— Być może będziemy musieli — stwierdził Dawaz. Nalał sobie wina i uzupełnił kubek
Cońana. — Ostatni statek w tym roku powinien był przypłynąć już kilka tygodni temu, by
zabrać nas i towary do Aghrapur. Musiało się mu przydarzyć jakieś nieszczęście.
Niewykluczone, że zatonął w czasie sztormu.
Conan pomyślał, że zapewne był to ten statek, który dwa tygodnie temu osobiście kazał
zatopić.
— Na morzu Vilayet ze statkiem może się stać mnóstwo rzeczy. Czy w czasie zimy
będziecie pod opieką jakiegoś miejscowego króla?
— Być może — powiedział po namyśle Dawaz. — Ostatecznie tubylcy dzięki handlowi z
Południem otrzymują wiele towarów, których sami nie potrafią wytworzyć. Są jednak
piekielnie chciwi. Na domiar złego grasuje tu mnóstwo band. Czeka nas ciężka zima.
Będziemy mieli szczęście, jeśli przetrwamy ją żywi i nie stracimy towarów.
— Kto tu rządzi? — zapytał Conan.
— Król, który mieni się panem tego skrawka wybrzeża, nazywa się Odoak. Jego naród, a
właściwie plemię, to Thungiańczycy — dziki lud, łasy na złoto, jedwabie i inne południowe
luksusy. Dostają je w zamian za skóry upolowanych przez siebie zwierząt i za niewolników,
których zdobywają na innych plemionach.
— Handlujecie niewolnikami? — spytał podejrzliwie Conan. Nie wykluczał, że ratując go,
kupiec nie kierował się miłością bliźniego.
— Nie. Zawarliśmy porozumienie z rodem Yafdal, że będziemy handlować wyłącznie
zwykłymi towarami, a niewolników zostawimy im. Do transportu ludzi potrzeba specjalnych
statków. Nie opłaca się handlować i tym, i tym naraz. Zagroda dla niewolników jest teraz
pusta, ponieważ faktor Yafdalów wyjechał miesiąc temu.
Conan poczuł ulgę. Miał ochotę zadać jeszcze wiele pytań, jednak sen zmorzył go, nim
zdążył to zrobić.
Przez następne dwa dni Conan dochodził do siebie po ciężkich przejściach. Trzeciego dnia
wróciła mu pełnia sił i miał już ochotę ruszać w drogę. Dawaz był zdumiony tempem, w
jakim Cymmerianin odzyskiwał siły. Myślał, że Conan będzie się kurować co najmniej przez
miesiąc. Kupiec ukradkiem obserwował Cymmerianina, który jak kot krążył po terenie
faktorii, wodząc wzrokiem po okolicznych lesistych wzgórzach. Gdyby Dawaz był
handlarzem niewolników, wpisałby pewnie Conana do księgi handlowej jako: „mężczyznę
około trzydziestoletniego, potężnej budowy ciała, o czarnych włosach, niebieskich oczach,
białego, lecz o skórze ogorzałej od słońca i pogody, wysokiego i krzepkiego, o kompletnym,
zdrowym uzębieniu, pochodzącego z Północy”. Jednym słowem, towar pierwszej kategorii.
Dzień później okutany w wełniane koce Dawaz siedział w nie dających ciepła promieniach
wczesnozimowego słońca i pisał coś pędzelkiem na zwoju, rozłożonym na stoliku. Tę pracę
przerwał mu Conan, odziany w podarowaną mu przez Dawaza kurtę i obcisłe spodnie z
wilczej skóry oraz ciężkie sandały. Barbarzyńca z Północy miał nagie ramiona, jednak to mu
nie przeszkadzało.
— Co piszesz? — zapytał.
— Pochlebiam sobie, że jestem uczonym. Ponieważ wydaje się, że utknąłem tu na dłużej,
spisuję historię swoich wędrówek. Mitrze jednemu wiadomo, jak niewiele napisano dotąd o
północnych krainach.
— Toczą się tu teraz jakieś wojny? — zapytał Conan.
— Dlaczego pytasz?
— Bo nie mam nic do roboty. Do wiosny nie przypłynie tu żaden statek, a kiedy nie służę
na morzu, zaciągam się do wojska. Gdziekolwiek toczy się wojna, zarobię na swój chleb.
— Zostań ze mną — odparł Dawaz. — Lubię twoje towarzystwo. Dużo podróżowałeś. Z
chęcią usłyszałbym więcej o twoich wędrówkach. Mamy dość zapasów na zimę, a miejscowi
myśliwi i rybacy często przybywają tutaj, by sprzedać swoją zdobycz. Nie grozi nam głód.
— Miło mi, że o to prosisz, ale dziękuję. Nie przywykłem tracić bezczynnie kilku
miesięcy. Sprzedaj mi broń. Pieniądze zwrócę ci z pierwszego żołdu.
— Zgoda — westchnął Dawaz i zaczął rysować na ziemi mapę. — Znajdujemy się na
północ od stepów. Pełno tu wzgórz i gęstych lasów, przeważnie sosnowych. Nie płyną tędy
większe rzeki, ale jest tu mnóstwo strumieni. Większość z nich wkrótce zamarznie. Na pomoc
od ziem króla Odoaka znajduje się królestwo Tormana. Panuje tam niejaki Totila. Na wschód
od włości tych dwóch położone są ziemie królowej Alcuiny. Podobno jest bardzo piękna,
jednak nigdy jej nie spotkałem. Obydwaj królowie uderzają do niej w konkury, ale ona nie
chce żadnego z nich. Obaj bez przerwy walczą ze sobą. Są tu jeszcze inne plemiona i
państewka, jednak te trzy są najważniejsze.
— Nie mam wielkiego wyboru — powiedział z namysłem Conan. — Myślę, że
zaproponuję jednemu z królów swoje usługi i zobaczę, czy drugi nie przebije jego ceny.
— Nie rozumiem, dlaczego wojownicy jeden w drugiego pogardzają handlarzami, skoro
nie gorzej od nas kupczą swoim rzemiosłem — stwierdził Dawaz.
— Bo przykładamy większą wagę do jakości tego, co oferujemy — uśmiechnął się Conan.
— Przecież jeżeli ramię, w którym trzymam miecz, zawiedzie… — naprężył masywne
mięśnie — …nie będę mógł go wymienić na nowe. — Odrzucił w tył głowę i zaśmiał się
gromko, jak gdyby rozbawił go własny dowcip. — Powiedz, jaką masz broń? Jeszcze nie
spotkałem kupca, który nie posiadałby paru mieczy na sprzedaż.
Dawaz kazał służącym przynieść cały arsenał. Conan uważnie przejrzał wszystkie sztuki
broni i zbroi.
— To wszystko, co mam — powiedział Dawaz. — Na Południu nie ma na nie zbytu, lecz
tutaj jakoś sobie radzę, ponieważ często szukają ich miejscowi wojownicy. Z Południa
sprowadzam wyłącznie ostrza mieczy, a tutejsi ludzie dorabiają do nich rękojeści według
własnego uznania.
Conan wziął w dłoń jeden z mieczy; ciężki i staromodny, o brzeszczocie z przyzwoitej
stali. Jego ostrze w kształcie liścia rozszerzało się nad spiżową, obciągniętą skórą rękojeścią i
zwężało ponownie w cienki szpic.
Napierśniki i pancerze, wykonane z nabijanych żelaznymi ćwiekami arkuszy spiżu, w
większości były na Conana za małe. Cymmerianin przymierzał je po kolei, aż znalazł taki,
który pasował na jego szeroką pierś. Hełmy również wykonano z brązu. Te, podobnie jak
napierśniki, ozdobione były ćwiekami oraz grzebieniami w kształcie zwierząt. Conan wybrał
hełm z osłonami na policzki i grzebieniem w kształcie dzika z inkrustowanego srebrem spiżu.
Na prawe ramię dobrał sobie skórzaną opaskę, nabijaną spiżowymi ćwiekami. Nie szukał
osłony na lewą rękę, ponieważ zamierzał nosić w niej tarczę. Wybrał jedną; okrągłą, z
podwójnej warstwy zbitych pod kątem dębowych desek, z oprawą i okuciami z żelaza..
Wyszukawszy wreszcie jesionową włócznię ze stalowym grotem, był gotów na wszystko, co
mógł mu przynieść los.
— Wojownicy lubią tutaj brąz — zauważył na koniec.
— Bo potrafią go obrabiać — rzekł Dawaz. — Nie umieją kuć żelaza tak dobrze, jak by
chcieli, więc wykorzystują je głównie do wzmacniania zbroi. Wybrałeś sobie strój wolnego
wojownika z tych stron, chociaż wielu z nich nie stać na napierśnik. Zamiast niego noszą
kubrak z wielu warstw skór łosia. Chociaż nie chroni to tak dobrze jak metal, jest
przynajmniej ciepły. Wodzowie plemion i królowie posiadają bardziej wyszukaną broń,
zdobioną złotem, srebrem i bursztynem.
— Jaki jest ich styl walki? — spytał Conan z fachowym zainteresowaniem.
— Nie znam się dobrze na rzemiośle wojennym — odparł Dawaz. — Wydaje mi się, że
jeden w drugiego to uzbrojony motłoch. Widziałem kiedyś musztrę armii turańskiej pod
murami Aghrapur. Wszyscy piesi utrzymywali szyk, a jeźdźcy wyglądali, jakby dosiadali
jednego konia. Tutaj ludzie wylęgają na pole i machają mieczami, dopóki przy życiu nie
pozostaną wojownicy tylko jednej strony. Słyszałem, że często z takiej jatki nie wychodzi nikt
żywy.
— Czyli walczą tak, jak wszystkie znane mi północne ludy — stwierdził Conan z
zadowoleniem. — To dobrze, bo sam pochodzę z Pomocy i lubię taką walkę.
— Panie, jadą tu jacyś ludzie! — zawołał jeden ze sług Dawaza.
Dawaz popatrzył w głąb lądu, ku skrajowi lasu. W oddali majaczyła grupka jeźdźców,
ledwie widoczna na tle ciemnych drzew.
— Jest ich czterech — stwierdził Conan z błyskiem w oku. — Wszyscy uzbrojeni. Jak
myślisz, chcą nas napaść?
— Dowiemy się, kiedy tu dotrą — odrzekł zaniepokojony Dawaz. — Jeśli to ludzie
Odoaka, prawdopodobnie mnie nie obrabują, ale równie dobrze mogą to być bandyci.
— Bandyci czy ludzie króla, nie masz się czego obawiać — powiedział Conan. — Jest ich
tylko czterech.
Dawaz popatrzył uważnie na Cymmerianina.
— Nie brak ci pewności siebie.
Conan uśmiechnął się tylko.
Jeźdźcy w spiżowych zbrojach dosiadali krzepkich kucy o nie przystrzyżonych grzywach i
ogonach. Ludzie również byli zarośnięci. Ich żółtawe lub brązowe czupryny i brody opadały
spod hełmów na barki i piersi. Wszyscy mieli zbroje podobne do stroju Conana. Wkrótce
wszyscy czterej wjechali na podwórze faktorii. Do przodu wysunął się jeden z nich, z
krukiem na zwieńczeniu hełmu. Ten wojownik przemówił do Dawaza, nie spuszczając jednak
wzroku z Conana:
— Witaj, kupcze. Jesteśmy ludźmi Odoaka. Król pragnie się dowiedzieć, czy po sztormie
sprzed kilku dni morze nie wyrzuciło na brzeg czegoś wartościowego.
— Nic, prócz drewna i morskiego śmiecia — odpowiedział gładko Dawaz. — A jak było
gdzie indziej? Trafiło się wam coś ciekawego?
Mężczyzna wskazał na juki, przerzucone przez siodło jednego z kucy.
— Trochę bursztynu i korali — zwrócił się w stronę Conana, który śmiało patrzył mu w
oczy. — A to kto? Sądząc po wyglądzie, nie jest naszym rodakiem.
Nim Conan zdążył odpowiedzieć, Dawaz rzekł:
— To tylko nieszczęsny żeglarz, którego sztorm wyrzucił na brzeg. Z jego statku ostał się
jedynie kawałek masztu.
— Pytałem chyba wyraźnie, czy burza wyrzuciła na brzeg coś wartościowego? Skoro
rozbił się w tych stronach, stanowi morską zdobycz i jest własnością króla. Za tak krzepkiego
chwata handlarze niewolników powinni zapłacić dobrą cenę.
W przeszłości za takie słowa Conan natychmiast rozwaliłby czaszkę zuchwalca, jednak
wiek i doświadczenie nauczyły go ostrożności. Odpowiedział po prostu:
— Nie mam ochoty rozprawiać na ten temat w domu mojego przyjaciela. Jeśli jednak
rzeczywiście chcesz sprzedać mnie handlarzom niewolników, to chodźmy na pole. Wyrżnę ci
flaki z wańtucha i uduszę nimi twoich kompanów.
Dawaz pobladł, jednak wojownik uśmiechnął się tylko.
— Zadziorny jesteś, chociaż nas jest czterech, a ty jeden.
— Kiedy cię zabiję, będzie już tylko trzech na jednego — odrzekł Conan. — Często
walczyłem z trzema przeciwnikami naraz i rzadko do pokonania ich trzeba mi było więcej niż
trzy ciosy — uśmiechnął się ż niezmąconym spokojem.
— Bezczelny głupiec! — wybuchnął jeździec. — Masz szczęście, że ten kupiec cieszy się
królewską opieką. Strzeż się, byśmy nie spotkali się gdzie indziej.
Nie dając Conanowi szansy na odpowiedź, zawrócił konia i wyjechał z dziedzińca.
Pozostali podążyli za nim.
— Niewiele brakowało — powiedział Dawaz, kiedy tylko złapał dech. — Za twoje słowa
mogli cię zabić od ręki.
— A co miałem zrobić? Oddać się w ich ręce, by mnie sprzedali handlarzom
niewolników? Zresztą nie miałem się czego bać. Ten z gapą na łbie to nadęty pyszałek,
chociaż zakuł się w brąz. Nie zaszkodziło mu przytarcie nosa. — Conan klepnął Dawaza w
plecy, przez co niski kupiec omal nie padł na twarz. — Chodź, przyjacielu, czas na obiad.
Rano ruszam na spotkanie przeznaczenia.
2. KRÓLOWA ŚNIEGÓW
Conan zdążał na północ. Po tym, co zaszło, udanie się na dwór króla Odoaka nie było
najlepszym pomysłem. Zamierzał spróbować szczęścia u króla Totili. Zresztą wszyscy
pracodawcy byli siebie warci. Conan znajdował się teraz o trzy dni drogi od faktorii Dawaza.
Wędrował milczącym lasem, używając włóczni jako kostura. Ubiegłej nocy spadł gęsty śnieg
i Cymmerianin był zadowolony, że zgodził się przyjąć od przyjaciela ciepły płaszcz i bluzę z
długimi rękawami. Niedawny pobyt w upalnych południowych krainach nieco osłabił jego
wrodzoną odporność na chłody. Cymmeriańscy ziomkowie kiwaliby z ubolewaniem
głowami, widząc go tak przesadnie odzianego przy względnie łaskawej pogodzie.
Wzgórza, które przemierzał, gęsto porastały sosny. Leśną ciszę jedynie z rzadka
przerywało posępne wycie wilków. Conan jednak się ich nie obawiał. Zima trwała zbyt
krótko, by bestie te stały się wystarczająco głodne, aby zaatakować człowieka. Poza tym
uzbrojony wojownik w pełni sił i tak nie miał powodu schodzić im z drogi.
Conan szedł zadowolony z siebie, ba, a nawet szczęśliwy. Pomocne krainy stanowiły jego
rodzinne strony, i chociaż zwodnicze Południe wabiło wieloma uciechami, o wiele bardziej
odpowiadały mu zasypane śniegami srogie puszcze. Wiedział, że do wiosny na poły oszaleje
z nudy i tęsknoty za fascynującymi krainami Południa. Póki co jednak cieszył się myślą, iż
spędzi zimę, uczestnicząc w potyczkach pomocnych królewiątek.
Minęła chwila, zanim dotarło do niego, że odgłosy walki nie rozlegają się jedynie w jego
głowie, ale słyszy je naprawdę.
Barbarzyńca uśmiechnął się i ruszył biegiem w stronę pola bitwy. Pieśń szczękającej stali
stanowiła najulubieńszą muzykę jego życia. Nawet z oddali rozróżniał odgłos stalowego
miecza, gruchoczącego spiżową zbroję, śpiewny dźwięk odbijającego się od hełmu grotu
włóczni i nie dający pomylić się z niczym innym łoskot stalowych ostrzy o drewniane tarcze.
Walczyła niewielka grupka ludzi. Mogła to być tylko część większych sił, jednak Conan był
pewny, że skoro walczą mieszkańcy Północy, trudno spodziewać się, by wielu wojowników
przyglądało się temu bezczynnie.
Dotarł na szczyt niewielkiego pagórka. Stąd roztoczył się przed nim widok na wijącą się w
dole drogę, na której środku zakuci w spiż wojownicy toczyli srogą walkę. Conan przyglądał
się uważnie, rozmyślając, do której strony warto się przyłączyć.
Jedna z grup wojowników skupiła się wokół dwóch postaci: siwobrodego starca i kobiety.
Okrążający ich przeciwnicy byli liczniejsi, choć wyglądali tak samo jak obrońcy. Przydałby
się tu cywilizowany zwyczaj noszenia chorągwi i tunik pozwalających odróżniać wroga od
przyjaciela, myślał Conan schodząc z pagórka.
Wojownik w hełmie z krukiem podniósł głowę znad pokonanego przeciwnika.
— Cudzoziemiec! — krzyknął. — Ostrzegałem cię, żebyś trzymał się domostwa kupca,
głupcze! Chodź, teraz zginiesz z mojej ręki!
— Zobaczymy, czy ci się uda, krzykaczu! — barbarzyńca wybuchnął śmiechem. — Jestem
Conan z Cymmerii! Pokonam was pojedynczo albo wszystkich naraz!
Mężczyzna z figurą kruka na hełmie musiał podjąć to wyzwanie albo ponieść uszczerbek
na honorze. Potrząsając mieczem, ruszy...
amok10